Znów trzy kobiety w znanym czytelnikom amerykańskim otoczeniu, znów niełatwe
zmagania i gwiazda filmowa.Tym razem w miasteczku, w którym ma być
kręcony film z Colinem Firthem splatają się losy trzech kobiet. Bea Crane ma ponad dwadzieścia lat i właśnie się dowiedziała, że została
adoptowana, przybyła do Maine by poznać swoją biologiczną matkę.Veronica Russo kiedyś oddała córkę do adopcji, teraz, cały czas nie potrafiąc sobie ułożyć życia, specjalizuje się w pieczeniu tart o
niezwykłych właściwościach.Gemma Hendricks odwiedza przyjaciółkę z
dawnych lat i usiłuje oswoić się z nową sytuacją- jest w ciąży, z czego
jej mąż szalenie się cieszy, ale ona obawia się o swoją przyszłość w ukochanym świecie dziennikarstwa.Gdyby poszukać tematu, który łączy te trzy historie byłoby nim bez wątpienia macierzyństwo.
Gemma poszukuje w sobie instynktu macierzyńskiego, zbierając materiały do reportażu o domu dla ciężarnych nastolatek poznaje różne historie i zaczyna doceniać swoje życie (a wszelkie niepokoje i niejasności oczywiście na końcu szczęśliwie się rozwiążą). Bea, szukając matki, mierzy się z tym, co jak podejrzewam, jest podstawowym problemem przysposobionych dzieci- usiłuje się odnaleźć na styku światów swoich adopcyjnych i biologicznych rodziców i pyta dlaczego została odrzucona oraz czy brak kontaktu z biologiczną matką był równoznaczny z brakiem miłości. Sytuacja rozpatrywana jest też z punktu widzenia Veroniki- opowiada Bei o swoim pobycie w domu dla samotnych matek, o braku wsparcia ze strony najbliższych, o trudnej decyzji związanej oddaniem córki do adopcji. To samo wydarzenie widziane z dwóch perspektyw udowadniania, że nie ma łatwych wyborów i jednoznacznych ocen. Poza skomplikowanymi sytuacjami, z którymi mierzą się bohaterki jest w książce też trochę typowo obyczajówkowych dylematów sercowych oraz kulinarnych smaczków związanych z obdarzonymi niesamowitymi właściwościami wypiekami Veroniki (o dziwo, autorka nie podaje przepisów twierdząc, że każde ciasto może być magiczne, jeśli włoży się trochę dobrych myśli w jego przygotowanie).
Znów, jak w "Klubie filmowym Meryl Streep" sporo o kobiecym wsparciu i szczerości. Ale zabrakło tego, co wyróżniało "Klub..." na tle innych obyczajówek. W poprzedniej książce March bohaterki analizowały sytuacje życiowe postaci odtwarzanych przez Streep i w pewien sposób wnioski wyciągnę z tych filmowych dyskusji pomagały im podjąć życiowe decyzje. Tym razem nie ma takiego filmowego zaplecza- Colin Firth jest tylko aktorem, który ma się pojawiać miasteczku i którego przyjazd jednoczy społeczność. Jest zachwyt nad sceną z mokrą koszulą pana Darcy'ego (której fenomenu naprawdę nie rozumiem!),ale jego filmy i role nie są ciekawie analizowane, ani komentowane, ani nie mają wpływu na losy bohaterek. Pojawia się tylko jeden sztandarowy cytat: "lubię cię taką, jaką jesteś" z "Dziennika Bridget Jones", które chciałyby usłyszeć wszystkie panie, ale nic poza tym. Z jednej strony wiadomo, że w tzw. literaturze kobiecej bohaterowie męscy raczej nie mają czego szukać, z drugiej strony trochę szkoda, bo pomysł filmowych dywagacji w pierwszej książce autorki przypadł mi do gustu i był czymś nowatorskim. Nie zmienia to faktu, że powieść czyta się szybko i bezproblemowo (czasem tylko zgrzytając zębami przy zbędnych uroczościach w opisach dzieciaków, które nie mają buzi ani twarzy tylko "twarzyczki", a na świat patrzą "oczętami"- mnie takie przeskakiwanie z języka neutralnego do rejestru "Marty" Orzeszkowej drażni, ale o gustach się nie dyskutuje). Jak się lubi obyczajówki o sile kobiecego wsparcia z nieźle zarysowanym problemem społecznym jakim na pewno jest temat adopcji, przeczytać można, bo szczęśliwe, choć oczywiste, zakończenie krzepi.
Mia March, "Poszukiwany Colin Firth". Przeł. Hanna Kulczycka. Wyd. Świat Książki. Warszawa 2014.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz