Strony

niedziela, 31 maja 2015

"Muminki" komiksowe

Wszyscy znają Muminki, większość wszystkich je lubi. Jednak nie wszyscy wiedzą, że poza książkowymi przygodami Tove Jansson napisała i zilustrowała muminkowy komiks. Nie jestem fanką komiksów, ale tego nie mogłam przeoczyć. 

W pierwszym tomie (jest nadzieja na kolejne) możemy przeczytać 4 historie i nie są to opowieści znane z muminkowych książek, tylko zupełnie nowe! W każdej z nich pojawiają się mniej znani bohaterowie (kto zliczy wszystkie ciotki Tatusia!) oraz ci, których lubimy najbardziej. Mamusia jak zwykle z torebką i chęcią przychylenia nieba wszystkim (snuje też niezbyt do niej podobne rozważania o tym, w jaki sposób posiadanie czy brak bikini wpływa na moralność), lekko snobistyczny Tatuś (wcześniej aż tak mi się to nie rzucało w oczy), chciwy do granic Ryjek. Jest i Włóczykij, przypominający bardziej niż kiedykolwiek Kłapouchego- na pytanie Tatusia co słuchać w świecie odpowiada filozoficznie "nędza i łez padół". Muminek co rusz popada w tarapaty i musi szukać swojego ja ("jesteś mężczyzną czy mazgajem?" pyta go Włóczykij. Cóż, pytanie z gatunku nieoczywistych). Jest urocza migotliwą uroczością Migotka, która ma nadzieję, że piraci,"och, jacy oni męscy i dzicy", zechcą ją porwać:





 Muminki jak to Muminki mają swoje przygody, usiłują zrobić interes życia, przetrwać na bezludnej wyspie albo przeżyć w rodzinie (nawet z sielskiego domu warto czasem wyjść i odłączyć się od latorośli- tj. Tatuś jest tego zdania, a Mamusia się dostosowuje;). Najbardziej przypadła mi do gustu opowieść o Muminkach na Riwierze, bo kiedy rodzina Muminków trafia do świata blichtru i pozłoty, musi być interesująco. Tove Jansson umieściła swoich bohaterów wśród  stereotypowych bogaczy, pozerów i artystów (w jednym z nich łączą się wszystkie te cechy). Tatuś, chcący dołączyć do elity jako De Mumin, zaprzyjaźnia się z artystą-arystokratą, który marzy o  życiu bohemy i piciu kwaśnego wina (potem się krzywi, że wino jest zbyt kwaśne). Wspaniała i ponadczasowa satyra na high life i wszelkie, panoszące się w dzisiejszym świecie mody na sukces.  Choć z drugiej strony trochę to straszne, że ten trend ku byciu celebrytą zamiast gasnąc, przybiera na sile...



Do obrazków Jansson zdążyliśmy się przyzwyczaić, ale tu jest ich po prostu dużo, łączą się w całe paski, paski w strony i mają swój muminkowy klimat, tworzony przez znaną  kreskę, ale przede wszystkim przez wypowiedzi bohaterów, którzy w krótkich dymkach koncentrują swoją istotę. Nie ma miejsca na poezję opisów, trolle muszą się mieścić w niewielu słowach to, co dla nich własne, a czasem zaskakujące. Zwięzłość muminkowego bytu z charakterystycznym dowcipem i ironicznym spojrzeniem na świat zawsze w cenie!Nie tylko na dzień dziecka:)

Tove Jansson. "Muminki.Komiksy". Przeł. Ewa Kozyra-Pawlak. Wyd. Ene Due Rabe. Gdańsk 2015.

środa, 27 maja 2015

"Siostra Zygmunta Freuda" granice norm

O Zygmuncie Freudzie słyszał każdy, o jego młodszej siostrze Adolfinie można przeczytać w powieści, za którą macedoński autor został uhonorowany Nagrodą Literacką Unii Europejskiej. Goce Smilevski podjął się zadania karkołomnego-napisania książki o świecie, w którym obłęd jest czymś normalnym i zrobienia tego z perspektywy kobiety. I szczerze mówiąc stworzona tu  kobiecość mnie nie przekonała- Adolfina pragnie zostać matką i ta potrzeba opisana jest, jak na powieść psychologiczną, zbyt prosto i jednostronnie. Jednak o świecie obłędu czy raczej obłędów, bo jak zauważa Klara Klimt (siostra Tego Klimta i przyjaciółka Adolfiny), każdy człowiek szalony jest szalony w swój sposób, autor mówi ciekawie i trafia do emocji. W swojej opowieści  Smilevski opisuje całe życie Adolfiny, zaczynając od momentu gdy razem z siostrami prosi Zygmunta, by ten pomógł im uciec z Wiednia w przededniu wojny- brat przekonany o braku zagrożenia zostawia kobiety same sobie. Wkrótce Adolfina trafia o obozu przejściowego, idąc na śmierć zaczyna wspominać swoje życie znaczone nieszczęśliwą miłością, pozamałżeńską usunięta ciążą i pobytem w klinice psychiatrii Gniazdo, w której wreszcie czuła się bezpiecznie.

 To też historia o mocnym związku z bratem, przekonanym o tym, że jego teorie będą bardziej istotne dla ludzi niż przewrót kopernikański i teoria Darwina. Trudno polubić zapatrzonego w siebie Zygmunta, na którego korzyść nie działa nawet to, że swoje pierwszej miłości daje w prezencie nowo wydane tłumaczenia poezji Mickiewicza, a owa dziewczyna widzi w "Romantyczności" nie ten znany nam z liceum spór oświeceniowców z romantykami, tylko wielką miłość, która istnieje ponad życiem i śmiercią. Ciekawie przeczytać o utworze tak bardzo oczywistym dla naszej literatury w książce kogoś, kto wywodzi się z nieco innej tradycji literackiej. Wracając do samej powieści- tak jak trudno lubić Zygmunta, tak trudno nie współczuć Adolfinie, żyjącej w przekonaniu, że matka nie chciała jej urodzić oraz że sama nie spłaci długo zaciągniętego przez każdą kobietę, czyli nie wyda na świat nowego życia (bo tak Adolfina pojmuje macierzyństwo). Wrażliwość, karmiona książkami inteligencja, chęć samorozwoju wyróżnia Adolfinę i sprawia, że jej bolesna i trudna historia intryguje, a obok takiej bohaterki trudno przejść obojętnie. Język powieści też nie jest transparentny, czasem prosty, czasem złożony, podporządkowany tokowi myśli i emocji bohaterki  sam w sobie intryguje. Autor wielokrotnie używa powtórzeń np. opisując pokój do umierania w Gnieździe zawsze używa tego samego tekstu, dzięki czemu w świecie niespokojnych myśli, osób żyjących w swoich światach, czytelnik momentami czuje się bezpiecznie.  Ale to tylko pozorny, sztucznie tworzony językiem stan.

Książka jest interesująca także dlatego, że pokazuje jak wiele zmieniło się w podejściu do psychiki człowieka na przestrzeni lat. Autor przypomina średniowieczne święta głupców, bezlitosne traktowanie ludzi, którzy za swoje psychiczne schorzenia trafiali do więzień, dochodzi o psychoanalizy, która miała być remedium na te bolączki. Dziś psychoanaliza traktowana jest raczej jako ciekawostka niż prawdziwa metoda leczenia i pomocy chorym, ale próba przestawienia czasów jej powstawania, sporu, który toczył Freud z innymi lekarzami jest naprawdę ciekawa. To nie jest lektura przyjemna, opis skomplikowanych emocji pacjentów Gniazda, ale także  "normalnych ludzi", wielu myśli Adolfiny, wreszcie początek i koniec książki, toczące się w obozie zasmucają, skłaniają do myślenia. Jednym z tematów rozmów Adolfiny i Zygmunta jest śmierć. Śmierci w powieści jest sporo, śmierci, która każdego dotyka w inny sposób i dla każde jest czymś innym-dla Zygmunta drogą do nieśmiertelnej sławy, dla Adolfiny- zapomnieniem. Warta przeczytania powieść, bo pozastawia czytelnika z wieloma pytaniami, dotyczącymi norm moralności i normalności, a poza tym mało literatury macedońskiej dookoła. 

Goce Smilevski, "Siostra Zygmunta Freuda". Przeł. Natalia Łukomska. Wyd. W.A.B. Warszawa 2014.

niedziela, 24 maja 2015

"Poszukiwany Colin Firth" macierzyński wielogłos

Znów trzy kobiety w znanym czytelnikom amerykańskim otoczeniu, znów niełatwe zmagania i gwiazda filmowa.Tym razem w miasteczku, w którym ma być kręcony film z Colinem Firthem splatają się losy trzech kobiet. Bea Crane ma ponad dwadzieścia lat i właśnie się dowiedziała, że została adoptowana, przybyła do Maine by poznać swoją biologiczną matkę.Veronica Russo kiedyś oddała córkę do adopcji, teraz, cały czas nie potrafiąc sobie ułożyć życia, specjalizuje się w pieczeniu tart o niezwykłych właściwościach.Gemma Hendricks odwiedza przyjaciółkę z dawnych lat i usiłuje oswoić się z nową sytuacją- jest w ciąży, z czego jej mąż szalenie się cieszy, ale ona obawia się o swoją przyszłość w ukochanym świecie dziennikarstwa.Gdyby poszukać tematu, który łączy te trzy historie byłoby nim bez wątpienia macierzyństwo.

