Strony

sobota, 28 września 2013

"Stulatek wyskoczył przez okno i zniknął" czyli sensacje XX wieku

Allan Karlsson w dniu swych setnych urodzin pod wpływem impulsu wyskoczył przez okno i zamiast świętować swój jubileusz poszedł w świat. Po drodze (także pod wpływem impulsu) gwizdnął walizkę na dworcu i ruszył dalej. Ponieważ w walizce było bardzo dużo pieniędzy (jakieś 50 milionów koron)za dziarskim stulatkiem rozpoczął się mafii, którego Allan unikał dzięki pomocy napotkanych dość oryginalnych osób. Wkrótce także policja i prokuratura wszczęła dochodzenie uważając Allana najpierw za ofiarę, a potem szefa szajki To pierwsza część  książki- ucieczki, poznawania nowych osób (a także słonia) i i ich losów, kryminalne poszukiwania policji, mylone tropy i nieprawdopodobne zwroty akcji i przygody. Druga cześć to wplatane zręcznie w kryminalną narrację losy Karlssona, który mając lat sto przeżył prawie cały XX wiek, stając się obserwatorem, a nawet uczestnikiem wielu doniosłych wydarzeń. Allan, który edukację  zakończył bardzo szybko, a pierwsze spotkanie z praktyczną chemią skończyło się wysadzeniem jego domu  staje się z czasem specjalistą od pirotechniki, a nawet rozszczepienia atomu, a potem (zachowując całkowitą apolityczność) szpieguje np.dla CIA. Dzięki  podróżom, łatwości dostosowania się do warunków  i umiejętnościom (do których należy dorzucić też kilka języków obcych poznawanych przy okazji) Allan trafia w najróżniejsze miejsca ziemi i spotyka postaci z kart historii- Trumana, Stalina, Mao, Cartera.  

Jego przygody są opowieścią  o człowieku znikąd, który za sprawą psikusa losu staje się świadkiem i kronikarzem XX wieku. Ale daleko jest  "Stulatkowi, który wyskoczył przez okno i zniknął" do poważnej, doniosłej kroniki- powieść napisana jest z wielkim poczuciem humoru, sytuacje niekiedy są absurdalne (tak absurdalne, że aż prawdopodobne!), a spokój i pogoda ducha stulatka pozwalają z przyjemnością czytać o awanturniczych przygodach niezwykłego bohatera. Z tym że Allan na pewno by się obraził za nazwanie bohaterem, bo jest on raczej anty-bohaterem, który najbardziej ceni wygodne łóżko i kieliszek wódki.  Allan porównywalny był do Forresta Gumpa, ale jego przygody obejmują znacznie dłuższy czas i więcej szerokości geograficznych, poza tym rożni się trochę od Forresta (na układanie swojego życia czas znajduje  dopiero po setce), a poza tym wydaje się bardziej świadomy tego, co się dzieje wokoło. Dzięki Allanowi XX wiek nabiera trochę innego kolorytu- spiżowe i granitowe postaci staje się po ludzku nieporadne i śmieszne, przewroty okazują się nierzadko dziełem przypadku(bo to Allan obalił komunizm, jakby jeszcze ktoś miał wątpliwości), a z balonu historii XX wieku powolutku uchodzi powietrze.  

"Stulatek..." to powieść mówiąca o stulatku, historii, ale przede wszystkim o roli dystansu do siebie i do świata, do tego, co wydaje się niepodważalne i oczywiste ("przecież nigdy nie będzie komunizmu na Kubie!"). Losy Allana poznaje się przyjemnością i uśmiechem  także ze względu na bardzo dobrą pracę lektorską, która wykonał Artur Barciś- czyta dowcipnie i z dystansem, stając się wymarzonym kronikarzem losów stulatka, który wyskoczył przez okno.

Jonas Jonasson, "Stulatek, który wyskoczył przez okno i zniknął". Wyd. Świat Książki, Warszawa 2012. czyta Artur Barciś

poniedziałek, 23 września 2013

"Stowarzyszenie Miłośników Literatury i Placka z Kartoflanych Obierek"słowa pisane i czytane

Powojenny Londyn, dziennikarka Juliet przypadkiem rozpoczyna korespondencję z hodowcą świn z normandzkiej wyspy Guernsey i dowiaduje się o działającym tam Stowarzyszeniu Miłośników Literatury i Placka z Kartoflanych Obierek. Ponieważ Juliet szuka tematu na powieść, prosi o więcej informacji i wkrótce zaczyna otrzymywać listy od członków stowarzyszenia.Ludzie opisują swoja codzienność, wspominają życie pod okupacją i piszą o roli, jaką wtedy i teraz pełniła dla nich literatura i spotkania stowarzyszenia, wspominają też innych członków, w tym wyjątkową Elisabeth. Juliet przyzwyczaja się od korespondencyjnych znajomych i zaczyna ją ciągnąć na wyspę- aby spotkać ludzi, których zna tylko z listów, aby drążyć temat Elisabeth i wyrwać się z Londynu, w którym nie do końca jest szczęśliwa, choć zabiega o nią potentat prasowy i milioner zarazem. Druga cześć tej epistolarnej powieści to listy pisane przez Juliet do londyńskich przyjaciół oraz listy członków klubu do przyjaciół Juliet, których poznali przy okazji ich  odwiedzin na Guernsey. Wątki przeszłych i obecnych historii zaczynają się łączyć, a życie na wyspie, jej mieszkańcy i córeczka Elizabeth, Kit, stają się coraz bliżsi sercu pisarki. Historia skończy się więc happy endem:) 

"Stowarzyszanie Miłośników..." jest rzadką dziś formą powieści w listach, dzięki której autorki miały okazję prezentowania rożnych punktów widzenia swoich bohaterów i zróżnicowania ich języka- pewne postaci są bardzo charakterystyczne, ale niektóre nikną i mylą się. Przedstawione tu wydarzenia nie są wcale lekkie łatwe, akcja toczy się w 1946 roku, gdy wszystkie wspomnienia wojenne i rany są bardzo świeże. Opowieść o losach Elisabeth jest kolejnym literackim świadectwem prób zachowania człowieczeństwa w nieludzkich okolicznościach. Jednak mimo tematyki książka jest przyjemną lekturą, nie ma w jej epatowania  tanim okrucieństwem, a odsłaniające się kolejne karty życia Elisabeth tworzą portret kobiety dzielnej, choć bardzo przy tym skromnej i zwyczajnej. Natomiast Juliet jest osobą pełną życia i pozytywnych emocji, więc jej dowcipne komentarze dostarczają czytelnikowi sporo uśmiechu  i są świetną przeciwwagą dla wszystkich niedostatków, trudów i nieszczęść powojennego życia.  Śmiechu  (oraz  z lekka kryminalnych emocji) będzie sporo, gdy wyjdzie na jaw sprawa listów, które do protoplastki jednej z klubowiczek pisał sam Lord Pardoks:)

 "Stowarzyszenie..." jest  książką o książkach i ich czytelnikach. Opowieścią,w której  Jane Austen, Oscar Wilde i siostry Bronte staja się tematami rozmów, dociekań i kłótni jak zwykli znajomi. Autorka, Mary Ann Shaffer,  pracowała  mi.in. w księgarni i bibliotece, więc w całej powieści przebija jej umiłowanie książek i zrozumienie specyficznych więzi, jakie tworzą się między odbiorcami literatury i osobami, dla których czytanie jest czymś więcej niż tylko składaniem liter. Czytelnicy tej książki wreszcie mogą poczytać o ludziach, którzy maja podobny do nich stosunek do lektury. I jeszcze te listy...Jak dobrze, że mam do kogo je pisać!

Tą powieścią zainaugurowałam jesienny sezon czytelniczy, tak zaczęty zapowiada się bardzo dobrze!

Mary Ann Shaffer, Annie  Barrows, "Stowarzyszanie Miłośników Literatury i Placka z Kartoflanych Obierek". Wyd. Świat Książki, Warszawa   2012.

