Strony

czwartek, 28 listopada 2019

"Ukochane równanie profesora" proste i piękne jak liczby pierwsze

O tej książce wiele dobrego słyszałam,  miałam więc spore oczekiwania i obawy, czy zachwyty innych będą i moim udziałem. Są! To książka precyzyjna i, w najlepszym tego słowa znaczeniu: skalkulowana.  Trudno, by było inaczej, skoro pewną płaszczyzną porozumienia bohaterów jest matematyka. I, choć mamy (znaczy królowa nauk i ja) wzloty i upadki w naszych wzajemnych relacjach, to przy lekturze tej książki muszę ponownie przyznać, że matematyka może być piękna.  

Gdyby spojrzeć na fabułę, to mamy to najpierw dwa punkty, które łączą się w odcinek i nawiązują relację. Tymi punktami są emerytowany profesor matematyki, którego pamięć, z powodu dawnego wypadku, zamyka się w 80 minutach. Profesor obrasta więc karteczkami, na których zapisuje to, o czym powinien sobie ciągle przypominać.  Gosposia (drugi punkt) zaczyna u niego pracę i odkrywa w starszym panu nie tylko kogoś, kto najbardziej kocha liczby pierwsze, ale przede wszystkim dobrego  człowieka, któremu poza obiadem i chce dać swój czas. Naprzeciw odcinka pojawia się trzeci punkt- syn gosposi zwany Pierwiastkiem. Gosposia, Profesor i Pierwiastkiem zaczynają tworzyć trójkąt relacji, sympatii i powiązań.Jest też matematyka, bo profesor ogarnia rzeczywistość matematycznymi skojarzeniami i sam uważa, że każde odkrycie jest zaglądaniem przez ramię do zeszytu Pana Boga, w którym- w regułach nauk ścisłych, znajduje się świat. I te elementy matematycznej konstrukcji zaczynają wszystkich spajać.  Do części wspólnej zbioru zainteresowań trafia baseball.

A my śledzimy losy tej trójki i kibicujemy. Bo książka, choć wiele rzeczy wiadomo, wciąga. I to nie ze względu na zwykłą ciekawość o to, co będzie dalej, bo tu nie spodziewamy się fabularnych fajerwerków, ale o to, jak rozwinie się ta ludzka relacja, co jeszcze odkryją w sobie i dzięki sobie trzy punkty na linii fabuły. Niby prosta, a jednak pełna niuansów.  Trochę tak, jak z zadaniem z matmy.  Tym co urzeka w tej książce jest prostota i precyzja, idealna proporcja między wzruszeniem i codziennością.  Historia jest prosta, ale zapadająca w pamięć i nie dająca o sobie łatwo zapomnieć. Bo mówi o tym, co proste, ale wyjątkowe- tak jak liczby pierwsze.

Yoko Ogawa, "Ukochane równanie profesora". Przeł. Anna Horikoshi. Wyd. Tafuny. Warszawa 2019.

czwartek, 21 listopada 2019

"Koncept nr 14" sposób bez Alcybiadesa

Powieść o dorastaniu, tworzeniu i oczywiście o miłości, która napędza i prowokuje do marzeń. Historia jest pewnym eksperymentem, bo jak inaczej tłumaczyć fakt, że bohater i autor, którego nazwisko widnieje na okładce, to ta sama osoba? A sama książka jest trzecią częścią trylogii pisanej pod rożnymi nazwiskami?

Czy rzeczywiście przepadamy z K/kretesem  w jego wyjaśnieniu rzekomej zbrodni z użyciem makowca? Kim jest bohater i narrator, opowiadający o swoim nastoletnim życiu, a jednak reprezentujący dużo bardziej dojrzałe spojrzenie? Czy na te pytania znajdziemy odpowiedzi w książce? Nawet jeśli nie do końca, warto poszukać i dać sobie czas na zaskoczenia i poszukiwania!
Mamy tu trochę szkolnej rzeczywistości alla Nizurski ("dryfowanie"z nauczycielem, sprzeciw wobec dyrektorki, szkolne przyjaźnie). Mamy esej o katastrofie ekologicznej i  konsumpcjonizmie poprzedzony cytatem z Kierkegaarda, którego wypada cytować gdy jest się lekko egzaltowanym nastoletnim humanistą, ubiegającym się o miejsce na Oxfordzie.  I  mamy portret artysty z czasów młodości- pełnego zapału i wizji napędzanych chemią. Mamy wreszcie powieść o dojrzewaniu.

