Strony

wtorek, 29 stycznia 2019

"Ale musicale!", ale książka!

Musical. Przez lata traktowany  (także przez badaczy*) po macoszemu, bo co to jest? Zlepek wypadkowych kultury: trochę  jazzu, trochę  operetki, trochę  literatury, trochę widowiska. Marny materiał na wielkie dysertacje. Ale patrząc na rozwijające się teatry muzyczne,  powstające blogi i fora musicalowe, dziś trzeba być bardzo krótkowzrocznym, aby nie doceniać ekspansji gatunku. Gatunku, który z eklektyzmu zrobił swoją największą wartość.  Bo to właśnie musicalowi bohaterowie śpiewają rap w kostiumach z dawnych epok, zapuszczają się do paryskich oper (i biografii Mozarta),  romansują z filmami i wampirami.   Konwencje musicalu są tak szerokie, że mieści się w nich chyba wszystko, od latających na parasolu  piastunek, przez hippisów  i  wrzuconych na nowojorskie ulice szekspirowskich bohaterów, aż po koty.   To połączanie (w którego skład wchodzi też gigantyczna machina produkcyjna i promocyjna)  zawładnęło światem teatru. Bo gdy operetka umarła śmiercią naturalną wraz ze schyłkiem Austro-Węgier i belle epoque, gdy opera reinterpretuje swoje najwspanialsze dzieła sprzed  przynajmniej stu lat (komponuje się oczywiście nowe opery, ale konia rzędem, albo Ferrari z pełnym bakiem temu, co wskaże który współczesny tytuł będzie tak popularny jak "Traviata", "Carmen" czy "Tosca"), musical jest naturalnym kontynuatorem tradycji teatru muzycznego. Teatru tak chętnie odwiedzanego przez widzów, bo bardzo im bliskiego. Teatru, który poza  reagowaniem na to, co dzieje się w kulturze, sztuce i polityce, ma też swoje tradycje i zaplecze, czego dowodem jest bardzo potrzebna i ważna  publikacja Daniela Wyszogrodzkiego.
Blisko 600 stron  to swoisty leksykon musicalu.  Autor,  w układzie alfabetycznym, zamieścił  teksty o twórcach (kompozytorach, wykonawcach),  musicalach, a także  terminy, dotyczące działalności teatru musicalowego, który dorobił się własnej nomenklatury.  Najciekawsze dla czytelnika są same musicale, ale kto spodziewa się rozbudowanych streszczeń fabuły ten się zawiedzie. Daniel Wyszogrodzki postanowił każdemu z tytułów poświęcić esej dot. genezy utworu, jego  recepcji (także w Polsce), a także wielu ciekawostek, które dotyczą musicalu w jego warstwie literackiej, muzycznej i scenicznej. Wstępem do każdego tekstu jest wyodrębnione graficznie przedstawienie najważniejszych  informacji: dat, obsady, nagród, tytułów najważniejszych piosenek.  Te eseje musicalowe są napisana z olbrzymim znawstwem tematu i świadomością materii, dzięki czemu są fascynującą  podróżą do krainy  do  teatru, muzyki i …pieniądza.  Publikacja Wyszogrodzkiego   jasno pokazuje,  jak wielkim biznesem jest  teatr muzyczny (świadczy o tym już motto książki) i jak wiele  spraw związanych z kasą,  marketingiem i promocją  stoi za sukcesem tytułu.   Czyta się  to fantastycznie, bo autor swoją wiedzę przekazuje w sposób bardzo przystępny, dowcipny i przesiąknięty wielką  pasją i sympatią do gatunku. Dla tych, którzy lubią musical to pozycja obowiązkowa i to z gatunku tych, które powinny być na półce w domu, bo niej jest to tylko książka do przeczytania na raz, ale do wielokrotnego powracania i wertowania. Wspomniany brak streszczeń (jest coś w rodzaju rysy fabularnego) może być minusem dla tych, którzy po tę książką sięgną przede wszystkim po to, by dokładnie dowiedzieć się o czym są najsłynniejsze musicale. Ale jest wielka szansa, że czytając eseje i różnorodne zestawienia  zostaną porwani przez czar teatru muzycznego, a brak fabularnych szczegółów wynagrodzi im szeroki kontekst poszczególnych tytułów**.

Niewątpliwym plusem publikacji Wyszogrodzkiego jest  mówienie i o hitach gatunku, i nowych premierach. Nie można mówić o musicalu bez "Statku komediantów", "Skrzypka na dachu" czy "Kotów", ale nie można zrozumieć jego rozwoju bez choćby "Hamiltona" czy "Króla lwa". Wyszogrodzki wiele miejsca poświęca współczesnym musicalom i to świadczy o tym, jaką przyszłość ma ten rodzaj teatru.  Gdy czytamy książkę  "Przetańczyć całą noc" z 1979 roku (którą można trochę porównać  do "Ale musicale!", bo jej autor, Antoni Marianowicz, też był fanem, znawcą i tłumaczem musicali, a jego książka ma dość podobny układ i popularny charakter)  dowiadujemy się, że w musicalu nie dzieje się  zbyt wiele, ale jest nadzieja w postaci młodego Andrew Lloyda Webbera... I to już pokazuje jak bardzo zmienił się gatunek i że kolejne publikacje na jego temat, zwłaszcza tak dobrze napisane, są stale potrzebne.  A swoja drogą ciekawe, co i kto napisze z kolejne 40 lat… I czy w tym zestawieniu pojawi się  więcej polskich tytułów, bo  dziś musical nad Wisłą to nie tylko "Metro", ale  "Polita", "Piloci" i cały teatr Wojciecha Kościelniaka.  A co będzie dalej?  To przyszłość.  Teraźniejszość wygląda tak, że  "Ale musicale!" to niezbędnik. I nie tylko  dla widzów serialu "Glee" i  wyczekujących w każdą  środę nowych piosenek Studia Accantus, bo Wyszogrodzki twierdzi, ze musical to doskonały początek dla innych teatralnych i muzycznych przygód. Nie sposób się z nim nie zgodzić!

Daniel Wyszogrodzki, "Ale musicale! Złote stulecie 1918-2018". Wyd. Marginesy. Warszawa  2018

* Gdy ponad dekadę temu mówiłam znajomym, że piszę pracę magisterską o "Upiorze w operze" i musicalu, jedni patrzyli na mnie z politowaniem/wyższością, drudzy z autentycznym smutkiem stwierdzali, że będzie trudno, bo chyba brakuje opracowań na ten temat. Faktycznie, nie było tego dużo.

**Idealnym układem jest dla mnie ten zaproponowany przez Piotra Kamińskiego w  "Tysiąc i jednej operze", czyli najpierw biografia kompozytora, potem chronologicznie ułożone dzieła, a w obrębie każdego tytułu informacje o premierze, pierwszej obsadzie, potem treść, historia i komentarz oraz wybrana dyskografia.  Ale praca Kamińskiego to dwa opasłe tomiszcza, które (mimo fantastycznego i dowcipnego stylu autora) trudno nazwać książką na dobry początek przygody z teatrem muzycznym.  

wtorek, 22 stycznia 2019

"Pora na miłość" cztery kobiety, cztery odsłony uczycia i Wroclove

"Nie zakocham się tej wiosny już w nimi.  (...) Zakochałem ja się zimą już wcześniej".  Przybora oczywiscie :)

 Każda pora roku  może być porą miłości- piosenkowa wiosna, gorące lato, barwna jesień i śnieżna zima. Cztery pory roku, cztery bardzo różne bohaterki, cztery rożne opowieści o miłości, która stanowią oddzielne opowieści, łączące się tylko kilkoma punktami. Malwina Ferenz zaprosiła czytelniczki do Wrocławia i pozwoliła nam przebywać tam  przez cały rok. Wrocław jest miastem  przyjaznym i u wielu osób wywołującym dużo dobrych skojarzeń i wspomnień (robiłam tam podyplomówkę, więc mi kojarzy się bardzo dobrze), ale historie opisane przez autorkę mogłyby zdarzyć się wszędzie... Ale dzieją się tam, gdzie "mkną po szynach niebieskie tramwaje", a autorka ma dla swojego miasta bardzo wiele sympatii, która udziela się czytelnikom. Lecz zanim ruszymy do Wrocławia, poczytajmy...

Powieść zaczyna się latem, gdy gdy świeżo upieczona absolwentka liceum szuka pomysłu na studia i zastanawia się nad tym, czy kiedyś się zakocha. Jak można się spodziewać, stanie się to tego lata, a jej tajemniczy wybranek z internetu zaskoczy bardziej, niż Kaśka może się spodziewać. Jesień to opowieść o Anieli, żonie i matce, która promieniuje optymizmem. I tego usposobienia nie zmieni nawet aresztowanie męża, informacja o jego zdradzie i strata pieniędzy. To z pewnością bardzo poruszająca historia i temat bardzo rzadko poruszany w tzw. kobiecej obyczajówce- bycie żoną malwersanta i skrajne towarzyszące temu emocje... Zimowa historia Magdy to z kolei opowieść o kobiecie, która po degradacji w pracy postanawia otworzyć swój, bardzo oryginalny, interes. I choć nastawia się na pomoc innym, to u jej drzwi pojawi się mężczyzna, który kiedyś był dla niej ważny, a teraz może zmienić jej życie. Julia jest bohaterką wiosennej opowieści, kobietą która ma prawie wszystko- wspaniałego męża, wysokie stanowisko, apartament i pieniądze. Postronnym wydaje się, że  pełni szczęścia prężnej dyrektorce banku brakuje dziecka, ale w głębi serca Julia  czuje, że powinna coś w życiu zmienić i nie odnosi się to wcale do powiększenia rodziny.

 Mamy w książce Malwiny Ferenz miłość nastoletnią, oczekującą i niewinną, mamy dwie wystawione na ciężkie próby miłości małżeńskie (te historie zainteresowały mnie najbardziej), mamy też historię o tym, że czterdziestka to dobry moment by przewartościować swoje życie. Bohaterki są sympatyczne, psychologicznie prawdopodobne, a to, że ich  historie trwają  po kilkadziesiąt stron (a nie kilkaset) jest w moich oczach dużym plusem, bo nie naraża opowieści na rozwlekłość.  Historie łączy  kilka punktów, które pokazują, że nawet w dużym mieście sieci powiązań są mocne Np.  mąż Julii uczy Kaskę historii, a matka Magdy zna Anielę. To, że historie nie zapętliły się ciaśniej wcale mi w czytaniu nie przeszkadzało i pozwoliło chwilkę podumać nad każdą opowiedzianą historią i bohaterka. Książkę czyta się lekko i przyjemnie, Ferenz pisze z humorem, często pewne wątki czy ciekawostki dot. Wrocławia rozwijając w przypisach (szczerze mówiąc nie pamiętam, czy w jakiejś innej książce autorka była tak aktywna w przypisach).  Powieść z dobrym, choć nie jednoznacznie cukierkowym, zakończeniem. I to aż czterokrotnym. Pokazująca, że każda pora roku i każda pora życia może być dobra na zmiany, oderwanie się rutyny i, oczywiscie,  miłość. 
Nowa książka tej autorki niebawem na półkach, chętnie przeczytam!

Malwina Ferenz, "Pora na miłość. Wyd. Filia. Poznań 2018.

czwartek, 10 stycznia 2019

"Łzy pajaca" melo-kryminał: emocje,śmierć i opera


Arnoldoi Vezzi  jest najbardziej znanym tenorów lat 30. Uwielbia go cały operowy świat i sam Duce. Znany jest z cudownego głosu, umiejętności aktorskich i...fochów . Znalazłoby się więc paru, którzy go nie lubią i są skłonni go zamordować. Ale kto to zrobił? I to na moment przed jego wejściem na scenę w roli Cania w "Pajacach". Sprawę ma rozwikłać komisarz Luigi Alfredo Ricciardi. Policjant rzeczowy, zamknięty w sobie. Elegancji arystokrata, który ma  niezwykły dar- widzi ofiary w ostatniej chwili ich życia. Jednak bardziej niż nadprzyrodzone moce, potrzebne będą tu  typowe zdolności śledcze. Riccardi stara się więc poznać życie ofiary (a przy okazji jego fascynującą żonę), a przede wszystkim  zrozumieć świat opery, co jest dla niego bardzo trudne, bo opery nie lubi.  Nieoczekiwanie przewodnikiem po tym świecie staje się ksiądz-meloman, który doskonale zna nie tylko libretta oper, ale także  ploteczki ze świata muzyki.  Informacje o  śpiewakach, a także streszczenia dzieł granych na scenie  neapolitańskiego teatru San Carlo będą bardzo przydatne. Bo, jak to często w zbrodni i operze bywa,  najważniejsze są emocje.  

 "Łzy pajaca" to kryminał w starym stylu. I to nie tylko dlatego, że  jest typowym kryminałem retro z próbą powrócenia do atmosfery i nastrojów Neapolu lat 30. Przede wszystkim dlatego, że akcja toczy się w swoim tempie,  skupiając w największej części na wątku kryminalnym, a nie życiu osobistym komisarza.  Czytelnik może próbować rozwiązać zagadkę,  do której rozwikłania bardziej niż niezwykle zdolności śledczego i głosy z zaświatów, przyda się znajomość osi dramatycznych  dzieł werystów.   Sięgnęłam to tę książkę właśnie przez nawiązania do opery i przyznam, że autor świetnie  wykorzystał  operowe wątki. Z resztą wybrane przez niego tytuły- "Rycerskość wieśniacza" i "Pajace" to przecież historie kryminalne, więc mamy do czynienia nie tylko  (jak w przypadku "Pajaców" z teatrem w teatrze), ale kryminałem w kryminale.  Nastrój, bohater, oszczędny sposób pisania i prowadzenia narracji i te operowe smaczki przekonały mnie do tej propozycji i czytałam naprawdę z duża przyjemnością.  Tym bardziej, (informacja zupełnie użytkowa)  że czcionka wyjątkowo dobra do czytania. 

I jeszcze  słowo o okładce, która jest wyjątkowo klimatyczna i świetnie odpowiada  temu co w środku. I sama w sobie jest operowym smaczkiem. Bo spogląda z niej na nas Enrico Caruso. Nie dość, że król tenorów początku XX wieku, to jeszcze postać  bardzo związana z Neapolem (tam się urodził i tam zmarł, bo krwotoku w nowojorskiej MET). I dlatego to w jego interpretacji  najbardziej znana aria z "Pajaców", której książkowy tenor nie zdążył zaśpiewać...  A tak na marginesie- uwielbiam tę arię!

   
Maurizio de Giovanni, "Łzy pajaca". Przeł. Maciej A. Brzozowski. Wyd. Noir sur blanc. Warszawa 2018. 

sobota, 5 stycznia 2019

"Zjeżona" henizm nasz powszedni

Henia jest wyznawczynią henizmu, czyli prądu, który nakazuje czekać na tzw. lepsze jutro, nie wychylać się, nie zmieniać i nie wierzyć w siebie. Pewnie dlatego, mimo pełni dorosłości, nie umie szczerze pogadać z rodzicami (typowymi przedstawicielami mieszczan zza szczelnie zasłoniętych firanek), pokazać w pracy na co naprawdę ją stać, a przede wszystkim ostatecznie ułożyć  spraw z Waldkiem, chłopakiem (od siedmiu boleści). "Zjeżona " to opowieść o kobiecie, która przestaje być dziewczynką, o marketingowcu, który nie będzie więcej popychadłem, o przyjaciółce, która nie będzie już tą brzydszą i o córce, która nie będzie taka, jak wszyscy oczekują. Ale zanim ta zmiana, której oczekują wszyscy czytelnicy, nastąpi, Henia będzie musiała swoje przeżyć (wypucować, wypić, odcierpieć, przemyśleć) i przejść ( także ulicami Poznania).

Anna Kapczyńska nawiązuje w swojej powieści do pierwszej (najlepszej!) części przygód Bridget Jones, która podobnie jak Henia, zmagała się z rodzinnymi oczekiwaniami, pomysłami przyjaciół i wyzwaniami kariery. Po tej książce Fielding zaczął się wielki boom na podobne bohaterki literackie, które z czasem stały się coraz bardziej zajęte karierą u diabła, co ubiera się u Prady, a potem zaczęły masowo wyjeżdżać na południe... Henia przypomina starą, dobrą Bridget swoją bezpretensjonalnością i dystansem. A Kapczyńska opowiada o bohaterce bardzo dowcipnym językiem i stylem,  który jest świetnym połączeniem humoru, bystrego oka i ironii,  pomieszanych ze szczyptą absurdu. Takiego stylu brakuje bardzo wielu tzw. babskim obyczajówkom, w których narracja jest bardziej sprawozdaniem niż posiadającym jakikolwiek charakter opisem sytuacji, osób i miejsc.
Kapczyńska, mająca za na koncie kilka sztuk teatralnych, świetnie czuje się w dialogu, a pierwszoosobowa narracja Heni bywa miejscami echem kabaretowego monologu. I to sprawia, że książkę bardzo szybko i przyjemnie się czyta. Choć raczej wiadomo, jak ta opowieść się skończy, to frapują też drogi, które poprowadzą Henię do zmiany. I będą to drogi dość kręte i nie tak jasne. Drogi jeżyckie. Bo autorka miejscem i bohaterem powieści czyni też poznańskie dzielnice: Winogrady, Polankę, Sołacz... Wśród najbardziej literackich, nie tylko poznańskich, a szerzej polskich dzielnic, prym wiodą Jeżyce. Ale te z Kapczyńskiej nie są tak urocze i romantyczne, jak Jeżyce z Musierowicz. Henia przechadza się po tej dzielnicy, czasami zbyt drobiazgowo opisując jak przeszła z punktu A do punktu B (wtedy, niestety,  mamy sprawozdanie zamiast narracji) i opisując miejsca, które odwiedziła. Dla część czytelników może o być rodzaj literackiego przewodnika po poznańskich ulicach i lokalach, dla drugiej części (do której się zaliczam) niewiele wnosząca sprawozdawczość, która rozciąga historię. Nie mniej jednak jeśli ktoś chciałby zrobić sobie wycieczkę śladami Heni (tak jak wędrowały czytelniczki Musierowicz), ma spore pole do popisu.

"Zjeżona" to książka, która może dać do myślenia. Przede wszystkim dlatego, że sporo z nas ma w sobie coś z Heni i prawdopodobnie dlatego  zachowanie Heni tak na początku drażni (zachowanie, bo sama Henia bardzo szybko zyskuje sympatię- pewnie także dlatego, że tak do nas samych podobna). Henia nie jest kimś, kto wymaga wielkiej życiowej rewolucji (i wyjazdu na południe). Jest kimś, kto powinien coś zmienić, a przede wszystkim uświadomić sobie potrzebę tej zmiany. I pewnie przez ten dość długo trwający okres nabierania samoświadomości i osobistego poczucia chęci zmiany, jeszcze bardziej lubimy Henię. Bo nie zmienia się na pstryknięcie palcami. Bo do zmian dochodzi dzięki własnym wyborom i radom życzliwych osób (m. in. świetnej babci!). Bo ostatecznie wie, że sama da sobie radę, a wsparcie i dobre słowo mogą przyjść z miejsc, skąd się ich człowiek nie spodziewa (z jeżyckiej speluny lub źle zaciągniętej firanki). "Zjeżona" ma happy end, taki wymóg gatunku. Ale czytelnik ma z tą książką (w której sporo o gastronomii) happy hour i za to Kapczyńskiej dzięki! 

Anna Kapczyńska, "Zjeżona". Wyd. Videograf. Chorzów. 2018.