czwartek, 19 września 2013

"Tonja z Glimmerdalen" ruda łobuziara z norweskich dolin


Tonja jest jedynym dzieckiem w dolinie, więc musi szaleć i działać dobro po dziecięcemu za całą zgraję:) Dziewczynka wierzy, że "szybkość i wiara siebie"  to podstawa i wszystko wskazuje na to, że ma rację. Co prawda właściciel ośrodka wypoczynkowego, Klaus Hagen, ma nadzieję, że Tonja wyrośnie z bycia dzieckiem, przestanie łobuzować i wypróbowywać wciąż nowe sanki, ale są to nadzieje są płonne. Zresztą Hagen jest jedynym dorosłym, który opiera się urokowi łobuziary z Glimmerdalen.Tonja mieszka tam z tatą, czeka na mamę, która bada poziom wód przy biegunie, przyjaźni się ze starym Gunnvaldem, a właściwie przyjaźni się ze wszystkimi dorosłymi, poza Hagenem rzecz jasna, bo innych dzieci w dolinie nie ma...do czasu.  Książka Marii Paar to nie zbiór  pojedynczych przygód, a normalna, gruba,  rzec można dorosła powieść, w której wydarzenia są ze sobą związane, kolejne działania Tonji  mają swoje konsekwencje, a nerw dramatyczny ciągle pulsuje. Punktów kulminacyjnych jest kilka- raz jest to początkowa niechęć, a potem wielka przyjaźń z chłopcami, którzy przyjechali do ośrodka wypoczynkowego, potem zaś tajemnica Gunnvalda i jego nieobecnej od wielu lat córki Heidi. Autorka pokazuje jak szczera i niezmiernie prawdziwa we wszystkich swoich emocjach dziewczynka próbuje  dojść prawdy o wydarzeniach sprzed lat i odbudować to, co zniszczyli dorośli, jak po kolei odsłania tajemnice ich serc i sprawia, że zaczynają patrzeć nie tylko na własne krzywdy i wspomnienia. Autorka prezentuje świat pełen autentycznych wzruszeń, które nie są ckliwe i łzawe, ale swoją prostotą i siłą potrafią poruszać wyobraźnie i serca tak młodszych, jak i starszych czytelników. Jak oprzeć się takiemu dialogowi, prowadzonemu przez Tonję z sympatyczniejszą z każdą stroną Heidi: "- Za co się złościsz na Gunnvalda?(...) - A za co ty tak bardzo kochasz swojego tatę?". Motyw taty pojawia się tu dość często, więc książkę można traktować też jako opowieść o ojcostwie, bo Tonja bardzo kocha swojego tatę, a on robi wszystko, by tej miłości nie nadszarpnąć, ojcostwo Gunnvalda jest dużo trudniejsze, bo wydarzania na które według niego nie miał wpływu uniemożliwiły mu bycie prawdziwym ojcem Heidi. Są jeszcze przyjaciele Tonji, których tata jest wiecznie nieobecny i dzięki ich opowieściom łobuziara zaczyna jeszcze bardziej doceniać swojego.

Parr nazywana jest nową Astrid Lindgren i rzeczywiście jest w jej pisarstwie sporo punktów stycznych z twórczością genialnej Szwedki. Przede wszystkim DZIECI, naturalne, rezolutne, pełen zdrowych emocji,ciekawości i empatii. Po drugie: świat dorosłych, którzy z tymi dziećmi potrafią rozmawiać- bo tata Tonji, Gunnvald czy nawet szef promu mają dla dziewczynki czas i dobre słowo, a gdy to im potrzebna jest pomoc nie odrzucają jej przez źle pojętą dorosłą dumę. Po trzecie: natura, będąca największym sprzymierzeńca ludzkich emocji. Po czwarte: humor, bez którego nie da się mówić poważnie o niczym, a dzieci trzeba traktować poważnie choć bez śmiertelnej powagi:) Po piąte: prosty,plastyczny język oraz uczenie o wartości słowa pisanego- tak jak dzieci z Bullerbyn wąchały książki zamówione na Gwiazdkę, tak Tonja rozczytuje się w "Heidi" i odnajduje w dziewczynce z Alp cząstkę siebie, a potem cząstkę córki Gunnvalda. Opowiadania o trochę zwariowanej, ale bardzo dobrej dziewczynce z czyta się świetnie, w napięciu, z uśmiechem i wzruszeniem. Taka powinna być literatura dla dzieci. I dorosłych!

Maria Parr, "Tonja z Glimmerdalen". Wyd. Dwie Siostry. Warszawa 2013

sobota, 14 września 2013

"Pory roku". Wiecznym (i szczęśliwym!?) być

Pory roku to luksusowy dom spokojniej starości we Francji, do którego na staż przyjeżdża młoda rosyjska lekarka Weronika. Pory roku to też etapy życia  fundatorki tego miejsca, kiedyś naukowca, dziś cierpiącej na syndrom zamknięcia Aleksandryny, mieszkającej w sąsiadującym z apartamentem Weroniki pokoju. "Pory roku" to wreszcie powieść, którą pod pseudonimem Anna Borisowa napisał Boris Akunin. I bez względu na porę roku podczas której poświeca się tej lekturze swój czas-warto! 

