Surowa przyroda. Surowe zasady. Świat z jakiegoś pozbawionego daty skandynawskiego kiedyś. Zamknięta wioska rybaków i żeglarzy. Historia rodzeństwa Folkvi i jej brata Aslakra, dwójki ludzi zdanych tylko na siebie. Uczucia silnego, poza regułami. Uczucia wydawało się niemożliwego.
Narracja pozbawiona dialogów. Opowiadana zatem jak rodzinna historia przekazywana kiedyś przy ognisku. Ze zmianą perspektyw i bohaterów oraz czasową voltą, która teoretycznie uspokojonego dalszymi losami postaci czytelnika wbija w fotel i wybija z poczucia, że to historia, która się powtarza.
Opowieść kobieca, tajemnicza, magiczna, ale nie magią południowoamerykańskiego słońca, tylko runami i północnym wichrem, niosącym zapach ziół i poblask bursztynowego wisiorka dla ukochanej. Magiczna pradawnymi siłami, które hipnotyzują opowieścią, nakazują trzymać się każdego słowa, które za chwilę okaże się sprawcze. Niepokojąca, napinająca granice nie tylko zasad, akceptowanych zachowań, ale i ludzkich osobowości i świata, który znamy. Powieść krótka, powieść debiutantki. A trzymająca czytelnika przy sobie nie aż tak prostą historią o miłości i bardzo dobrym tempem. Bo bycie blisko jest bardzo ważne.
Za egzemplarz dziękuję wydawnictwu.
Maria Hesselanger. "Mam na imię Folkvi". Przeł. Agata Lubowicka. Wyd. ArtRage. Warszawa 2024.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz