środa, 28 października 2015

"Pamiętnik z mrówkoszelnej kasety" i absurdalne puzzle bez kawy

Pamiętnik z mrówkoszczelnej kasety to powieść o szalonym, niebezpiecznym i nieszablonowym życiu. Nie umiem powiedzieć czy szczęśliwym, ale na pewno takim, w którym pojawiały się szczęśliwe momenty. Stary Oskar siedzi w swoim brazylijskim domu i opowiada o  niesamowitych spotkaniach, lotach nad Berlinem, rabowaniu banku i muzeum w Nowym Jorku, o niezwykłych kobietach i Szwedzie, z którym połączył go wspólny wróg: kawa! Poza relacjami z szalonych przygód i listą zawartych znajomości (papieże, milionerzy, generałowie), poza intrygującymi opisami przyrody, poza pięknymi zdaniami na tematy najważniejsze, znajdziemy w tej książce pełny zestaw zbrodni kawy. Kawa jest ciągle obecnym, czarnym, jakże inaczej, charakterem powieści; bohater oskarża ją o całe zło świata, o zamulanie mózgu, o niszczenie kreatywności, a nawet upadek międzyludzkich relacji (bo jak całować kogoś, kto właśnie wypił małą czarną?). Kawa burzy, a niechęć do niej buduje. Małżeństwo z piękną milionerką rozpadło się przez kawę, zemsta na pracodawcach mogła się odbyć dzięki współpracy z nienawidzącym kawy Szwedem... Ciekawe, ile kaw wypił Helprin podczas pisania, bo przecież jak można nie lubić kawy?!
To książka momentami bardzo zabawna (wielka w tym zasługa tłumacza, który świetnie przełożył na przykład nazwiska prawników: Vredne, Schuye, Schmall i Miernotta), a czasem bardziej refleksyjna, bo refleksja jest oznaką dojrzałości bohater. 
O ile "Opowieść zimowa" mnie nie zachwyciła, o tyle Pamiętnik..., szalony, absurdalny,  napisany z polotem i mający chronologię za nic, czytałam z dużą przyjemnością. Lektura wymagała tego rodzaju skupienia, które jest potrzebne do wejścia w świat bohatera i zostawienia na jego progu (lub na zewnątrz mrówkoszczelnej kasety) swoich racjonalnych, liniowych przyzwyczajeń. Tu każdy rozdział jest częścią opowieści, która rozwija się powoli, snuje wielotorowo, docierając na końcu do dzieciństwa bohatera i sedna kawowej nienawiści. Szalona opowieść to jedno, ale równie ważny jest  sposób snucia narracji. „Moje życie nie było proste, ale panuję nad opowieścią”, mówi Oskar. Helprin także doskonale panuje nad powieścią; elementy pozornego, absurdalnego bałaganu łączą się w sensowe całości, a szalone wydarzenia zestawiane z refleksjami, opisami  przyrody i miast (między innymi Rzymu i Nowego Jork) zyskują głębię. Życie narratora, obawiającego się, by jego pamiętnik nie trafił w niepowołane ręce, to po trosze opowieść o  historii XX wieku, a trochę o tym, co w człowieku niezmienne. Powieść o pragnieniu miłości i o szaleństwach, z których się nie wyrasta, oraz o zemście, która nie uszczęśliwia tak, jak się przypuszczało. To, co wychodzi na jaw na końcu opowieści (jak się okazuje, pisanej dla konkretnego odbiorcy), to dowód, że Oskar bez względu na okoliczności pozostaje wierny swojej filozofii: „wszystko, co w życiu robiłem, robiłem nie dlatego, że czegoś chciałem, tylko po to, by wynagrodzić stratę, by przywrócić równowagę, by wprowadzić korekty, by naprawić błędy”.
 „Przez wszystkie te lata serce kazało mi robić dwie rzeczy: kochać i chronić”. W świetle tych słów szalone życie nabiera głębszego sensu oraz wyjątkowej wartości i ta przewrotność Helprina bardzo mi się spodobała. Jeśli natomiast chodzi o zarzucane kawie niegodziwości, to nie wierzę w żadną z nich!