Akunina polecam zawsze,bo po prostu świetnie pisze- jego historie ciekawią czytelnika, postaci są krwiste i oryginalne (tu dom spokojnej starości wypełniony jest oryginałami np. Muchą, który zatrzymał się na jednym dniu swego życia i nie czuje upływającego czasu). A poza tym Akunin jest pisarzem, u którego talent idzie w parze z rzemiosłem, dzięki temu przenikające się co rusz historie ludzi, plany czasowe i przestrzenie nie nużą czytelnika, za to podbijają wartość dziejących się  i współistniejących  historii.  Najistotniejsze są w "Porach roku" losy Aleksandryny, która leżąc w szpitalnym łóżku sięga pamięcią wstecz i to właśnie kolejne etapy jej życia jej pomysły i przygody zaciekawiają najbardziej. I z rozmysłem użyłam słowa przygody, bo Aleksandryna zwiedza, podróżuje, poznaje wyjątkowego mędrca wschodu(w końcu to Akunin!) i  zdobywa wiedzę, o której nie śniło się Europejczykom, a przy tym szuka złota i zostaje porwana(w końcu to Akunin!;)- więc "przygody" to bardzo adekwatne określenie jej dziejów. A poza tymi przygodami Aleksandryna dojrzewa, zmienia się z podlotka w kobietę, przeżywa miłość życia, traci ukochanego, decyduje oddać się nauce i połączyć wschodnią mądrość z dokonaniami Zachodu i stworzyć lek na długowieczność. Ale...

 Akunin zaprasza do świata, który jest bardzo różnorodny i kolorowy, a jednocześnie opowieść jest tylko pretekstem by zmusić czytelnika do zastanowienia się nad życiem i jego porami roku, nad szczęściem, przemijaniem i długowiecznością. Kolejne rozdziały i przenikające się historie  sparaliżowanej, choć czującej Madame, pensjonariuszy domu i lekarzy prowadzą nas w gruncie rzeczy po świecie odwiecznych pragnień człowieka o kamieniu filozoficznym, eliksirze długowieczności. Akunin pisząc powieść przygodowo-obyczajową dostarcza rozrywki i wciągającej, świetnie napisanej opowieści, ale też proponuje kilka tematów do rozmyślań i proponuje np. by pomyśleć o starości albo neurologii. A przy tym pozostaje wciąż Akuninem, którego kochają czytelnicy, autorem świetnych, szerokich, pełnych oddechu  narracji, budowaniu światów, które odeszły w przeszłość oraz  prezentowania ciekawych historii. I znów zaskakuje, bo to powieść która tak jak cykl "Przygód Magistra" łączy historię z przeszłości i teraźniejszości, jest jednak czymś  zupełnie innym, nowym i świeżym. To tylko utwierdza mnie w przekonaniu, że na na powieści tego autora zawsze warto czekać!

Boris Akunin (jako Anna Borisowa), "Pory roku", Wydawnictwo Znak, Kraków 2013.

poniedziałek, 9 września 2013

"Życie dane jest nam w dzierżawę..."* " Pod zawianym kaczorem"

Arcyangielski Stradford z wyzierającymi z każdego kąta wspomnieniami związanymi z Szekspirem, który jak mało kto znał się na ludzkich emocjach i namiętnościach jest wymarzoną scenerią do kryminału. A scenerie tę, wraz z całą otoczką i serią intertekstualnych nawiązań świetnie wykorzystuje Martha Grimes w czwartym tomie serii o detektywie Jurym i jego znajomym Melrosie Plancie.  Grimes, choć Amerykanka, potrafi w fantastyczny sposób portretować ludzi i atmosferę brytyjskiej prowincji, czyniąc to z humorem, a jednocześnie wciągając czytelnika w swą kryminalną intrygę (bo wzorzec Agathy Christie zobowiązuje). Tym razem do  miasteczka nad Avonem  przybywa wycieczka bogatych Amerykanów, kobiety z tej grupy stają się po kolei ofiarami  okrutnych morderstw, zaś zbrodniarz zostawia przy swoich ofiarach fragmenty elżbietańskiego wiersza. Tajemnice morderstw, a także zniknięcia pasierba jednego z uczestników wycieczki ma rozwiązać nadinspektor Jury, któremu do pomocy przydzielają znanego z poprzednich części hipochondrycznego Wigginsa, zaś radą służy mu błyskotliwy literaturoznawca i były arystokrata Plant. Tropy się łączą, postaci zaczynają okrywać coraz dziwniejsze tajemnice z przeszłości i wzajemne powiązania, a ciąg śmierci trwa... Grimes bardzo sprawnie miesza poszlaki i motywy, co rusz odwracając podejrzenia od tych, którzy wydają się najmniej niewinni. Czytelnik ma więc zapewnioną rozrywkę, a Scotland Yard mnóstwo pracy.

Wielkim plusem serii o przygodach policjanta Scotland Yardu jest ciągłość i powtarzalność pewnych motywów i postaci. Autorka stworzyła kilka mocnych i barwnych charakterów, które występują w każdej powieści, dzięki czemu kolejne książki czyta się tak, jakby wpadało się starych znajomych na popołudniową herbatkę pogawędzić o  okolicznych ploteczkach i morderstwach:) Richard Jury z miejsca budzi sympatię jako porządny, choć znający życie detektyw, Plata ze jego ironicznym poczuciem humoru, godnością eks szlachcica i niebanalnym sposobem myślenia też nie sposób  nie lubić. Ale moją ulubioną postacią pozostaje ciotka Agata (niestety, mało jej w tym tomie, bo zawłaszczyli ją dla siebie amerykańscy krewni). Agata, choć Amerykanka, chce być najbardziej angielską z angielskich lady, choć na pewno powściągliwość i elegancja nie są jej drugim imieniem, to sceny przekomarzania się z Plantem, zazwyczaj przy sporej ilości ciastek, pochłanianych przez ciotkę, są  najzabawniejszymi i odprężającymi w zbrodniczym ciągu  momentami. Agata to z jednej strony typowa Amerykanka, a z drugiej typowa ciotka z angielskich fars spodka i filiżanki( z lekkim podobieństwem do Ariadny Olivier, czyli porte parole Christie w powieściach królowej kryminału). Oby w kolejnych częściach nie traciła wigoru!

Książkę czyta się błyskawicznie (dwa wieczory) i z wielką przyjemnością. Poza kryminalną tajemnicą Grimes oferuje świetny,bo inteligenty, dowcipny styl z licznymi nawiązaniami literackimi i kulturowymi (dla tych, którzy wolą tropić mordercę, a nie intertekstualności mnóstwo porządnie zredagowanych przypisów) . W "Pod zawianym kaczorem"  nie obędzie się bez Szekspira, ale mamy tu sporo przedstawicieli epoki elżbietańskiej (np. wybujałe hipotezy dotyczące śmierci Kita Marlowe'a), a także odwołania do Moliera czy "Casablanki". Bardzo chętnie powrócę na angielska prowincję, tym bardziej, że niedługo ukazuje się kolejna, szósta  już, cześć cyklu. Już ostrzę pazury na kolejne przygody niebanalnych bohaterów.  A póki co zapoluje na bibliotecznych półkach na inną serię autorstwa Grimes o dziewczynce śledzącej zbrodnie na  amerykańskich bezkresach:)

* Lady Makbet

Martha Grimes, "Pod zawianym kaczorem" , wyd. W.A.B., Warszawa 2013 (pierwsze wydanie polskie 2010)

wtorek, 3 września 2013

"Gambit turecki" wojenne teatrum

Przygody Erasta Fandorina bardzo lubię, uwielbiam samego bohatera, jego logikę i wrażliwość, bardzo lubię styl Akunina, który tworzy dla czytelnika fantastyczny świat Rosji carskiej, utkany ze skojarzeń z kulturą i historią braci Słowian. Przeczytałam wszystkie przełożone na polski części cyklu, ale wracam do nich dzięki audiobukom. Do tego powrotu skłonił mnie rzecz jasna magnetyzm Erasta i chęć przeżycia kolejny raz tych samych awanturniczych przygód, ale przede wszystkim skłonił mnie lektor audiobuków, Krzysztof Gosztyła. I na tym mogłabym kończyć pisanie, bo o umiejętnościach lektorskich Gosztyły wiele już mówiono, wielokrotnie wzbudzał zachwyt swoimi interpretacjami,a nawet jego udział był ponoć warunkiem wydania słuchowiska wg. Sapkowskiego. Cóż mogę do tych peanów dodać? Chyba to, że gdyby Krzysztof Gosztyła czytał książkę telefoniczną, byłaby ona jedną z ciekawszych lektur.

