Strony

niedziela, 29 października 2017

"Noc ognia" noc przypływu

Znamy Schmitta i wiemy, czego można się po nim spodziewać- ładnych zdań, odrobiny filozofii, zazwyczaj niezbyt długich historii. Tym razem jest podobnie, bo "Noc ognia" to niecałe 200 stron o wyprawie międzynarodowej wycieczki na pustynię i objawieniu, jakiego doświadczył bohater. I tu coś, co odróżnia tę książkę od pozostałych, bo bohater ma na imię Eric-Emmanuel i jest młodym absolwentem filozofii. Powieść autobiograficzna? Powieść autentyczna. 
Schmitt opisuje noc na pustyni, gdy odłączony od grupy doświadczył łaski wiary.  Odosobnienie na pustyni (scena prawie biblijna!) pozwoliła mu na przemyślenia, zmiany i  głębokie spojrzenie w głąb samego siebie.  Dzięki tej nocy, jak sam pisze: "moje ciało, moje serce i mój umysł wibrowały jednomyślnie, zamiast ciągnąc każde w swoją stronę".  To opowieść o poznaniu wiary, siebie i mocy modlitwy. Książka przez to inna niż dotychczasowe i najbardziej osobista.  Z jednej strony-przez miejsce akcji i sposób narracji, jest rozbudowaną przypowieścią, z drugiej, jest cały czas charakterystyczną dla Schmitta ciekawie rozpisaną  fabułą.  

"Na pograniczu gorącej wiary
I nieuniknionych zwątpień
Rodzi się poznanie Boga
Który jest jak przypływ o odpływ
Wielkich wód..." Pisał Brandstaetter.   I pisze Schmitt.

Eric-Emmanuel Schmitt, "Noc ognia". Przeł. Łukasz Muller. Wyd. Znak. Kraków 2016.

niedziela, 22 października 2017

"Chórzystki" wiele głosów, jeden chór

Wiele jest książek o kobiecej przyjaźni. "Chórzystki" to powieść o sile kobiet, które razem śpiewają w chórze i próbują przetrwać wojnę. Akcja książki toczy się w roku 1940, w małym miasteczku w hrabstwie Kent. Gdy mężczyźni jadą na wojnę, pastor decyduje się zawiesić próby chóru. Ale wtedy zjawia się ona- panna Trent, pełna zapału i entuzjazmu dyrygentka, która mobilizuje kobiety do założenia chóru żeńskiego. Mimo początkowych obaw okazuje się że próby chóry stają sposobem na to, aby przez chwilę zająć się czymś innym niż wojna i zażyć odrobiny normalności. Kobiety należące do chóru reprezentują różne środowiska- są dwie siostry Kitty i Venetia, córki brygadiera, który trzęsie całym miasteczkiem- młodsza marzy o zostaniu artystką, starsza jest miejscową pięknością, w głowie ma tylko romanse. Do chóry należy też pielęgniarka, której syn zaciągnął się do armii, akuszerka, robiąca szemrane interesy. Próbom przysłuchuje się mała uciekinierka z Czechosłowacji, Silvia. Losy tych kobiet połączą się tajemnicami, intrygami, nieszczęściami i momentami chwały. A każda opowie o nich sama, gdyż "Chórzystki" to powieść rozpisana na listy i pamiętniki głównych bohaterek. 

Autorkę zakonspirowała akcja, którą na początku wojny zainicjowała organizacja Mass Observation- zachęcała ona do prowadzenia dzienników i pamiętników. Część z tych zapisków trafiała potem do gazet, część pozostawała jako świadectwo tamtych dni w domach autorek. Jennifer  Ryan pisząc powieść korzystała z zapisków swojej babci i jej koleżanek. Dzięki pierwszoosobowej narracji lepiej poznajemy motywacje pań, prawdziwe wydarzenia, o których pozostałe tylko plotkują. Możemy lepiej przyjrzeć się rozwojowi Venetii, która z pustej choć pięknej dziewczyny zmienia się w świadomą trudów życia kobietę, poznajemy tajemnicę zamiany noworodków. Widzimy też jak pielęgniarka zaczyna wreszcie żyć i pokazuje swoją siłę i wielkie życiowe doświadczenie. 

"Chórzystki" to powieść momentami zabawna, czasem wzruszająca, czasem przerażająca, powieść, którą świetnie się czyta, a po jej zamknięciu w głowie sporo zostaje do przemyślenia. Powieść o wojnie, zmieniającym się świecie, wystawionych na próbę relacjach rodzinnych i przyjacielskich. To też kolejny głos mówiący, że sztuka i obecność ludzi, których łączą wspólne pasje i doświadczenia daje siłę do walki. Książka, która powinny przeczytać dyrygentki i nauczycielki sztuki, aby po raz kolejny udowodnić sobie jak wielką moc ma nie tylko wspólne muzykowanie, ale także rozwijanie talentów i doświadczenie wspólnoty przy okazji prób i tworzenia.
Jennifer Ryan, "Chórzystki". Przeł. Nina Dzierżawska. Wyd. Czarna Owca. Warszawa 2017. 

niedziela, 15 października 2017

"Dziwny człowiek..."bruderszatu ze śmiercią ciąg dalszy

Ledwo się spostrzegłam, a na bibliotecznej półce czekały na mnie kolejne opowieści z akuninowskiego cyklu "Bruderszaft ze śmiercią" (pierwszy tom tu, a drugi tu). Autor kontunuuje przygodę z gatunkami i tym razem  proponuje opowieść mistyczną i szkic frontowy. "Dziwny człowiek", którego bohaterem jest znany już kapitan Josef von Teofels to opowieść o spotkaniu niemieckiej rzeczowości ze słowiańską duszą. Niemiecki szpieg, opuszcza sztab ("Nie został stworzony do życia rodzinnego. Nie ta rasa, nie ta grupa krwi.") i udaje się do Petersburga, aby działać na chwałę swego kraju i zgubę rosyjskiego majora. Udając uczucie do rosyjskiej księżnej przenika do wyższych sfer i tam spotyka jego. Rasputina.  Z jednej strony mistycyzm, z drugiej siła szeptanego marketingu. Co z tego wyniknie?   

Druga opowieść to historia znanego doskonale Saszy Romanowa, który kontynuuje swoją pracę z rosyjskim wywiadzie i dojrzewa na oczach czytelnika. W   "Grzmijcie fanfary zwycięstwa" jest już pewnym siebie agentem, który tym razem stara się pokrzyżować szyki Austriakom, a jednocześnie angażuje się w sprawy Ukraińców. 

Przyznam, że z tego tomu przygody niemieckiego szpiega bardziej przypadły mi do gustu- większe napięcie i zaskoczenie. Ale nie zmienia to faktu, że Akunin kolejny raz dowodzi swojego świetnego warsztatu i maestrii działania w obrębie gatunku. A dodatkowo w tych opowiadaniach, zamiast cytatów z piosenek ludowych, pieśni i arii pojawiają się napisane przez niego piosenki patriotyczne i ludowe. Człowiek orkiestra;) Powtórzę, że głowni bohaterowie tej serii (Romanow i coraz bardziej rozpychający się łokciami von Teofels) nie są postaciami na miarę Fandorina. Ale Fandorin może być tylko jeden! A opowiadania Akunina mają humor, nerw i klasę. Resztę trzeba sobie dośpiewać.

Boris Akunin,”Dziwny człowiek/Grzmijcie fanfary zwycięstwa. Bruderszaft ze śmiercią”. Przeł. Piotr Fast. Wyd. Replika. Poznań 2017.

niedziela, 8 października 2017

"Eleanor Oliphant ma się całkiem dobrze", a Ty?

Eleanor nie jest taka, jak większość bohaterek sympatycznej babskiej obyczajówki.  Ma problemy w relacjach interpersonalnych,  zaburzenia społeczne, stanowczo za dużo pije i nie może wyzwolić się toksycznego wpływu matki.  Ale pewnego dnia zakochuje się, jak zupełnie zwykła bohaterka obyczajówki. Jednak to jej zakochanie nie jest aż tak typowe. A i kolejne zachowania odbiegają od norm. Eleanor jest po prostu bardzo samotna.  I choć wydaje się, że ma w życiu wszystko czego potrzebuje,  dopiero kolejne wydarzenia sprawiają, że jej, wydawało się, bezpieczny i poukładany świat ma bardzo wiele luk. 

Eleanor jest prawdziwa, szczera  i często zadziwiona otaczającą ją rzeczywistością (ludzie są bardziej życzliwi jeśli ktoś dobrze wygląda; pójście do salonu Bobby Brown nie oznacza, że pani Brown zrobi makijaż; na odzieżowych zakupach można wydać pieniądze na rzeczy niepraktyczne; ludzie pytający jak się czujemy nie zawsze chcą znać prawdę;  buty na rzepy nie pasują do wszystkiego).  Zakochanie bohaterki powoduje ciąg zmian w jej życiu. Bo dla wspaniałego muzyka, który na pewno jest jej pisany można się zmienić. Nieważne, że go nie zna...  Czy jest happy end? Jest, ale nie taki, jakiego możemy się spodziewać po typowej obyczajówce.  Najszczęśliwszym zakończeniem, które w sumie nie jest wcale zakończeniem jest odnalezienie przez bohaterkę równowagi.  Typowa  sympatyczna obyczajówka nie kojarzy nam się z powieściami o zaburzeniach, omawianych u psychologa lękach i fobiach. Jej bohaterki nie mają blizn po pożarach, a książęta na białych koniach nie noszą flaneli.  I w tym zderzeniu opowieści, która jest opowieścią o Kopciuszku, ale z pewnymi ciekawymi zawijasami fabularnymi, tkwi siła debiutu Gail Honeyman. Książka o depresji, uzależnieniu, toksycznych relacjach, nieprzepracowanej traumie z dzieciństwa, porażającej samotności, o tym, co może kryć się pod wyrażeniem, że "mam się całkiem dobrze". Książka o poszukiwaniu harmonii, wyjściu ze swojej skorupy i dostrzeżeniu w życiu większych atrakcji niż zakupy w Tesco. To ta sama powieść! I ta sama bohaterka, która czasem zabawnie, czasem z przerażającą szczerością opisuje mechanizmu społeczne i życie codzienne.  Warto przeczytać i warto czekać na kolejna książkę autorki, bo to może być bardzo ciekawy głos w świecie obyczajowych powieści nie tylko dla kobiet!  A gdy ktoś odruchowa zapyta jak się mamy, może odpowiemy inaczej niż zwykle :)