Gemma poszukuje w sobie instynktu macierzyńskiego, zbierając materiały do reportażu o domu dla ciężarnych nastolatek poznaje różne historie i zaczyna doceniać swoje życie (a wszelkie niepokoje i niejasności oczywiście na końcu szczęśliwie się rozwiążą).  Bea, szukając matki, mierzy się z tym, co jak podejrzewam,  jest podstawowym problemem przysposobionych dzieci- usiłuje się odnaleźć na styku światów swoich adopcyjnych i biologicznych  rodziców i  pyta dlaczego została odrzucona oraz czy brak kontaktu z biologiczną matką był równoznaczny z brakiem miłości. Sytuacja rozpatrywana jest też z punktu widzenia Veroniki- opowiada Bei o swoim pobycie w domu dla samotnych matek, o braku wsparcia ze strony najbliższych, o trudnej decyzji związanej oddaniem córki do adopcji. To samo wydarzenie widziane z dwóch perspektyw udowadniania, że nie ma łatwych wyborów i jednoznacznych ocen. Poza skomplikowanymi sytuacjami, z którymi mierzą się bohaterki jest w książce też trochę typowo obyczajówkowych dylematów sercowych oraz kulinarnych smaczków związanych z obdarzonymi niesamowitymi właściwościami  wypiekami Veroniki (o dziwo, autorka nie podaje przepisów twierdząc, że każde ciasto może być magiczne, jeśli włoży się trochę dobrych myśli w jego przygotowanie). 

Znów, jak w "Klubie filmowym Meryl Streep" sporo o kobiecym wsparciu i szczerości. Ale zabrakło tego, co wyróżniało "Klub..." na tle innych obyczajówek. W poprzedniej książce March bohaterki analizowały sytuacje życiowe postaci odtwarzanych przez Streep i w pewien sposób wnioski wyciągnę z tych filmowych dyskusji pomagały im podjąć życiowe decyzje. Tym razem nie ma takiego filmowego zaplecza- Colin Firth jest tylko aktorem, który ma się pojawiać miasteczku i którego przyjazd jednoczy społeczność. Jest zachwyt nad sceną z mokrą koszulą pana Darcy'ego (której fenomenu naprawdę nie rozumiem!),ale jego filmy i role nie są ciekawie analizowane, ani komentowane, ani nie mają wpływu na losy bohaterek. Pojawia się tylko jeden sztandarowy cytat: "lubię cię taką, jaką jesteś" z "Dziennika Bridget Jones", które chciałyby usłyszeć wszystkie panie, ale nic poza tym. Z jednej strony wiadomo, że w tzw. literaturze kobiecej bohaterowie męscy raczej nie mają czego szukać, z drugiej  strony trochę szkoda, bo pomysł filmowych dywagacji w pierwszej książce autorki przypadł mi do gustu i był czymś nowatorskim. Nie zmienia to faktu, że powieść czyta się szybko  i bezproblemowo (czasem tylko zgrzytając zębami przy zbędnych uroczościach w opisach dzieciaków, które nie mają buzi ani twarzy tylko "twarzyczki", a na świat patrzą "oczętami"- mnie takie przeskakiwanie z języka neutralnego do rejestru  "Marty" Orzeszkowej drażni, ale o gustach się nie dyskutuje).  Jak się lubi obyczajówki o sile kobiecego wsparcia z nieźle zarysowanym problemem społecznym jakim na pewno jest temat adopcji, przeczytać można, bo szczęśliwe, choć oczywiste, zakończenie krzepi.

Mia March, "Poszukiwany Colin Firth". Przeł. Hanna Kulczycka. Wyd. Świat Książki. Warszawa 2014.

środa, 20 maja 2015

"Inicjały zbrodni" nowe winy w starych dekoracjach

Przyznam, że w gdy w ubiegłym roku pojawiła się informacja o wydaniu nowej książki z Herkulesem Poirot, byłam bardzo sceptyczna. Są pewnie wzorce, które nawet umiejętnie odtwarzane pozostają zaledwie imitacją. Dlatego długo trwało nim zdecydowałam się na lekturę "Inicjałów zbrodni", napisanych przez wybraną przez rodzinę Christie, Sophie Hannah (poprzednich książek Hannah nie czytałam, ale pamiętam, że biblioteczni wielbiciele thrillerów psychologicznych cenili ją). Bohaterowie Christie są kreśleni charakterystycznie, ale zwięźle, intryga jest potwornie logiczna i jej rozwiązanie zawsze jest przyjemnością obcowania ze świetnie zbudowaną konstrukcją przyczyn, skutków i psychologii. Do tego leciutki humor i dystans. Szalenie trudne do powtórzenia! Szczerze mówiąc wątpię, by komukolwiek to się udało, bo musiałby wygrać z samą Christie. Mimo wszystko bardzo się starałam mieć dobre nastawienie:
"zaskocz mnie!" pomyślałam, ba!prosiłam!I nie zaskoczyło...

Historia toczy się w Londynie w latach 30, w ulubionej kafeterii Poirot spotyka dziewczynę przekonaną, że stanie się ona ofiarą morderstwa. Jednocześnie w eleganckim hotelu zostaje popełnione potrójne zabójstwo, a w ustach ofiar znajdują się spinki do mankietów z inicjałami. Poirot jest przekonany, że te sytuacje są powiązane i próbuje do tego przekonać Catchpoola, policjanta ze Scotland Yardu, którego wspiera w prowadzaniu śledztwa. Słowo wspiera nie najlepiej oddaje charakter tej znajomości, bo detektyw cały czas poucza swego towarzysza. Ślady łączące ofiary hotelowej zbrodni i tajemniczą kobietą doprowadzają do niewielkiej miejscowości, w której przed laty doszło do skandalu oraz tragicznej śmierci pastora i jego żony. Ofiary morderstwa, kobieta z kawiarni, a także uznana malarka, na którą w trakcie dochodzenia pada podejrzenie, okazują się mieszkańcami miasta, powiązanymi z tragiczną parą zawiłymi relacjami. Poirot dochodzi do prawdy, wyłuszczając ją na ostatnich stronach.Brzmi znajomo? Tak. Ale poza pomysłem, liczy się jeszcze wykonanie.
 
To, co rzuca się w oczy już  na początku, to objętość książki. Christie pisała kryminały na ok 200 stron, to akurat tyle by utrzymać uwagę czytelnika i nie rozmieniać się na drobne w opisie. Hannah napisała  ponad 350 stronicową, przegadaną i miejscami nużącą książkę. A nikt mi nie wmówi, że czytelnik kryminału ma się nudzić. Poirot gada jak nakręcony, nawet gdy myśli, to i tak mówi-gdzie wyciszenie, "porządek i metoda"? Jest przy tym pyszałkowaty do granic i pretensjonalny, bo stanowczo zbyt często mówi o sobie w trzeciej osobie. Catchpoola ciągle poucza, przepytuje i udowadnia mu swoją wyższość. Owszem, przedstawiciel Yardu nie jest zbyt lotny, poza tym nie lubi widoku zwłok, ale musi być bardzo gapowaty, by nie przerwać tych ciągłych połajanek i przechwałek. O ile Hastnigsa Agatowy Poirot traktował jak równego sobie, czasem tylko życzliwie udowadniając mu błędy w dedukcji, o tyle tu Poirot zachowuje się jak primadonna w przedszkolu, a policjanta to traktowanie wcale nie uwiera- widocznie lubi być popychadłem. Intryga się zapętla, ale o ile w przypadku zagadek Christie myślałam z podziwem, że autorka wszystko zaskakująco i zgrabnie dopasowała, o tyle tu rozwiązanie jest naciągane, bo czytelnik już 150 stron wcześniej domyśla się w czym tkwi podstawowy trop i dziwi się, że bohaterom dotarcie do prawdy zajmuje tak wiele czasu- czyżby jednak nie dało się mówić i myśleć jednocześnie?! I wreszcie słynna mowa końcowa Poirota- w książkach Christie była to scena jednego aktora, który ujawniała swoje podejrzenia i dochodził do sedna, u Hannah to kolejny przegadany monolog napuszonego właściciela małych szarych komórek, przerywany dopowiedzeniami zaskakująco szczerego i chętnego do zwierzeń mordercy/morderczyni. Szkoda!