Mark Helprin, Pamiętnik z mrówkoszczelnej kasety, przeł. Maciej Płaza, Wyd. Otwarte. Kraków 2014.

niedziela, 25 października 2015

"Mapy" i wielki świat

"Mapy" to wielki przebój wydawniczy. Wielki, bo książka duża, wydana niczym zbiór starych map z jakiegoś dawnego okrętu. Wielki, bo pełen informacji podanych w sposób przejrzysty i prosty, zachęcający do samodzielnego odkrywania nie tylko geograficznych,ale kulinarnych, historycznych i biograficznych tajemnic przedstawianych w książce krajów. Wielki, bo pokazujący różnorodność świata i jego piękno. U nas hit wypożyczeń, wielka pomoc przy lekcjach bibliotecznych i akcjach tematycznych.

Kiedy byłam mała bardzo lubiłam przeglądać przeznaczony dla dzieci atlas, w którym na tle map przestawiane były rośliny, zwierzęta, ludzie w narodowych strojach... Nie przeszkadzało mi, że książka w żółtej okładce była dość siermiężnie wydana (w Związku Radzieckim), a jej bohaterowie (przewodnikami po świecie i kosmosie była dwójka dzieci) mają zaskakująco wielkie oczy. Przeglądałam tę książkę dłuuuugo i chyba nawet nie myślałam, że niektóre z krajów będę mogła kiedyś odwiedzić. Dzisiaj dzieci dostają "Mapy," pięknie wydane, kolorowe, z dużą liczbą szczegółów (wszak za książką stoi zespół serii "Mamoko"). I może śmielej myślą o zwiedzaniu świata. A lektura tej książki może być naprawdę świetnym przygotowaniem do podboju lądów i inspiracją do twórczych poszukiwań. Wszyscy wielcy podróżnicy zaczynali od wertowania atlasów! 

P.S. Jakby ktoś już szukał prezentu dla dzieci na święta (tak,tak, ani się obejrzymy, miną dwa miesiące i będziemy siedzieć przy choince!), polecam w ciemno, dla dużych i małych.
Aleksandra i Daniel Mizielińscy, "Mapy". Wyd. Dwie Siostry. Warszawa 2012.

środa, 21 października 2015

"Wyznaję". Sztuka, miłość, zło.

Z książkami modnymi, których okładki rzucają się na nas z każdej internetowej i rzeczywistej strony świata, z dziełami, które warto i trzeba przeczytać, mam problem. Przekornie czekam aż minie szał i wtedy, bez zbędnych emocji, bez torowania sobie drogi maczetą w przestrzeni bibliotecznej-poznaję. Szczególnie trudno jest zabrać się za książkę, którą wszyscy uznają za arcydzieło. A jeśli mi się nie spodoba, jeśli nie zrozumiem, jeśli nie będzie arcydziełem? Do dzieła!

"Wyznaję" jest dziełem. Jest książką o wyjątkowej  narracji, precyzyjnej konstrukcji, z licznymi intertekstualnymi nawiązaniami (trochę może niewykorzystanymi, ale przy takiej mnogości odwołań, poważniejsze obrachunki z Marksem i Adornem  doprowadziły by powieść do stanu dwóch tysięcy stron). Jest książką, której wiele zdań zachwyca albo pięknem formy, albo bogactwem treści, jest też przyczyną kilku albo kilkunastu refleksji, które nie chcą się odczepić od czytelnika. Czy jest, jak chcą recenzenci, opowieścią o złu? Nie jestem przekonana.

 Bohaterem i częściowo narratorem powieści jest Adrian. Poznajemy go jako chłopca,a przez lata śledzimy życie, by poznać jego koniec już z relacji osoby postronnej. Adrian jest wybitnie inteligenty, zna 15 języków, jest profesorem myśli estetycznej, a także posiadaczem bardzo cennych skrzypiec z historią. Skrzypce do wieków są w kodzie muzycznym instrumentem miłości i diabła. Adrian ma właśnie skrzypce diabelskie, które noszą w sobie tajemnice kolejnych właścicieli, ich nie zawsze czystych  interesów i są świadectwem nieszczęść kilku wieków. Przez całą książkę podróżujemy w czasie i przestrzeni, przez Wschód, Hiszpanię, Niemcy, Włochy, Polskę by zgłębiać tajemnice zła w wielu postaciach. By w sposób dość klarowny zobaczyć, że zło jest stałą częścią życia. Zło jest wśród kamienujących kobietę Żydów, jest wszechobecne w Auschwitz, jest w torturach inkwizycji i na froncie, wśród żołnierzy SS. Jest wielkim złem, złem historycznym. Sceny z Oświęcimia robią wrażanie, porażają i przerażają swoją precyzją. Ich ciężar nosi w sobie żona Adriana, Sara, ucieleśnienie kobiety dobrej, domowej, artystki, a jednocześnie wcielenie dyskursu holokaustycznego. Sara nie może zapomnieć o Shoah, o wuju Chaimie, wie, że jest strażniczką pamięci i śmiejąc się czuje się winna, że przeszła do porządku dziennego nad ogromem cierpień swojego narodu. To ona zmusza Adriana by ten rozwiązał tajemnicę skrzypiec i poszukał ich prawowitych właścicieli.