Są ponoć  dwie szkoły czytania autodbuków: lektor-transparentny, ukryty za tekstem, ot czytacz, retransmitujący wydarzenia i lektor-aktor, robiący z audiobuka, wzorem teatru radiowego, spektakl wyobraźni. Zdecydowanie wolę ten drugi sposób. Niestety, niesie on niebezpieczeństwo przeszarżowania i "prze-grania" opowieści. Otóż Gosztyła prze-grany nie nie jest! "Gambit turecki" jest trzecim audiobukiem z fandorinowskiej serii, którego słuchałam i każdy z nich utwierdza mnie, że na geniusz lektorski Gosztyły składają się konsekwencja, fantazja i umiarkowanie. Operując głosem lektor może ożywić lub stworzyć postaci i tak właśnie działa głos Gosztyły-konstruuje bohatera. Gdy pierwszy raz, w "Azazelu"  usłyszałam głos Erasta pomyślałam: Nie tak!Niżej, pewniej, głębiej... i po kilku chwilach dotarła do mnie moja pomyłka...Jak  to "niżej i głębiej" skoro to lewo młody chłopak,  jak "pewniej", skoro jego kariera dopiero się zaczyna. Gosztyła tworzy Erasta takiego, jak napisał Akunin- leciutko wycofanego, ale gdy trzeba zdecydowanego i pewnego siebie, głos jest więc lekko wyciszony,stonowany,ale gdy należy nawet ostry. Echhhhh... pan Fandorin tylko zyskuje z takim głosem! Nie tylko sam dyplomata zyskuje pełen głosowy portret! W "Gambicie ..." jest też dumny i gwałtowny generał Sobolew, podejrzany Kazancakis, cała gwardia dziennikarzy obcokrajowców, których nie sposób pomylić, czy pełen fantazji Zurow (w "Azazelu" postać Hipolita Zurowa czytana była jeszcze niższym głosem niż w "Gambcie...", co w połączeniu z ułańską barwnością huzara sprawiło, że stałam się ofiarą oczarowania przez postać papierowo-głosową). Dodatkowo Gosztyła, głos jakby nie było arcy męski,  świetnie gra głosami kobiet, a wahania Warii oddaje z wyjątkowym  wyczuciem  damskiej natury.

Sama historia jest kolejną wyprawą do teatru działań wojennych na pola bitew rosyjsko-tureckich . Młoda i bardzo wyzwolona Waria jedzie na front do swego narzeczonego,ale po drodze zostaje włączona w znacznie ciekawsze wydarzenia, spiski, afery szpiegowskie i ciągłe maskarady, bo tylko niektórzy są tymi, za których się podają. "Gambit turecki" jest powieścią awanturniczą, a przy tym też historią w której niezwykle ważną rolę ogrywają reportaże z pola bitwy, rozpoczynający każdy rozdział. Historią może jak na kryminał dość obyczajową, bo wśród takiej ilości żołnierzy i korespondentów serce Warii jest niepewne, ale jak zawsze w Akunina jest to świetna powieść rozrywkowo-przygodowa z mimo wszystko zaskakującym zakończeniem!

Borys Akunin, "Gambit turecki", Świat książki. Warszawa 2012. czyta Krzysztof Gosztyła .

niedziela, 1 września 2013

Lektury... można nie lubić, znać wypada:)Np. po to, by mieć swoje zdanie!

Szkoła, lektury i awantury...Bo listę lektur w związku z nowymi podstawami programowymi zmienili i mamy teraz  prawie narodowy spór o "Pana Tadeusza". Naczytałam się komentarzy  typu "niech wyrzucą te starocie bo i tak nikt nie czyta / po co to komu", idąc tym jakże szerokim i wygodnym torem można wędrować dalej- wyrzućmy z matmy wszystko powyżej procentów( przydatne do obliczania przecen i kredytów), usuńmy historię sprzed 1989, wyrzućmy sporą część biologii i geografii (a fizykę i chemię to może w całości?), bo po co to komu i i tak nikt się nie uczy wszystkich stolic,  małego i dużego obiegu krwi i roli złotego wieku. Szkoła ma być miejscem podawania garści przydatnych informacji, czy nauczania? Nauczania, tj. analizy, interpretacji, wyciągania wniosków, kojarzenia faktów, jednym słowem: myślenia. Wiem, to idealistyczne patrzenie na szkołę, ale wierzę, że nauczyciele są przede wszystkim od tego, by uczyli myślenia. A z myśleniem jak z czytaniem- są momenty łatwe i trudne, im częściej się to robi, tym łatwiej idzie, im bardziej skomplikowane tematy się porusza, tym ciekawiej;) Kanon lektur winien być właśnie kanonem- zestawem pozycji literatury, z którym przeciętnie wykształcony człowiek powinien się zapoznać. I to zapoznanie jest już wartością samą w sobie. (Jak to mówią u mnie w domu: pewne rzeczy się wie... i o to chodzi! po prostu się wie, czy raczej powinno, kim był Kmicic i Pan Tadeusz:)) O ile uboższy byłby świat bez rzucanych przez znajomych  cytatów, których smaczek w tym, że wszyscy łapią je w lot... A z praktyki bibliotekarskiej wiem, że ludzie, często po  skończonej nauce, wracają do lektur, bo "wypada je znać":)

Na języku polskim powinno odbywać się kształcenie literackie, czyli pokazanie uczniom różnych sposobów/stylów pisania, mówienia o świecie, ludziach i wartościach.  W różny sposób: różnym językiem i stylem, czasem trudnym, czasem łatwiejszym. Co więcej, to kształcenie ma na celu ukazanie historycznej i kulturowej ciągłości literatury, bo ci, którzy tak bardzo nie chcą Mickiewicza, a chcą Herberta i Świetlickiego chyba zapominają, że czytanie poetów późniejszych bez tradycji, znacznie umniejsza wartość dzieła tych drugich. Jak to było w tym znienawidzonym " Konradzie Wallenrodzie", co  ponoć, wzorem postawy autora, uczy nienawiści  i hipokryzji? "O wieści gminna! ty arko przymierza między dawnymi i młodszymi laty"... jeśli chce się uczniom wyjaśnić mechanizmy intertekstualności i tradycji literackiej nie da się tego zrobić bez przeszłości i literackiej "arki przymierza". W jaki sposób pokazać rewolucyjność Jasieńskiego (też się jakiś internauta tego domagał), jeśli nie będzie się znało reguł , które poeta złamał? Dlatego uważam, że od uczniów, których szkoła ma nauczyć myślenia, powinno się wymagać wysiłku intelektualnego, niech się pomęczą nad fragmentami z XIXwieku, niech spróbują zrozumieć, niech się wsłuchają w melodię języka przy głośnym czytaniu lub recytacji, niech zobaczą i usłyszą, że literatura to niej jest tylko książka, to dźwięk, rym, rytm, opis świata, do którego autor zaprasza czytelnika. (Ciche czytanie wierszy, to gwałt czyniony poezji, bo przecież warstwa dźwiękowa utworu  była i jest jest równie ważna... poza tym czytanie głośne nadaje mocy utworowi, często zwielokrotnia możliwość interpretacji!). Wreszcie, przestańmy traktować uczniów jak jakaś ciemną masę, co to do trzech policzyć nie umie i długiego słowa nie przeczyta, wjedźmy młodzieży na ambicję, powiedzmy, że Mickiewicz siedział w więżeniu, a Kmicic miał swoje za uszami. Uczmy klasyki, ale w nowy sposób, zgoda:wymaga to zmiany, ale skoro wymagamy od młodzieży, wymagajmy od siebie. Wierzę, że są dzieciaki, które docenią literaturę i spróbują się zmierzyć z nią i z sobą. Może nie będą to wszyscy, bo "wszyscy i tak nie przeczytają", ale może chociaż ktoś! Romantycznie (bo chcemy czy nie, romantyzm jest epoką naszej tożsamości)z początkiem września marzę o takiej szkole, która uczy myśleć i doceniać tak Mickiewicza, jak  i Bursę:)