I sporo o czytaniu, co mnie bardzo ujęło. Bo jak nie uśmiechnąć się przy scenie, gdy bohater, jeszcze jako uczeń podstawówki włamuje  się do biblioteki,  by na karcie bibliotecznej sprawdzić w jakie literackie światy podróżuje jego ukochana. Albo gdy kolega przestawia wszystkie książki grzbietami do ściany twierdząc, że tylko wybór z tak ułożonych egzemplarzy jest wolny i demokratyczny. Książka z okładki i objętości niepozorna, a warta przeczytania, bo pisana z dużym biglem i konstruowana na styku współczesności (z turniejami slamerskimi w "stolicy")  i odwiecznym młodzieńczym buntem i chęcią intensywnego przeżycia. W tym koncepcie jest metoda.


 
 Samuel Kretes. "Koncept nr 14". Wyd. Oficynka. Warszawa  2019.
  

czwartek, 14 listopada 2019

"Wianek z dmuchawców" bibliotekarskie przepychanki

Czasem zdarza mi się sięgnąć po książkę ze względu na biblioteczne tematy. Tak było tym razem i przyznam, że po kilkudziesięciu stronach stronach ograniczyłam się już tylko do przerzucania kartek wzrokiem i szukania wątku bibliotecznego. Bo  współczesne i sięgające przeszłości perypetie bohaterów zupełnie mnie nie zainteresowały, a  język, często umieszczający orzeczenie na końcu zdania, lekko irytował. Dlatego skupiłam się na tym, co biblioteczne i bliskie.  Autorka jest bibliotekarką, więc byłam ciekawa jaki obraz bibliotekarstwa wyłoni się z powieści. I widać, że Olszanowska wie, o czym pisze. Skontrum, ubytki, problemy z budżetem,  rożni czytelnicy to wszystko, co stanowi szarą codzienność jest w tej książce oddane. Tym bardziej, że mamy tu do czynienia z kilkoma pokoleniami bibliotekarzy.  A gra polityczna o zamknięcie/utrzymanie biblioteki dość jasno pokazuje jak przedmiotowo bywa traktowana kultura. I, że wbrew pozorom, biblioteka też może być areną przepychanek na wysokim szczeblu.


Część intrygi dotyczy wysłania na emeryturę dotychczasowej kierowniczki biblioteki (zwanej wcale nie pieszczotliwie "Starym Czytadłem"), osadzenia na jej miejscu Jarka, jej syna i wejścia z nim w układ.  Historia dopuszczenia samego Czytadła do stanowiska jest po PRLowsku prawdopodobna: gminny weterynarz powinien mieć żonę bibliotekarkę, więc weterynarz z ambicjami żeni się z kobietą z bibliotecznymi kwalifikacjami i wcale nie żyją szczęśliwie. Mamy tu rzut w przeszłość i kilka listów, które wówczas młoda kierowniczka wymienia ze swoim dawnym zwierzchnikiem.  Jest zatem o porządku w papierach, wykazywaniu się z statystykach i czytelnikach, którzy zwierzają się bibliotekarzom  ("Większość ludzi odwiedzających bibliotekę bardziej niż po książkę przychodzi po to, by porozmawiać. Dlaczego tak się dzieje, nie mam pojęcia, ale fakt, że ludzie ufają bibliotekarzom." s. 26). Potem mamy czasy współczesne i historię Jarka, który jako nowy kierownik (i facet!) będzie musiał zmierzyć się z nowym stanowiskiem i starymi układami. Oczywiście nie obywa się bez załamywania rąk nad mało męskim charakterem pracy bibliotekarza (dobrze, że chociaż dyrektora!) oraz marnymi zarobkami. Do tego, na zebraniach bibliotekarzy Jarek spotyka nie tylko rzutką instruktorkę Agnieszkę, która chce ruszyć z posad bryłę bibliotekarstwa, ale i Panią Zofię, uosobienie bibliotecznego stereotypu.  O ile Agnieszka jest pełną pomysłów i bardzo realną postacią, o tyle  Zofia jest (czasem niestety również spotykaną w realu) bibliotekarką ze złego snu.  Pani Zofia to ten typ, który na pytanie o dobrą książkę wskazuje regał z nowościami, bo przecież wybór lektury to sprawa indywidualna i duża odpowiedzialność. To typ sprzeciwiający się kulturalnej działalności biblioteki, bo "biblioteka to nie świetlica". Dodatkowo, jako osoba mająca dostęp do archiwów, raczy bibliotekarskie koleżeństwo artykułami z prasy branżowej z lat 80. by pokazać, że już wtedy chciano zmienić oblicze bibliotek, zainteresować ludzi książką i nic z tego nie wyszło... Smutne to. I oby jednak nieprawdziwe.

Czasem mam okazję rozmawiać z bibliotekarzami z gminnych bibliotek, którzy widzą i wiedzą, że dla wielu mieszkańców biblioteka jest centrum kulturalnym ich świata. I na szczęście nie są to klony Pani Zofii.  To pierwszy tom  tetralogii. Nie będę czytać dalej, bo fabuła mnie nie porwała, a perypetie dyrektora Jarka aż tak bardzo nie ciekawią. Mam tylko nadzieję, że jednak ostatecznie wygra istota bibliotekarstwa- sympatia do ludzi i książek, a nie układy. Bo w przeciwnym razie  mógłby to być reportaż, a nie fikcja.

 Agnieszka Olszanowska, "Wianek z dmuchawców". Wyd. Prószyński i spółka. Warszawa 2019.

środa, 6 listopada 2019

"Pamiętnik księgarza" zgodnie ze stereotypem, wbrew oczekiwaniom


Praca z książkami uznawana jest za lekką, łatwą i przyjemną. Przez niektórych za prace marzeń.   Fajnie być bibliotekarzem, księgarzem… Bo obowiązków mało i pracy mało, a książek dużo. To stereotypowe myślenie. Moje doświadczenie w księgarstwie było epizodyczne, zostawiło dobre wrażenia i absolutnie nie mogę powiedzieć, bym się wtedy nudziła (nie bez znaczenia jest fakt, że przygodę księgarską odbywałam we wrześniu, w podręcznikowym szale). Na „Pamiętnik księgarza” się czaiłam (i dorwałam dzięki bibliotekarzom, którzy dostarczyli egzemplarz osobiście, do rąk własnych, piętro niżej niż wypożyczalnia). Opowieści o książkach zawsze ciągną,  poza tym okładkowe opisy  informowały o wyjątkowym dowcipie autora. Książki i humor- czy może być coś lepszego? Nie! Tyle tylko, że w tym wypadku o książkach było mniej niż oczekiwałam, a  humor nie zrobił na mnie wrażenia (kilkanaście wpisów z, prawdopodobnie w zamierzeniu humorystycznym, opisem wietrzenia antykwariatu z fizjologicznych śladów kota mnie naprawdę nie bawiło). 
O ile na początku podeszłam do tej książki z dużymi nadziejami,  o tyle z biegiem czasu lektura stała się po prostu nużąca. Czy taki był cel autora i antykwariusza? Nie wiem.  Dwanaście miesięcy z życia antykwariusza to czas jego codziennej pracy (liczba klientów waha się do 3 do ok 40 dziennie), użerania się z serwisami internetowymi, rozmyślaniami nad tym, czy sklepy internetowe wykończą księgarnie, a czytniki wyrugują papier… Do tego kilka pojawiających się ekscentrycznych postaci (przy czym warto wiedzieć, że elementem ekscentryzmu jest także rozrzucanie butów po mieszkaniu…).   Momentem, gdy czas trochę przyspiesz jest lato i  festiwal literatury organizowany w miasteczku, ale to aż tak nie nakręca fabuły. Bo właściwie tu nie ma fabuły. Jeśli ktoś chce paru myśli  o pracy antykwariusza, o wyjazdach do domów, w których przegląda się księgozbiory itp. to  może będzie zadowolony, ale książka nie ma w sobie wewnętrznego nerwu. To nie jest zarzut, wiedziałam, że czytam pamiętnik. Pamiętnik antykwariusza, a nie szpiega.  Jednak  gdybym czytała o szpiegu, nie szukałabym odniesień do książki, a w przypadku księgarskich zapisków-szukam. I  myślałam, że będzie ich nieco więcej, tymczasem autor albo ogranicza się do wspomnienia co czyta („skończyłem „Martwe dusze”” ), albo do opowiedzenia o książkach, których szukają jego klienci (i są to raczej suche komunikaty: przyszedł pan, książkę  zamówił/wziął). Jest to książka o pracy-nie o misji upowszechniania czytelnictwa, a o biznesie. O prowadzeniu firmy, więc każdy drobny przedsiębiorca może z księgarzem poczuć wspólnotę interesów. 

 Ale żeby nie było aż tak negatywnie, to jest w książce coś, co było ciekawe i przemyślane. Otóż każdy miesiąc zapisków poprzedza wprowadzenie/felieton, który rozpoczyna się od cytatu z zapisków Orwella, który też pracował w księgarni. Idąc za słowami autora „Roku 1984”, księgarz snuje rozmyślania m.in. o tym, czy książki znikną, jakiego typu ludzie odwiedzają księgarnie, albo czy rzeczywiście nieczytające kobiety oznaczałyby śmierć powieści.  I to są zagadnienia interesujące.   Książka ukazuje życie antykwariusza. Pewnie jakąś prawdę o nim.  Momentami napisane sprawnie, czasem ironicznie, ale bez czegoś, co moim zdaniem jest podstawą pracy z ludźmi i książkami- sympatii dla jednych i drugich. Podobno księgarze nie lubią ludzi i taki właśnie ma być autor „Pamiętnika…”.  Księgarze, których znam lubią ludzi. I może ich pamiętniki byłby dzięki temu ciekawsze… 

Shaun Bythell. „Pamiętnik księgarza”. Przeł. Dorota Malina. Wyd. Insignis. Kraków 2019.