 Książka, która miała być swoistym hołdem dla Christie i tradycji jej powieści, jest ewidentnym dowodem wszystkich win i kalek współczesnego kryminału. Nieznośne przegadanie, przez które nerw dramatyczny rwie się kilka razy. Samotny,  nierozumiany geniusz (wcale się nie dziwię, że Poirot nie ma przyjaciół, kto chciałby się zadawać z takim napuszonym sobkiem!). Policjant  z traumą z dzieciństwa, bo Catchpoolowi kazali kiedyś oglądać zwłoki dziadka, z czym ten ponad trzydziestoletni facet nadal nie umie sobie poradzić (skandynawska szkoła uczy, że bez traumy z dzieciństwa nie ma dziś bohatera, ale po co pchać się do angielskiej policji, mając takie doświadczenia?!). To, co mamy na co dzień we współczesnych powieściach kryminalnych, osadzone zostało przeszłości. Tyle.Nie wystarczy, gdy ktoś chce się mierzyć w Agatą, która w swoich książkach była nie tyle wierna kanonom sobie współczesnych (bo te łamała), co własnemu pomysłowi. Powtórzę:szkoda!Pozostał tylko zwiastun książki- stylowy, choć też ociupinkę za długi....

Sophie Hannah, "Inicjały zbrodni". Przeł. Łukasz Małecki. Wydawnictwo Literackie. Kraków 2014.

niedziela, 17 maja 2015

"Podróż do miasta świateł" Paryż, malarka i irytująca historyk sztuki*

Na konferencji kryminału pewien znany autor kryminałów i nie tylko, nieładnie poczynał sobie z Małgorzatą Gutowską-Adamczyk, nazywając jej najbardziej znaną sagę "Cukiernia pod amorem"- cukierenką pod aniołkiem i zrzucając na nią wszelkie winy masowego czytelnika, który wybiera miałkie powieści... A ja pytam: od kiedy kryminał jest literaturą elitarną? Nieładnie jest się tak zachowywać, bardzo nieładnie, zwłaszcza gdy autorki nie ma na spotkani i nie może się bronić! To podśmiewanie z Amora przypomniałam sobie gdy zobaczyła audiobuka dwutomowej powieści "Podróż o miasta świateł", której akcja delikatnie łączy się z "Cukiernią..." i tak samo jak poprzednia saga wykorzystuje splot planu historycznego ze współczesnym. O ile "Cukiernię..." przekartkowała, o tyle losy malarki Róży i współczesnej badaczki jej twórczości poznałam dogłębnie przez słuchanie bardzo dobrze przeczytanego przez Dereszowską audiobuka. 

Dereszowska czyta po aktorsku, wyraziście, a taki sposób interpretacji świetnie odpowiada  historii łączącej w sobie trochę powieści historycznej, odrobinę kryminału i współczesną  babską obyczajówkę (przy czym ta ostatnia jest niestety nawiną i momentami drażniącą opowieścią o pani historyk sztuki, która  jest toksycznie związana z matką, a jej samoocena uzależniona jest od posiadania przy swoim boku faceta). Historyczna część obu tomów to losy polskiej szlachcianki, Róży z Wolskich, która jako dziecko wyjechała z kraju do Francji i tam toczyło się jej nieszablonowe życie. Brak szablonowości zawdzięczała nie tylko pochodzeniu, ale też talentowi malarskiemu, którego chęć rozwijania spowodowała, że zamiast zostać panią domu została znaną malarką. A że historia toczy się na przełomie XIX i XX wieku można się domyślić, że droga do  kariery malarskiej nie była ława, zwłaszcza dla pozbawionej koneksji emigrantki. Róża Wolska, późniejsza księżna de Vallenord,  przeżywa Komunę Paryską, dorasta w biednej dzielnicy, potem próbuje swoich sił na salonie malarskim i uczestniczy w kolejnych wystawach światowych. Powoli, zaczynając jako projektantka haftów, potem całych sukien zbliża się do zrealizowania planu o własnej pracowni oraz wejściu w świat artystycznej bohemy. Z czasem staje się uznaną malarką, sensacją sezonu, tym bardziej, że wokół niej krążą bogaci i sławni arystokraci i twórcy. Życiowa droga Róży jest pełna zakrętów, nie zawsze trafnych decyzji, fałszywych przyjaciół, ale także chwil radości, triumfu i szczęścia. Jej historia jet dobitnym potwierdzeniem tezy, że czasem szczęście osiąga się dopiero po burzliwym życiu. Dzieje Róży są o tyle ciekawe, że autorka bardzo  sprawnie buduje paryską otoczkę losów swoich bohaterów- topografia miasta, przewijające się postaci historyczne, wydarzenia artystyczne i polityczne, którymi żył Paryż dodają historii smaczku i sprawiają, że opowieść nabiera bardzo dużej dozy prawdopodobieństwa (Gutowska-Adamczyk jest współautorką popularnonaukowej książki o Paryżu czasów, w których dzieje się akcja tej powieści, więc wie o czym pisze).

