czwartek, 30 stycznia 2020

"Małe kobietki" klasyka w historii


Do sięgnięcia po „Małe kobietki” skłoniła mnie informacja o ekranizacji.  I po przeczytaniu (a konkretnie wysłuchaniu) powieści jestem bardzo ciekawa, co z tej książki  zostanie pokazane w filmie i jak będę przedstawione bohaterki.   Nie widziałam (wiem, wstyd!) poprzednich ekranizacji, więc  słuchając o roku z życia panien March miałam  z jednej strony zagadkę, co będzie dalej, z drugiej towarzyszyło mi poczucie, że to w sumie mało filmowa książka, bo  sporo rozdziałów to historie, które nie mają wielkiego znaczenia dla  pchania do przodu akcji powieści. Ale też  chyba nie o akcję tu chodzi… 

I tu kolejna zagadka- czy dziś  taka książka ma szansę trafić do współczesnych dziewcząt w wieku bohaterek? Na pierwszy rzut oka-nie! Bo kogo dziś przekona  dewiza Marmisi: „miej nadzieję i bądź zajęta” – zajęta nie  tym, co kradnie czas, ale codziennymi obowiązkami, pracą nad sobą i kształtowaniem charakteru. 

Spotkałam się z opiniami, że to książka moralizatorska i moralistyczna. Niewspółczesna. Jasne, że niewspółczesna skoro powstała ponad 150 lat temu.  W USA trwa wojna secesyjna, (na ziemiach polskich upadło  powstanie styczniowe- to tak dla  lepszego osadzenia), Amerykanka pisze powieść na ówczesnych Amerykanek, a my w 2020 roku chcemy, żeby była współczesna i nie była moralizatorska.  Taka była wtedy rola literatury dla dzieci i dorastających panienek: miała uczyć, wychowywać i zachęcać do pracy nad sobą. Czytając tę powieść dziś (przekraczając też dwukrotnie wiek najstarszej bohaterki)  i znając kontekst, mogę jednak zauważyć, że autorka  nie tylko pisze o swoich bohaterkach z wielką sympatia, ale także daje im bardzo wiele wolności.   Zaś pani March jest  matką absolutnie wymykającą się moralizatorskiemu widzeniu matrony z XIXwiecznej powieści. Jej pomysł z tygodniem samych przyjemności i  pokazanie córkom w dość jasny sposób tego, co się dzieje, gdy w domu nie wykonuje się bieżących obowiązków mogłaby dziś zalecić każda  superniania.  Co więcej, autorka sama zwraca uwagę na różnice w wychowaniu, gdy Amy trafia na czas kwarantanny do ciotki March i tam obowiązują inne zasady niż w jej rodzinnym domu. Poza tym  talenty i zainteresowania dziewcząt są pozytywnie wzmacnianie- Beth gra na pianinie i nikt nie marudzi na placówki i wprawki, tylko zachwyca się jej grą, nikt nie gani  Amy za jej rozrzuconą po stolę  glinę i kredki, Jo ma czas by czytać,  pisać i tworzyć swoje sztuki, a Meg  może rozmyślać o luksusie, byle nie była zbyt próżna.  Patrząc na wsparcie, które zapewnia córkom matka, jest ona na wskroś współczesna, a już na pewno nie po naszemu pozytywistyczna!  Poza tym twierdzenie, że szczęściem kobiety może być znalezienie kochającego mężczyzny, nawet jeśli nie jest bogaty to dość rzadkie w świecie targowiska próżności i budujących się rodzinnych fortun Ameryki.  

Gdy spojrzy się na tę powieść w tym szerszym kontekście, a nie usiłuje dopasowywać ją do dzisiejszych realiów, to naprawdę widać, że autorka była postępowa.  I jeszcze jedna uwaga-  Marchówny nie były bogate, ale były pannami z dobrego domu, miały więc wyglądać i zachowywać się jak damy, czym świadczyły też o swojej pozycji.  Choć Jo obrusza się, że dziewczęta to  „rączki w małdrzyk, buzia w ciup” i że chłopcy mają więcej swobody, to nie jest bardziej zbuntowana niż Mała Mi lub Pippi.  Bo Louisa May Alcott  nie pisała antypedagogicznej książki.  Pisała o swoich czasach i tak należy ją odczytywać.  Gdyby dziś chcieć na nowo przeczytać te książkę, to jest to bezwzględnie rzecz o sile kobiecego wsparcia,  ale też różnorodności damskich charakterów.   I pracy nad sobą, rozumianej nieco inaczej niż mówią dziś popularne poradniki i lajfstajlowe portale, ale jednak bardzo ważnej dla rozwijającej się dziewczyny.   Słuchałam tej historii z przyjemnością, bo  jest w niej oddany urok tamtego świata- czasów, gdy siadywano razem przy robótkach, opowiadano sobie historie, gdy znało się sąsiadów, a  znajomością z chłopcem z sąsiedztwa stawała się prawdziwą, wierną i spolegliwą przyjaźnią. 
   
 Charaktery dziewcząt oddane są świetnie głosem Marty Wągrockiej (której ton i sposób czytania odrobinę przypominał lektorowanie Anny Dereszowskiej) i na pewno warto po tę powieść sięgnąć- także po to, by zobaczyć, co się zmieniło, a co trwa w damskim świecie. Warto też pomyśleć o różnych twarzach kobiecości. Biorąc oczywiście poprawkę na  to, że jest to historia z 1868 roku.

Louisa May Alcott, „Małe kobietki.”  Przeł. Ludmiła Melchior-Yahil.  Warszawa 2018. Czyta Marta Wągrocka

środa, 15 stycznia 2020

"Moja rodzina i inne zwierzęta" w słonecznej sepii


Słońce, zapach morza i poczucie   beztroski.   Do tego dużo czasu na samodzielne eksplorowanie wyspy i  poznawanie przyrody. Idealne wakacje? Albo idealne dzieciństwo Geralda Durella, którego konsekwencja była jego praca przyrodnika i działanie na rzecz zagrożonych gatunków.   
 Pierwsza część opowieści o  rodzinnym pobycie na Korfu jest książką pełną  letniego klimatu i tego niezwykłego sentymentu i bajkowości, którą zwykle mają książki pisane po latach.
Co tu mamy?  Wspaniałą, dowcipną i  dorosłą narrację byłego dziecka (tak bywa, gdy spisuje się wspomnienia). Mamy spełnienie marzeń każdego, to marzył o dziecięcej swobodzie. Samodzielne, całodzienne wyprawy łodzią (nie do pojęcia dla wielu współczesnych rodziców), obserwowanie owadów, rozmowy z nauczycielami, którzy nie zawsze  przekazywali te wiadomości, które chcieli to filtrowana przez kolejne lata i doświadczenia treść  dzieciństwa. A do tego pełna indywidualności rodzinka, brat literat,  elegancka siostra,  wyrozumiała i dająca wszystkim swobodę matka. I soroki. Tak, domowe sroki zwane sorokami, które  tylko początkowo były udomowione.
Ta książka skrzy się słońcem, pokazuje piękno wyspy, dobroć ludzi i  niezwykłą jedność ich życia i  czasu wyznaczanego wschodami i zachodami słońca. Opowieści przede wszystkim dla tych, którzy potrafią otworzyć oczy i w skupieniu przyglądać się motylom. Albo czytać i wyobrażać sobie piękno świata w sepii wspomnień.

Gerald Durrell, "Moja rodzina i inne zwierzęta." Przeł. Anna Przedpełska-Trzeciakowska.  Wyd. Noir sur Blanc. Warszawa 2019.  

czwartek, 9 stycznia 2020

"Wyspa Camino", literackie smaczki i niewiele więcej

Czy kradzież książek może  dochodowym przestępstwem? Oczywiście! Kilka powieści  na ten temat już powstało, choćby "Klub Dumas".    Gdyby ktoś miał do wyboru czytać tylko Grishama lub tylko  Pereza-Reverte, niech czyta tego drugiego. Bo o ile "Wyspę Camino"czyta się lekko i szybko, o tyle po lekturze zostaje niewiele, a sama intryga kryminalna jest szyta grubymi nićmi. 

Oto bowiem z uniwersyteckiej biblioteki zuchwali złodzieje (bo by kraść książki trzeba być zuchwałym!)  kradną rękopisy  Fitzgeralda. Firma poszukująca książek nie musi przestrzegać procedur i wytycznych, dlatego gdy trafia na ślad podejrzanego antykwariusza postanawia wpuścić mu kreta z literackiego środowiska. Na bycie szpiegiem zgadza się młoda pisarka w kryzysie twórczym i dziurami na koncie, a że na tytułowej wyspie Camino wiele razy spędzała  wakacje w domu swojej babci, jej przybycie na wyspę i wejście w literacki światek wydaje się bardzo naturalne. I tak się staje. Mercer Mann zaczyna spotykać się z pisarzami, którzy (nie wiedzieć czemu!)  rezydują  w dość dużym stężeniu na metr kwadratowy wyspy. Podejrzany księgarz konsoliduje środowisko literackie i (tego naprawdę nikt się nie spodziewa! ;) ) zaczyna fascynować młodą pisarkę. Wiem, sarkazm zbyteczny, bo przecież każdy kto zajmuje się książkami jest interesujący, a jeśli z zyskiem prowadzi księgarnię (!) i ma kasę na kupno białych kruków (!!) to jest fascynujący po wielokroć, ale fabularnie to proste jak z romansu jednej z bohaterek-pisarek. 

Bo o ile cała intryga, mimo nagromadzenia pomysłów technicznych jest przewidywalna, to elementem, który działa na korzyść tej książki jest jej książkowa otoczka. Rozmowy pisarzy o tym, czy pisać wielką literaturę, czy powieści użytkowe, które gatunki są dochodowe, jak pogodzić się z porażką nieczytanego lub niedostrzeganego autora, są dość interesujące. Czy fakt, że księgarz może sobie pozwolić na zapraszanie pisarzy na spotkania autorskie, na które przychodzą tylko inni pisarze to już pytanie o amerykański system promocji książek i status autora za oceanem. Jeśli szukamy wątków, które prowadzą do innych książek, to jest tu przede wszystkim  twórczość Fitzgeralda i Heminway'a (w tym nawiązanie do wydanej także po polsku "Paryskiej żony".  Elementy ukazujące świat pisarzy i księgarzy są całkiem przyjemne, ale to za mało by stworzyć dobrą książkę. Nie przykrywają one  przewidywalnej fabuły, płaskich postaci i wrażenia, że Grisham, idąc za radą swoich bohaterów, postanowił napisać kolejną gatunkową książkę i zarobić na swoim nazwisku.   

John Grisham, "Wyspa Camino". Przeł. Jan Kraśko.Wyd. Albatros. Warszawa  2019.