Strony

środa, 27 listopada 2013

"Prawo Panny Murphy" panienka z temperamentem

Molly Murphy zbiła (oczywiście niechcący) nastającego na jej cześć zalotnika, dlatego musi uciekać z rodzinnego irlandzkiego miasteczka Ballykillin. Szczęśliwym zbiegiem okoliczności w Liverpoolu poznaję Katleen O'Connor, która ma płynąć ze swoimi dziećmi do Ameryki. Niestety, stan zdrowia kobiety nie pozwala jej na odbycie poroży i wpuszczanie na ląd nowego świata, dlatego to Molly ma przybrać nazwisko O'Connor i płynąć  z dziećmi. Molly decyduje się natychmiast, nie ma przecież nic do stracenia.  Rejs mija bez większych komplikacja, tylko jeden z pasażerów robi się niegrzeczny i natarczywy. I gdy okazje się, że statek dobija do wybrzeży Ameryki, właśnie ten mężczyzna zostaje znaleziony z poderzniętym gardłem. Molly automatycznie staje się  podejrzaną, zwłaszcza, że owy pasażer insynuował wcześniejsze znajomości. Wobec takiego obrotu sprawy Molly musi działać, w samodzielnym śledztwie nie pomaga pogmatwana sytuacja mieszkaniowa (ojciec dzieci chętnie przygarnąłby uczynną dziewczynę,  ale razem z nim mieszka jeszcze nieprzychylna cześć rodziny). Molly poszukuje pracy, schronienia i  rozwiązania zagadanki. Stara się pomóc policji, a szczególnie jej kapitanowi,przystojnemu i przenikliwemu Davidow. Sullivanowi.  Ostatecznie po wielu perypetiach i gubionych tropach okazuje się, że morderca jest... 

Autorka, nagrodzona za tę powieść Agatha Aword, stworzyła bardzo sympatyczną bohaterkę, rudzielca sytuującego się między Anią z Zielonego Wzgórza a Pippi Pończoszanką- dziewczyna jest odważna, sprytną, wierną własnym przekonaniom i dającą się pokroić za przyjaciół, a jednocześnie trochę nawiną i pełną wszelkich kobiecych sprzeczności osóbką z charakterem. Świat, w który wkracza Molly, Nowy Jork początku XX wieku, wciąga czytelnika kreślonymi z łatwością obrazami budującej się amerykańskiej potęgi, bogactwa i postępu, zestawionej z ubogimi dzielnicami emigrantów, podejrzanymi spelunami i ulicznym życiem. Powieść napisana jest humorem, a jednocześnie czuje się przyjemny dreszczyk i kibicuje Molly w jej działaniach. Bardzo sympatyczny kryminał retro, któremu warto poświecić jesienny wieczór! Z przyjemnością czekam na kolejny tom!

Rhys Bowen, "Prawo panny Murphy". Noir Sur Blanc, Warszawa 2013.
 

niedziela, 24 listopada 2013

"Shirley".Ugodowa i buntownicza

Od jakiegoś czasu Wydawnictwo MG zaczęło wydać nieznane do tej pory książki sióstr Bronte. Działanie to zasługuje na wielkie oklaski, bo choć "Wichrowe wzgórza" czy "Dziwne losy Jane Eyre" są w Polsce popularne, warto aby czytelnicy poznali inne, często równie interesujące utwory zdolnych sióstr.