Gail Honeyman, "Eleanor Oliphant ma się całkiem dobrze". Przeł. Magdalena Słysz. Wyd. HarperCollins Polska. Warszawa 2017.

niedziela, 1 października 2017

"Wiktoria" młoda królowa

Zanim królowa Wiktoria stała się krągłą królową we wdowim welonie, zanim jej imię stało się hasłem charakteryzującym epokę, zanim stała się jedną z najsłynniejszych nosicielek hemofilii, była młodą dziewczyną. Czy jej wejście na tron wyglądało tak jak w serialu i książce Daisy Goodwin? Jak pięknie mówią Włosi, jeśli to nieprawda, to dobrze opowiedziane. 

Serial "Wiktoria" i powieść jego scenarzystki pokazują Wiktorię w przededniu wieści o tym, że zostanie królową, a także w pierwszych latach jej panowania. Książka kończy się, gdy królowa decyduje się na ślub z księciem Albertem, film pokazywała jeszcze kilka wydarzeń z ich późniejszego życia. Ponieważ oglądałam serial, trudno  nie odnosić do niego powieści, tym bardziej, że jest ona scenariuszem oprawionym w nieodzowne w powieści opisy. Odnotować też trzeba, że w serialu było nieco więcej wątków pobocznych (np. dotyczących życia służby, przez co zahaczał on o modne teraz opowieść zza kuchennych drzwi), natomiast książka koncentruje się na samej królowej. Na jej dorastaniu, na ukazaniu, że Wiktoria, późniejszy wzorzec cnót, była dziewczyną zdecydowaną, pracowitą i na swoje czasy bardzo wyemancypowaną, która opierała się szybkiemu zamążpójściu i starała się rządzić ( i myśleć) samodzielnie. Goodwin pokazuje, że świat władzy, w który weszła młodziutka królowa był nie tylko pełen intryg i układów, ale też bardzo niechętny zmianom  narzucanym przez kobietę. W zdominowanym przez mężczyzn świecie Wiktoria musiała cały czas uczyć się, udowadniać, że jej rolą nie jest tylko urodzenie następcy tronu, ale także opierać się atakom własnej rodziny.  Zmagała się też kompleksem swego niskiego wzrostu oraz niemieckim akcentem.Słowem-nie miała łatwo. 

Autorka pokazuje Wiktorię nie tylko jako uczącą się bycia monarchinią, ale także jako dorastającą kobietę- zauroczoną mądrością swego premiera, dbającą o to, by dobrze wyglądać,zauważającą w otaczającym ją świecie problemy, przed którymi ją chroniono.   Książką i film pokazują sprawę niby oczywistą, ale wartą przypomnienia- że każda postać znana z historii, zanim do niej weszła i zapisała się na jej kartach, była kimś młodym, nieopierzonym i zmagającym się nowymi wyzwaniami. Pod tym względem historia Wiktorii może być ciągle interesująca i patrząc na zmieniający się świat polityki i biznesu, pouczająca. Bo Wiktoria niczym Bob Budowniczy; "dała radę". Czy będzie kolejny sezon serialu? Kolejna książka? Czekam! 

Warto zwrócić uwagę na jeszcze jedną rzecz- tę książkę przekładało na polski dwoje tłumaczy.  O ile w stylu nie widać różnic, o tyle pojawiają się pewne niuanse, które pozwalają przyjrzeć się pracy tłumacza i redaktora- w pierwszych dwóch częściach (książka ma ich cztery), Wiktoria otrzymuje "miniaturę" Elżbiety I, potem  ma już "figurkę"- niby mała różnica, a przyznam, że chwilkę zastanawiałam się o co chodzi. Tak samo jak w chwili gdy ród Coburgów zmienił się trzeciej części w spolszczonych Koburgów. W takich chwilach przypominamy sobie o tłumaczach. I redaktorach! :) 

Daisy Goodwin, "Wiktoria". Przeł. Sylwia Chojnacka i Robert Waliś.Wyd. Marginesy, Warszawa 2017.