 Gorzej jest w części współczesnej- Nina, doktor historii sztuki w pierwszym tomie zaczyna się interesować losami malarki, w drugim leci do Paryża, by tam zbierać materiały do książki o Rose. Zamiast tego znajduje argentyńskiego milionera, który dorobił się na handlu mięsem, a teraz kupił rodową posiadłość męża malarki. I co z tego wyniknie? To, czego łatwo się domyślić- najpierw romans, potem groza na zamku w uroczej dolinie. I marnotrawny narzeczony z pierwszego tomu ruszy pani swego serca na ratunek... Naciągane i tyle. Można dwa tomy spokojnie zebrać w jeden i ograniczyć się do losów Róży na przełomie wieków, ponieważ działania współczesnej badaczki niczego nie dopowiadają, nie rozjaśniają  i próżno między dwoma paniami szukać podobieństw.  Całości słucha się przyjemnie ze względu na interpretacje Dereszowskiej, choć niektórym to mocno grane czytanie, dramatyczne pauzy i inne typowo aktorskie środki mogą być w smak, ale co kto lubi-ja lubię. Gutowska-Admaczyk napisała bardzo przyzwoitą powieść obyczajową, mocno osadzoną w historycznych realiach, stworzyła  intrygującą bohaterkę i ciekawie poprowadziła jej losy, a to bardzo dużo i absolutnie nie należy autorki odbierać talentu tworzenia historii, które wciągają czytelnika a zwłaszcza czytelniczkę. I chyba tylko zazdrość przemawia przez innego autora, który się z takich powieści naigrywa. 

Małgorzata Gutowska-Adamczyk, "Podróż do miasta świateł. Róża z Wolskich". Wyd. Nasza Księgarnia. Warszawa 2012. Czyta Anna Dereszowska. 

Małgorzata Gutowska-Adamczyk, "Podróż do miasta świateł. Rose de Vallenord". Wyd. Nasza Księgarnia. Warszawa 2013, czyta Anna Dereszowska.

* wiem, że istnieje sfeminizowana wersja: historyczka sztuki, względnie: historyczka sztuczna (tak, tak, słyszałam taką opcję) ale że historyczka zbyt kojarzy mi się z histeryczką, zostanę przy wersji męskiej.

środa, 13 maja 2015

"Pora na życie" bez półprawd i wypłowiałych marzeń

Pewnego dnia Lucy, nałogowa kłamczucha, zostaje wezwana na rozmowę ze swoim Życiem. To zupełnie normalna sytuacja, bo agencja życiowa pomaga w rozwiązywaniu problemów wielu osobom. Spotkanie z człowiekiem, który dla wygody przedstawia się jako Cosmo, jest dla Lucy mało sympatycznym doświadczeniem- facet wie o niej wszystko i nie waha się znanych faktów wykorzystać, zwłaszcza  tych  o niechlubnych zachowaniach podopiecznej.Cosmo postanawia towarzyszyć Lucy w codziennym życiu i obiecuje za każdą powiedzianą przez nią nieprawdę demaskować jakieś, wydawało się niewinne  kłamstewko. Okazuje się, że życie bez codziennych nieprawd wcale nie jest takie proste. Lucy traci pracę, wchodzi w otwarty konflikt z rodziną, przegapia szansę na obiecujący związek. Ale jednocześnie przestaje okłamywać siebie. Zaczyna doceniać to, co ma i zastanawiać się nad czym, czego potrzebuje. Postanawia odzyskać Blake'a- tego, którego uważała za miłość swego życia. 

Historie pisane przez Cecelię Ahern charakteryzują się tym, że choć realistyczne mają w sobie jakiś element niesamowitości-albo listy zza grobu, albo  lista "Stu imion", albo pamiętnik z przyszłości. Tym razem jest niecodzienny element tajemniczego Życia, które zmienia się od flejtuchowatego zarośniętego faceta w całkiem interesującego mężczyznę (jak łatwo się domyśleć, ta przemiana łączy się przemianą życia Lucy), mamy też to, za co kochają autorkę czytelniczki- ciekawą historię z bohaterami, których łatwo polubić, chociaż  przyznam, że na początku Lucy mnie trochę denerwowała. "Pora na życie" to opowieść o tym, że są decyzje, które trzeba podjąć, że niektóre marzenia warto realizować, a z innymi dać sobie spokój, bo czasem bywa tak, że zrealizowane marzenie okazuje się śliwką robaczywką. 

Czego Życie uczy Lucy i czytelników- bo Ahern zawsze przemyca w swoich powieściach jakiś materiał do przemyśleń? Najprościej tego, by lubić  i doceniać swoje życie, nie bać się go zmieniać, a bawiąc się w półprawdy nie skłamać samemu sobie. Niełatwa sprawa w dzisiejszym, pełnym pozorów świecie. Książkę czyta się szybko, kibicując głównej bohaterce, która z czasem zaczyna wzbudzać coraz większą sympatię. Można nawet Lucy trochę zazdrościć, że ma przy sobie kogoś, przed kim nie musi niczego udawać, bo ten ktoś przerył całe archiwum jej życia, a teraz pomaga odkryć to, co jeszcze wciąż na nią czeka. 

Cecelia Ahern, "Pora na życie". Przeł. Barbara Jaroszuk. Wyd. Świat Książki. Warszawa 2014.

niedziela, 10 maja 2015

Poczytaj ze mną

Do tego wpisu zachęciła mnie dzisiejsza notka z bloga Aleksandrowe myśli. 
Odpowiedz na poniższe pytania i zamieść je wraz ze swoimi odpowiedziami na swoim blogu. Zaproś znajomych do udziału w ankiecie i przekonaj innych, dlaczego wspólne czytanie rozwija słownictwo, poszerza horyzonty i jest jednym z najlepszym sposobów na wspólne spędzenie czasu.  Opowiedz nam i swoim czytelnikom o swoich wspomnieniach związanych z książkami i tym, dlaczego regularnie odwiedzasz różnorodny świat literatury.



 Od kiedy prowadzisz bloga?
Od maja 2013 roku.
Skąd pomysł na blog? 
Z chęci zapisania swoich czytelniczych wrażeń i podzielenia się nimi z tymi, którzy są ich ciekawi.

Czy pamiętasz swoją pierwszą książkę w życiu?
Podejrzewam, że były to baśnie. Świetnie pamiętam zrobiony domowym sposobem audiobuk "Baśni z gór"- nagranych na kastę magnetofonową opowieści słuchałam w kółko. I tak się zaczęło. Ale pierwszą książką, którą poznałam z autora i tytułu była "Zemsta" Fredry. Miałam jakieś 4 lata. To długa historia;)

Dlaczego warto czytać dzieciom/z dziećmi?
Bo dzieci tego chcą i trzeba tę chęć wykorzystać! Słuchanie różnych historii sprawia dzieciom przyjemność (przynajmniej tak mi mówią w bibliotece;), a przy okazji rozwija się ich wyobraźnia, kompetencje językowe, empatia, poszerzają się horyzonty, tworzą się nowe światy i powstają nowe tematy do rozmów.

Co myślisz o polskiej literaturze dla dzieci?
Mamy wielu bardzo dobrych autorów, którzy poważnie traktują swojego czytelnika. Umieją mówić o sprawach ważnych i ciekawych w przystępny, interesujący i pozbawiony fałszu sposób, bo wiedzą, że dzieci to wybredny i szczery czytelnik. Prześluga, Jędrzejewska-Wróbel, Witek, Widłak, Kosmowska, Olech, Frączek to są gwaranci  wysokiej jakości książki dla dzieci.

Czy ilustracje w książkach są ważne?
 Oczywiście! To, co widzimy trafia do nas najszybciej. Ilustracja jest dla dziecka wprowadzeniem w świat sztuk plastycznych, kształtuje potrzeby estetyczne. I przyciąga do książki- na mnie też to działa, bo gdyby nie ilustracje Emilii Dziubak pewnie nie wróciłabym do serii o Pożyczalskich.

Twój ulubiony gatunek literacki?
Ulubiłam pisanie komedii. A do czytania w zależności od nastroju: kryminał, powieść obyczajowa i wiersze.

Twoja ulubiona książka z dzieciństwa?
"Dzieci z Bullerbyn". Nie tylko z dzieciństwa!
  
Czy wyobrażasz sobie świat bez książek?
Opowieść zawarta w książce, w jakiejkolwiek formie tej książki, jest wpisana w człowieczeństwo.  Nawet ludy pozbawione piśmiennictwa mają swoje opowieści, więc mają ludzi-księgi. Świata bez książek sobie nie umiem wyobrazić.     

Jak myślisz, dlaczego połowa Polaków nie czyta książek?
Bo twierdzi, że nie ma czasu. Ale korzystając z obecnych technologii można mieć PDF w telefonie, audiobuka w samochodzie, więc to marna wymówka.
Bo nie mają wykształconego nawyku czytania, który rodzi się w domu, a potem powinien być rozwijany w szkole. 
Bo nikt im nie powiedział, że czytanie to po prostu przyjemna forma spędzania czasu!!! A gadanie o książkach pozwala się lepiej poznać i zbliża ludzi.
Bo uważa, że książki są drogie. Bo są, Ale na szczęście wymyślono biblioteki!