"Shirley" autorstwa Charlotte ma zupełnie inny klimat niż "Dziwne losy Jane Eyre",bo nie jest powieścią gotycką, za to daje ciekawy obraz obyczajowości i mentalności angielskiej prowincji pierwszych lat XIX wieku. Poza ploteczkami salonów i wrzosowisk, słychać tu echa bitew napoleońskich oraz dekretów rządowych dotyczących eksportu i sprzedaży towarów. Tytułowa Shirley Keelder pojawia się dopiero po 200 stronach powieści,a zanim poznamy ową pannę uwaga czytelnika skierowana jest przede wszystkim na Caroline Helstone, dziewczynę żyjącą u swojego wuja pastora. Caroline pierwszą, czystą i idealną miłością obdarzyła fabrykanta Roberta Moore'a, któremu też nie jest obojętna, ale ich szczęściu zagrażają konwenanse i interesy. Robert stoi bardzo mocno na ziemi, unowocześnia swoją fabrykę, przez co naraża się na niezadowolenie i szykany ze strony będącej przeciw postępowi lokalnej społeczności. Na jego niekorzyść działają sympatie polityczne i pochodzenie, bo jest obcokrajowcem. Jednakowoż ślub z dziedziczką Shirley mógłby kilka spraw zmienić... O ile Caroline jest dziewczyną bardzo typową i zadomowioną w literaturze XIX wieku (uboga, cnotliwa i nieszczęśliwe zakochana), o tyle Shirley mogłaby być, po zmianie kostiumu, bohaterką opowieści współczesnej. Jak na kobietę tamtych czasów wykształcona, dbająca w własne interesy, posiadająca swoje zdanie tak w sprawach pozycji kobiety jak i polityki, panna nie jest  nieporadną istotą z "mgły i galarety", ale bardzo świadomą młodą kobietą, która przy wszystkich cechach stanowiących o jej rzeczowym podejściu do życia jest też pełna fantazji i romantycznych skłonności. Shirley nie ma zamiaru wyjść za mąż bez miłości, szczególnie za Roberta, bo serce oddała bratu pana Moore'a, Luisowi, który jest, niestety, tylko guwernerem w domu jej wuja. Jak można się spodziewać, historia skończy się szczęśliwie, choć sporo się jeszcze wydarzy m.in zostanie  rozwikłania tajemnica pochodzenia Caroline.

Książka ma ponad 600 stron, więc siłą rzeczy nie wypełnia jej tylko zaznaczona wyżej fabuła. Autorka sporo miejsca poświęca portretowaniu żyjących w hrabstwie ludzi, ich podejścia do polityki,obyczajowości i postępu. Powieść zawiera też sporo spostrzeżeń dotyczących roli starych panien, kościoła, historii zmienianej przez Bonapartego i podziału obowiązków domowych i państwowych. A do tego ten styl pełen opisów, metafor i swoistej poezji, uwidaczniającej  się zwłaszcza przy opisywaniu zjawisk przyrody i piękna natury. Jeśli ktoś lubi taką właśnie prozę, w której akcja jest tylko jednym z komponentów, w której autorka zwraca się bezpośrednio do czytelnika i przerywa narrację, by opowiedzieć o czymś pobocznym, wreszcie jeśli lubi się opowieści o życiu w świecie, w którym konwenans i zasady grają pierwsze skrzypce, a dziewczyna ośmielając się sprzeciwić małżeństwo jest prawie buntowniczką, powinien po tę książkę sięgnąć. Zwłaszcza że panorama społeczna przedstawiona przez autorkę jest naprawdę interesująca i to ona podobała mi się w powieści najbardziej, bo przyznam, że fabuła (z nieodłącznymi chorobami prawie wszystkich bohaterów- jakiś uniwersalny chwyt literatury angielskiej XIX wieku-zachoruj, a miłość wreszcie się ujawni;) nie zdołała mnie skłonić do zarwanych nocy.

 Ze wszystkich do tej pory wydanych przez Wydawnictwo MG powieści zdolnych sióstr (a przeczytałam wszystkie) największe wrażenie zrobiła na mnie "Lokatora Wildfell Hall" Anne Bronte, która nie opowiada o perypetiach zakochanych i dążeniu do ślubu, ale mówi o tym, co dzieje się po ślubie i jakie problemy czekają kobietę, która nierozważnie i zbyt romantycznie podchodzi do swoich uczuć oraz jakich wysiłków i heroizmu potrzeba by zacząć żyć tak, jak naprawdę się chce. "Shirley" nie jest powieścią tak gorzką i życiową, choć pokazane w niej postaci kobiece też są ciekawe, zwłaszcza przez kontrast między nimi oraz rozwijające się wzajemne wpływy... I pewnie za te kobiece portrety tak bardzo lubimy i cenimy pisarstwo sióstr z plebanii w Haworth!

Charlotte Bronte, "Shirley", Wydawnictwo MG .Warszawa 2011.

czwartek, 21 listopada 2013

"Pomelo i przeciwieństwa". Dobre to!

Lubię dobre książki, nie lubię złych. Lubię ciekawe, niebanalne, zajmujące i mądrze napisane. Nie lubię nudnych, błahych, pospolitych i głupawych. Lubię nieoczywiste ilustracje. Nie lubię prostackich. Ale lubię też gdy  przeciwieństwa się łączą, np. przewodnikiem po świecie jest słoń. Dlatego bardzo lubię Pomelo!

Nie ma co pisać, trzeba czytać, oglądać i myśleć, bo







Pomelo pokazuje rzeczy proste (a przynajmniej tak mogłoby się wydawać!) w sposób intrygujący.














 Pomelo pokazuje świat zabawnie.



Pomelo mierzy się z największymi  dylematami filozofów!





 Ta książka to absolutny zachwyt mijającego tygodnia!:)

Ramina Badescu, Benjamin Chaud, "Pomelo i przeciwieństwa". Zakamarki, Poznań 2013.

niedziela, 17 listopada 2013

"Telefon od anioła" kim do diabła był anioł?

Musso jest znanym francuskim autorem, którego powieści  polecały mi zachwycone czytelniczki. Nadszedł czas by się z nim spotkać, a impulsem stał się audiobuk czytany przez Krzysztofa Gosztyłę. Swoim zachwytem nad talentem lektorskim Gosztyły już się dzieliłam i nadal trwam przy zdaniu, że czytany przez niego rozkład jazdy pkp byłby ucztą dla ucha:) Tym razem jednak nie czytał planu jazdy, choć poruszanie się ma w "Telefonie od anioła" spore znacznie.

Zaczyna się banalnie- ona Madeleine i on Jonathan przez przypadek zamieniają się telefonami na nowojorskim lotnisku. Pomyłkę spostrzegają dopiero w swoich domach (Paryż i San Francisco) i chcą ją oczywiście szybko naprawić. Ale że telefon jest w dzisiejszych czasach nie tylko sposobem komunikacji, a czymś znacznie więcej-jakimś kalendarzem z pamiętnikiem, grzebanie w komórkach zaczyna wzmacniać wzajemne zainteresowanie i komplikować sprawę. Zupełna komplikacja następuje w chwili gdy okazuje się, że Madeleine była policjantką, pracującą nad sprawą zniknięcia i zabójstwa Elise, dziewczyny, którą spotkał też, co ciekawie po rzekomym morderstwie, Jonathan. Byłą policjantkę (obecną kwiaciarkę) oraz byłego mistrza kulinarnego (obecnego szefa pospolitej restauracji) zaczyna łączyć coraz więcej, a sytuacja robi się jeszcze bardziej zagmatwana gdy do codzienności i rozmów przez zamienione telefony dochodzi  prowadzone na własną rękę śledztwo  i ratowanie chorej na serce Elise. 

Musso pisze sprawnie, tego odmówić mu nie sposób, ze zwykłej historyjki o zmienionych telefonach przechodzi do opowieści o ludzkich wyborach, a nawet dochodzi do  intrygi kryminalnej, pełnej tajemnic z przeszłości. Choć wszystko jakoś się klei, jakoś splata i ma jakieś napięcie, niestety książka nie zainteresowała mnie zbytnio i pozostała audiobukiem słuchanym dla zabicia czasu w autobusie. I to słuchanym przede wszystkim ze względu na głos Gosztyły, który czyta cudownie, choć to co czyta już tak cudowne nie jest. Nie przepadam za książkami mieszającymi gatunki, a "Telefon od anioła" próbuje być raz obyczajówką, raz kryminałem, zostając po prostu bałaganem z niedokończonymi wątkami. Choć czytelniczki mówiły, że "to nie jest typowy Musso", nie jestem pewna czy po tej przygodzie jeszcze sięgnę po jego powieści. Chyba że przeczyta je Gosztyła:)

Guillaume Musso, "Telefon od anioła". Wyd. Albatros.  Warszawa 2012. czyta Krzysztof Gosztyła.

środa, 13 listopada 2013

"Żony i córki" jak utrzymać...uwagę czytelnika!

Pierwszy raz z nazwiskiem Elisabeth Gaskell spotkałam się przy okazji serialu BBC (oni to potrafią robić filmy kostiumowe!) "Panie z Cranford". Książkę, na której postawie powstał serial przeczytałam, ale przyznaję, że zbiór anegdotek z życia miasteczka, które ma stać się miastem kolejowym jakoś mnie nie zachwycił. Do "Żon i córek" podeszłam z rezerwą, bo jak inaczej podchodzić do XIX wiecznej sagi, która ma blisko tysiąc(!)stron, a gdyby autorka nie zmarła w trakcie pracy miałaby jeszcze więcej...

Na początku losy półsieroty Molly, córki lekarza mnie nie wciągnęły, ale po jakiś stu stronach coś zaczęło się dziać. I doceniłam Gaskell. "Żony i córki" to, jak dodaje autora w podtytule "historia codzienna" opowiadająca o losach mieszkańców angielskiego miasteczka. Główny wątek dotyczy Molly Gibson, dziewczyny szybko osieroconej przez matkę, której wiecznie zapracowany ojciec postanawia się powtórnie ożenić. I gdy doszło do poznania wybranki doktora zaczęło mi się podobać, bo macocha Molly, nowa pani Gibson, jest postacią tyleż denerwującą, co świetnie napisaną! Drobiazgowa, przewrażliwiona, pozująca na wielką damę kobieta potrafi skutecznie popsuć spokój domostwa. Do tego przybywa jeszcze jej córka Cynthia, ale tu mamy niespodziankę, bo dziewczęta zamiast drzeć koty, jak uczy historia Kopciuszka, zaczynają się lubić.  Historię domu Gibsonów dopełniają losy dwóch braci z pobliskiego dworu- hołubionego Oseborne'a i Rogera Himley'ów. Jak to zwykle bywa w takich opowieściach okazuje się, że Osborne wcale nie jest taki kryształowy i próby ożenienia go z którąś z panien spełzną na niczym, bo panicz... ma już żonę. Z kolei poczciwy Roger, odwieczny przyjaciel Molly, zaczyna przychylnym okiem patrzeć na Cynthię, co Molly (jak łatwo się domyśleć!) bardzo przeżywa. Jakby tego było mało okazuje się, że Cynthia nie jest wolna, bo kiedyś pan Preston pożyczył jej 20 funtów, a dziewczyna pisała do niego listy. Molly postanawia odzyskać epistoły i sama staje się obiektem miejscowych plotek... A to jeszcze nie koniec!

Angielskie pisarki XIX wieku zawsze zaskakują mnie swoją umiejętnością obserwacji ludzkich zachowań i kreacją postaci. Tym razem jest równie dobrze. Bohaterowie budzą naszą sympatię, niechęć, niektórym kibicujemy innym życzymy by skręcili nogę na wertepach, takich emocji szukamy w dobrych obyczajówkach! Gaskell pisze bardzo dobrze, kreśli żywe i ciekawe portrety ludzi, a przy tym nie wdaje się w zbyt drobiazgowe opisy i oceny. Wydarzenia są idealni rozłożone w czasie- gdy jedna sprawa się rozwiązuje, pojawia się kolejne, a spiętrzenie innej sięga zenitu. Gaskell przez blisko tysiąc stron zaskakuje czytelnika kolejnymi wydarzeniami i rozwiązaniami sytuacji  i choć czytając mówiłam sobie "a pewnie się okaże, że ona już jest zaręczona" i tak ciekawił mnie sposób rozwiązania intrygi. Nastrój powieści przypomina trochę to co znamy z historii Austen i Bronte, jest Anglia,są rodzinne interesy, swatanie, ploteczki starych panien i dyskusje o fasonach czepków, ale jest też prawdziwe życie i poświęcenie sprawom ważnym. którego nośnikiem jest doktor Gibson. Bohaterowie są mimo noszenia czepków i fraków bardzo dzisiejsi...może to zasługa języka, który nie jest archaiczny-np. Molly mówi, że ojciec się wścieka, a nie wpada w furię itp. Jeśli tak pisała Gaskell to fantastycznie, bo książka nie jest napuszona i sztuczna, jeśli taki język przekładu jest zasługą tłumaczki,należą się jej brawa  za uczynienie powieści z połowy XIX wieku nie tylko nadającą się do czytania, ale żywą. Przede mną "Ruth" tej samej autorki, powieść ukończoną, więc pewnie i bardziej dopracowana, a i krótsza... Choć co to jest kilkaset stron w jesienne popołudnie?

 Elizabeth Gaskell, "Żony i córki". Świat Książki. Warszawa 2012.

sobota, 9 listopada 2013

"Hotel paradise", czyli nie tak rajskie dzieciństwo Emmy

Emma Graham ma 12 lat, kelneruje w  hotelu, który jest w jej rodzinie od pokoleń. Poza tym lubi przyglądać się ludziom, a gdy coś ją zainteresuje staje się niezwykle uparta i starannie zbiera informacje. A zainteresowała ją sprawa sprzed wielu lat- tajemnicze zniknięcie dziewczynki, która była w podobnym do niej wieku. Rezolutna nastolatka zaczyna więc węszyć, przeglądać stare gazety i rozmawiać z ludźmi, mnożąc tropy i pomysły...Z czasem do tajemnicy sprzed lat dołącza świeże morderstwo. Emma, jej oryginalni informatorzy (np. siedząca na strychu cioteczna babcia Aurora, skarbnica plotek i małomiasteczkowych opowiastek oraz cudowny szeryf) mają co robić.  Marta Grimes zaprasza czytelnika do małego amerykańskiego miasteczka, z lokalnymi  animozjami mieszkańców  i nieodłącznym barem, w którym toczy się życie. Snuje swoją opowieść niby wspomnienie o swoim dzieciństwie, choć jak zarzeka się z własnego nie pamięta ani morderstw ani szeryfów.

 "Hotel Paradise" jest historią samotnej dziewczynki, która trochę z nudów (ile można dekorować sałatki w maminej kuchni hotelowej?) trochę z powodu wybujałej wyobraźni zaczyna tropić morderstwo. Styl Grimes jest plastyczny, jej opisy przemawiają do wyobraźni, odmalowując opuszczone domu, jezioro i dworce kolejowe małych amerykańskich mieścinek, Emma jest dociekliwa i dowcipna, ale... bo jest ale! Kryminalna warstwa powieści nie jest najciekawsza, dawne i obecne zbrodnie nie zainteresowały mnie, niektóre postaci traciły osobowość,  a intryga rozmywałam się, więc czytałam tę książkę bardzo długo, a nie jest to najlepsza opcja w przypadku kryminału . Niezaprzeczalnie Grimes potrafi pisać i tworzyć klimat swoich powieści, ale w tym wypadku to nie wystarczyło. Kolejne przygody Emmy chyba sobie odpuszczę. Martha Grimes znacznie bardziej podoba mi się w swym angielskim wydania z komisarzem Jurym, Plantem i ciotką Agatą:)

Martha Grimes, "Hotel Paradise". Wyd. W.A.B. Warszawa 2006.

środa, 6 listopada 2013

"Kłopoty rodu Pożyczalskich", co ginie w światłocieniu


W moim domu pomieszkują Pożyczalscy, to nie podlega dyskusji! Bo gdzie podziewałby się wszystkie ołówki, spinki, spinacze i inne drobiazgi, jeśli nie u nich w mieszkanku? I niech im służą, bo Pożyczalscy to nie byle kto i należy ich wspierać. O tych niezwykłych istotach przypomniałam sobie w związku z kolejnym wydaniem pierwszego tomu przygód  -"Kłopotów rodu Pożyczalskich", które w przepięknej szacie graficznej autorstwa Emilii Dziubak wydały Dwie Siostry. Opowieść należy do klasyki literatury dziecięcej, ale że klasykę należy powtarzać przeczytałam kolejny raz. I kolejny raz dałam się zaczarować losom rodziny mieszkającej pod podłogą, która gdy nikt nie widzi, wybiera się na pożyczanie. Wzruszyła mnie przyjaźń panny Arietty z rodu Pożyczalskich i chłopca, który jako jeden z bardzo niewielu ludzi mógł te maleństwa zobaczyć. Historia przyjaźni i spotkania dwóch, różniących się rozmiarem światów wciąć bawi, wciąż wzrusza, bo przyjaźń okazje się siłą, którą potrafi wszystko zwyciężyć, a odwaga i ciekawość świata prowadzi do nowego i ciekawego życia. Książkę czyta się bardzo dobrze, raz po raz wzdychając, że świat etażerek, fajansu i podwieczorków o ściśle przestrzeganych porach pozostał tylko w książkach. Kto wie, czy dziś, w naszym pośpiesznym życiu mielibyśmy szanse zobaczyć choć cień Pożyczalskich?

 W zatroskanych rodzicach Strączku i Dominice każdy może odnaleźć cechy tych strasznych dorosłych, którymi chcąc nie chcąc się stajemy- ach,  marudząca i bojąca się zmian i życia na polu Dominika i zachowawczy do bólu (tak było, jest i będzie) Strączek.  Arietta zaś, jak to zwykle bywa z młodymi, buntuje się, chce innego życia, łamania starych zasad (bo kto powiedział, że dziewczyny nie mogą chodzić na pożyczanie?). Jednocześnie z domu pod podłogą wyziera coś, czego brakuje chłopcu, który zaprzyjaźnia się (mimo obaw głowy roku) z Pożyczalskimi. Ród jest siłą, wsparciem i murem, o który w chwili wahań i zwątpień można się oprzeć. Życiowe mądrości Mary Northon  podane są bez taniego moralizowania, wymagają od czytelnika chwili zastanowienia. I tę nienachalną refleksyjność bardzo sobie w literaturze, zwłaszcza literaturze dla dzieci, cenię. 