Wielokrotnie w tekście pojawia się łacińskie sławo confiteor, nam kojarzące się nie tyle z wyznaniem wiary, co z Przybyszewskim i to, biorąc pod uwagę odległość skojarzeń, o dziwo, wcale nie jest taki zły trop! Bo drugim tematem tej powieści jest sztuka. W pracy naukowej, ale i codzienności- rozmowach z przyjacielem, Adrian podejmuje temat sztuki jako wartości i wielkiej siły. Refleksje nad obrazami, kolekcjonowanymi rękopisami, autorską pracą są niezwykle ważne, ale nie są przeciwwagą do opowieści o złu. Świat sztuki i zła, a w nim człowiek; czasem człowiek łączący czynienie zła i umiłowaniem sztuki.  "Człowiek niszczy człowieka, ale też komponuje Raj utracony"- gdybym miała podać fragment tekstu, w którym skupia się  treść tej książki, byłoby to krótkie zdanie.

Czy "Wyznaję" jest arcydziełem, ocenią wieki, na pewno jest to książka niesamowicie precyzyjna i pokazująca klasę autora, który mimo niełatwej formy, trzyma się wszystkich wątków i tworzy nawet epizodyczne postaci z podziwu godna precyzją. Na  czym polega niezwykłość narracji? Na tym, że w jednym zdaniu mieszają się narracje pierwszej i trzeciej osoby, w tym samym zdaniu jesteśmy w Hiszpanii połowy dwudziestego wieku i w średniowiecznym klasztorze. Ta zmiana w oczywisty sposób pokazuje niezmienność nie tylko zła, ale i natury ludzkiej. Na początku przeskoki mogą sprawiać trochę trudności czytającemu, ale koło dwusetnej strony można się przyzwyczaić i docenić ten oryginalny zabieg. Zło, sztuka, tematy ponadczasowe i wielokrotnie wykorzystane. Do tego dochodzi jeszcze jedne temat- miłość. "Wyznaję" to wyznanie miłości, wielka opowieść dla ukochanej kobiety,  próba ocalenia ich historii i dopowiedzenia tego, o czym się milczało. To też opowieść o przyjaźni i losach dwóch artystów, z których każdy chciałby mieć odrobinę talentu tego drugiego. Wiele tematów, wiele refleksji i wiele opowieści w tym dziele.

I ostatnia refleksja spoza tekstu. Cabre pisarz kataloński, bardzo docenia polską sztukę. Pada nazwisko Chopina, o skrzypcach nie da się mówić bez Wieniawskiego. Jest Ingarden, Szymborska. Jest też zdanie o tym, że potrzeba literackiego świadectwa przeżycia Auschwitz, że dzieło sztuki mówiące o złu, wynikające nie z wyobraźni, a faktów, jest specyficzną formą rozliczenia. I tu jeszcze myśl oderwana od litery Cabre: literatura polska ma takie utwory. Wałkujemy w szkole Borowskiego i Nałkowską, zapominając że to coś więcej niż lektura szkolna. Traktujemy ich utwory jako dzieło literackie albo jako świadectwo, ale bez połączenia tych form w coś, co staje na granicy. I o tym, jakie mamy bogactwo literatury i stojącego za nią doświadczenia musi nam przypomnieć pisarz z Katalonii.

Jaume Cebre, "Wyznaję". Przeł. Anna Sawicka. Wyd. Marginesy. Warszawa 2013

środa, 14 października 2015

"Ciemne dzikie kwiaty" wojenna kontynuacja

Pierwsza wojna światowa zmieniła świat. I o początkach tych zmian jest kolejna książką Elizabeth Cooke. Autorka przenosi czytelnika do 1915 roku i pokazuje różne miejsca, osoby i wydarzenia, które stają się ich udziałem. Arystokratyczna rodzina Cavendishów stara się odnaleźć w nowej (bo wojennej), ale też nowej dla każdego z nich osobiście, sytuacji. Lady Octavia decyduje się zostać przy mężu i zapomnieć o swoim amerykańskim przyjacielu,który śle do niej niej romantyczne listy, a nawet nawet płynie do Anglii na pokładzie Lusitanii. Kobieta zaczyna też działać na rzecz pracowników fabryki, którą wniosła w posagu, bo czuje, że czasy gdy mogła tylko pięknie wyglądać i pić herbatę się kończą. Skłonność do polityki, śmiałe wypowiadanie sądów i zainteresowanie działaniami sufrażystek nie są też obce jej córce. Lord William stara się odzyskać uczucie żony, a jednocześnie prowadzić majątek, który na czas działań wojennych pustoszeje- mężczyźni otrzymują powołania na front, konie zostają zabrane przez wojsko... Dziedzic Henry dołącza do korpusu lotników we Francji, na polu walki i szpitalu polowym wyjątkowo szybko przekonuje się, że tytuły, majątki i koneksje znaczą mniej niż wydaje się jego rodzinie. Poza losami arystokratów opisane są także wydarzenia z życia służby, w której też dochodzi do zatarcia różnic, np. lokaj żeni się z pokojówką... 

Niby dużo się dzieje: Lusitania tonie, Octavia się waha, William dostaje zawału, ale mimo wszystko trudno się oprzeć wrażeniu, że o ile "Tajemnice Rutherford Park" były książką przemyślną i fabularnie ciekawą, bo złożoną, o tyle "Ciemne dzikie kwiaty" to ciąg dalszy napisany dla wykorzystania dobrej passy i dobrej prasy pierwszej powieści. Autorka jest oczywiście nadal sumienna w opisywaniu historii i detali życia arystokratów (którzy coraz mniej znaczą) i ich służących, ale przy rozwlekłej i pozbawionej wewnętrznego nerwu akcji, to  przestaje wystarczać. Plusem jest pokazanie sytuacji majątku, który nagle zamiast żywić rodzinę dziedzica i pracowników, ma działać tylko dla dobra kraju. Powieść czytałam ot tak, siłą rozpędu, bez szczególnego zaciekawienia co będzie dalej. A dalej będzie jeszcze trzecia część, bo jest ona już zapowiadana w tej książce. Nie wiem, czy będę na nią czekać. 

 Elizabeth Cooke, "Ciemne dzikie  kwiaty". Przeł. Agata Żbikowska. Wyd. Marginesy. Warszawa 2015.

środa, 7 października 2015

"Ostatnia Arystokratka" amerykańsko-czeski zamek

Maria Kostka z Kostki ma dziewiętnaście lat, żyje w Stanach i nawet nie spodziewa się, że pewnego dnia zamieszka w czeskim zamku. Ale ten dzień nadchodzi i dziewczyna razem z rodzicami przenosi się do siedziby rodu w niezbyt przechylnym arystokratom Czechach. Maria ma dystans do nowego miejsca zamieszkania, do swego pochodzenia oraz imienia, obciążonego klątwą (dwie poprzednie imienniczki zmarły młodo i wszyscy znający tę historię mają prawo przypuszczać, że i dziedziczka zbyt długo nie pożyje). Zamek  Kostka podupada i nie stanowi wielkiej atrakcji turystycznej, więc rodzina i zamkowi domownicy po wewnętrznych bataliach decydują się zatrudnić menadżerkę, która sprawi, że wszyscy chętnie i tłumnie będą odwiedzać rodową siedzibę i zostawią tam mnóstwo pieniędzy.  Czytelnik obserwuje wysiłki włożone w przygotowanie wielkiego otwarcia, ale efektu nie pozna, bo "Ostatnia arystokratka" to pierwsza część przygód zwariowanej rodzinki w nie aż tak poważnej republice Czeskiej. I ten brak domknięcia historii w moich oczach trochę ujmuje książce wartości, choć rozumiem cel tego zabiegu.

 Evzen Bocek stworzył kilku bardzo spójnych i całkiem sympatycznych bohaterów: Maria jest świeża i dowcipna, kasztelan zamku, Józef, zgorzkniały, ale w swoim zrzędzeniu naprawę zabawny (nazywa turystów muflonami i twierdzi, że nawet kilku odwiedzających to i tak za dużo! a jego ideał kobiety jest niemową), kucharka, pani Cicha, to wcielenie rozsądku i wielbicielka Heleny Vondraczkowej... Autorowi (który pracuje na jednym z czeskich zamków) udało się też pokazać różnice między amerykańskim a czeskim podejściem do życia oraz zdiagnozować ogólnoświatowy zachwyt nad arystokratycznym pochodzeniem. O ile Czesi nie przepadają za tytułami (i czescy bohaterowie dają temu wyraz), o tyle  mama Marii, typowa Amerykanka, wyobraża sobie, że jej życie z dnia na dzień zmieni się w bajkę, a ona sama w Lady Di (której biografie namiętnie czyta, w ramach przygotowań  do nowej roli społecznej). Jest w tej książce sporo trafnych i zabawnych spostrzeżeń o naturze ludzkiej, kilka naprawdę dowcipnych zdań i postaci prowadzone tak, że czytelnik szybko się z nimi zżywa i naprawdę chce wiedzieć, co będzie dalej.  "Arystokratka w ukropie", czyli drugi tom przygód Marii już na początku 2016 roku.

Evzen Bocek, "Ostatnia arystokratka".  Przeł.  Mirosław Śmigielski. Wyd Stara szkoła. Wołów 2015.

czwartek, 1 października 2015

"Niespodziewane zniknięcie Atticusa Craftsmana" i przemiana Angola

Atticus jest typowym Angolem: rodzina od pokoleń w branży wydawniczej, samochody znanych marek,  wykształcenie zdobyte na czołowym uniwersytecie i pokój w akademiku, w którym mieszkał Tolkien, do tego podręczny zapas świetnej herbaty i ulubiony czajniczek. Temu sztywniakowi zostaje powierzone zadanie zamknięcia nierentowej, hiszpańskiej filii wydawnictwa. Atticus jedzie do Madrytu i wpada w zasadzkę pięciu zupełnie od siebie rożnych, ale chcących ratować pracę, kobiet. Zostaje uprowadzony! Jego śladem podąża, przyznajmy dość opieszale, hiszpański policjant. Porwany do małej wioski, w której wszyscy grają na gitarach i tańczą Atticus powoli zmienia się (pod wpływem przeciągłych spojrzeń jednej z dziennikarek) ze sztywnego Angola w krawacie w macho w rozchełstanej koszuli. Wszystkiemu przygląda się babcia dziewczyny, mająca doświadczenie we wszystkich życiowych sprawach. W tym czasie w Madrycie pozostałe panie z wydawnictwa muszą rozwiązać sprawę znikających z konta pieniędzy (jedna doskonale wie, w jaki sposób się to dzieje, ale się nie przyznaje), a poza tym każda powinna coś naprawić w swoim życiu.

 Książka napisana jest sprawnie, momentami dowcipnie, jednak wydaje się trochę przekombinowana- tu wioska cygańska, tam hiszpański fotograf-naciągasz, porwanie, angielska matrona, która  nie wie, ile nakryć przygotować na przyjęcie, a do tego krążący tu i ówdzie Hobbit. Obyczajówka z psychologicznym zacięciem, kryminał, powieść o Andaluzji i intertekstualne literackie przeskoki- sporo tego. Powieść jest przyjemna, bo o przyjaźni i rodzącej się miłości ludzi, z których każdy trochę się obawia zrobić pierwszy krok, gdy to, co do tej pory było grą, nabiera realności. Powieść dobra dla relaksu,bo przywraca wiarę w siłę kolektywnego działania, babską solidarność i pokazuje rożne typy ludzi, którzy mają nadzieję na spełnienie marzeń. Czy zgodnie z obietnicą wydawcy natchnie optymizmem i spowoduje chęć zakochania się? Mnie przysporzyła kilku przyjemnych chwil, to i tak dużo!

Mamen Sanchez, "Zupełnie niespodziewane zniknięcie Atticusa Craftsmana". Przeł. Aleksandra Wiktorowska. Wyd. Media Rodzina. Poznań 2015r.