Wznowienie Pożyczalskich ma jeszcze coś, co cenić należy: szatę graficzną! Barwne, lekkie, jakby ulotne, a przecież pełne detali ilustracje Emilii Dziubak fantastycznie oddają ducha książki i przynajmniej w moim przypadku idealnie stapiają się z własnym wyobrażaniem świata Pożyczalskich. Jasność bijąca spod podłogi, cudne światłocienie oddające kłębiące się pod rudą czypryną Arietty myśli, zaangażowanie i pęd podczas pożyczania... Takim Pożyczalskim chętnie coś pożyczę. Byle nie za często!

Mary Nothon, "Kłopoty rodu Pożyczalskich". Wyd. Dwie siostry. Warszawa 2013.

Post zainspirowany akcją Tydzień z literaturą dziecięcą i młodzieżową opis tutaj

niedziela, 3 listopada 2013

"Paryż miasto sztuki i miłosci..." paryskie gawędy

Paryż to nie jest takie sobie zwyczajne miasto. To mit, legenda, skrupulatnie tworzona przez architektów, pisarzy, poetów,wygnańców i odszczepieńców. Paryż ma swoje piosenki, swoje wiersze, swoich wyznawców i odnajduje się w każdych czasach, ale wielu najbardziej kojarzy się z piękną epoką. Małgorzata Gutowska-Adamczyk i Marta Orzeszyna postanowiły zabrać czytelnika w podróż palcem po mapie, a konkretnie po wielu barwnych i czarno-białych ilustracjach obrazujących paryskie życie na przełomie wieków i podróż w czasie, do miasta, które wciąż podsyca swą legendę. Autorki złożyły wszystko w bardzo bogato ilustrowany, starannie edytorsko wydany album, który ogląda się z przyjemnością, a i czyta się bardzo dobrze.

Opowieści o dziś paryskich, kiedyś podparyskich miejscach cyganerii, modzie, skandalach, absyncie i najbardziej znanych postaciach świata sztuki, kultury i polityki prowadzone są w gawędziarskim stylu, zawierają niezbędne fakty, daty i nazwiska (przypisy z tyłu-nie lubię!), ale przede wszystkim mają oddać ducha tamtych czasów i być może sprawić, że czytelnik zatęsknił do świata gwarnych ulic, modnych domów, kabaretów i spotykania na ulicach artystów przez duże A. Przez karty książki przemykają politycy, poeci, muzycy, plastycy, aktorki, najczęściej podejrzanej konduity. Historie życia uzależnionego od alkoholu od 8 roku życia Utrilla splatają się z nieszczęśliwa miłością Camille Claudel, trumfami boskiej Sary, niemoralnymi powieściami Wilde'a i światem kabaretów z plakatów Tuluse-Lautrec'a. Jest w tych gawędach oddech, paryski szyk i fantazja przypisana życiu na przełomie wieków, gdy technika zaczęła pędzić, a ludzie trwali  w starym systemie, czując nastrój schyłku pewnej epoki.  Choć opowieści autorek umacniają pozycję Paryża jako stolicy świata należy im oddać, że zwracają też uwagę na ciemniejszą stronę życia miasta i jego mieszkańców-wyjątkowo ciekawe stają się dopowiedziane, bardzo często tragiczne losy  tych, którzy po wielkiej wojnie nie potrafili już odnaleźć swojego miejsca i żyli, umierali w zapomnieniu i nędzy. 

"Paryż miasto sztuki i miłości w czasach belle epoque" to kolejna cegiełka do budowaniu mitu Paryża, najpiękniejszego miasta na ziemi, które nigdy nie śpi, idealnego miejsca do przeżywania porywającej miłości, szampańskiej zabawy, odnoszenia spektakularnego sukcesy i sięgania dna. Gutowska-Adamczyk i Orzeszyna piszą z wielkim zachwytem o Paryżu, a przy tym ma się ciągle wrażenie, że te gawędy choć ich bohaterowie żyli  naprawdę i często zostawili nam wiele po sobie, są jakimiś fantastycznymi postaciami z książki, postaciami z legendy, którą pisał Czas i Paryż.

Małgorzata Gutowska-Adamczy, Marta Orzeszyna, "Paryż miasto sztuki i miłości w czasach belle epoque". Wydawnictwo Naukowe PWN , Warszawa 2012.