Dokończ zdanie –  Poczytaj ze mną, bo... wtedy nigdy nie zabraknie nam tematu do rozmowy.
Ktoś coś dopisze, dopowie? Albo zaproponuje dobrą książkę do czytania?!

środa, 6 maja 2015

Atrakcyjny Kazimierz W.

Kazimierz Wierzyński.PNGBlog ma dwa lata:) Co prawda nie świętuję tego zbyt hucznie, ale postanowiłam zgodnie z blogowymi trendami trochę się otworzyć. Bez obaw-nie będzie stu faktów o mnie, zdjęć, tortów i fajerwerków. 
Jednakże wiosna to czas gdy człowiek bardziej się odkrywa, więc oto odrobina literackiego ekshibicjonizmu. Pytanie o jednego ulubionego autora jest strzelaniem sobie w stopę. Im więcej się czytało, widziało, słuchało i oglądało, tym trudniej dokonać wyboru i powiedzieć, że moim ulubionym autorem jest ten a ten, ulubioną książką to i to, a ulubioną operą ta i ta. Dlatego jeśli ktoś pyta o ulubionego poetę, trudno się zdecydować. Ale że mój profesor od fizyki w liceum powiedział, że mam wybitnie analityczny umysł (!?) dokonałam szeregu podziałów i mogę pewna swoich sądów powiedzieć, że wiosną moim ulubionym poetą jest Kazimierz Wierzyński. A zwłaszcza jego twórczość z tzw. jasnego okresu, czyli pierwszych lat pisania przypadających na radosną, wiosenną i słoneczną pierwszą połowę dwudziestolecia międzywojennego. Wiersze patriotyczne, rozliczeniowe, pisane na emigracji trafiają do mnie przez swoją jasność przekazu, czasem ostrość sądów, ale to jest literatura do czytania jesienią-w takim niebezpiecznym dla Polaków listopadzie. 

Za to wiosną namiętnie od liceum czytam "Wiosnę i wino" i kilka wybranych wierszy z późniejszych tomików. Wierzyński, ze swoją radością i witalnym zachwytem był dla mnie, maturzystki,  wielkim odkryciem. Po kursie literatury romantycznego patriotyzmu i romantycznej miłości (ci , którzy mnie znają dłużej wiedzą, że od 6 klasy podstawówki kocham się w Mickiewiczu miłością iście romantyczną...), po młodopolskich przygnębieniach, synestezjach i "lubię, kiedy kobieta", nagle zaczęłam czytać wiersze, które nie wymagały symbolistycznych interpretacji, które były radością istnienia i zachwytem nad życiem. "Zielono mam w głowie i fiołki w niej kwitną!" "Ja uśmiech, traf, niespodzianka" każdy lubi takie uczucia:) Odnalezienie się w poezji pisanej przed laty, w innym okresie historycznym, innej rzeczywistości politycznej, której witalność i radość wzbijała się ponad lata i wydarzenia dzielących nas czasów, to było jedno z moich najważniejszych odkryć.Że można o codziennej radości jedzenia funta winogron, o śmiejących się ludziach na ulicy pisać tak prosto i pięknie... I co roku, gdy robi się cieplej, gdy słońce grzeje a nie tylko świeci, gdy dookoła zaczyna się panoszyć zieloność, gdy ludzkość zrzuca z siebie grube okrycia wierzchnie,  a cześć ludzkości zrzuca z siebie pewne zahamowania, wracam do flirtowania z uroczym Kazimierzem, którego  urodą zachwycały się ponoć skamandryckie fanki i polonistka z liceum.Przystojny facet z wierszami, przy których nie można się wewnętrznie nie uśmiechnąć... Jeden z kilku Mężczyzn Pisemnych, do których mam słabość, do Kazimierza zwłaszcza wiosną!

I gdybym miała wybierać ulubiony wiersz wiosenny, byłoby to ten, z zaznaczonym ulubionym cytatem:)

  "Tyle jest we mnie bajecznej pogody
I tak szaleństwem mam głowę nabrzmiałą,
I taki jestem rozlewny i młody,
Że mi już miejsca jest wszędzie za mało.

Wichr jeździ ze mną naokoło świata,
A serca mego złoto jest ze słońca,
Każda ma lekka myśl gdzie indziej lata
I cały jestem bez dna i bez końca.

Niepowstrzymany i rozpromieniony
Jak elektryczność, jak piorun wichury,
Szukam gdzieś jakiejś piątej świata strony
Dla mej wysokiej, szerokiej natury.

Nadmiar przelewa się jak szczęście we mnie,
Po krwi ugania strugą oszalałą
I ujścia pragnie w mym sercu daremnie!
Samemu mnie jest już siebie za mało!

Moja poezja jak wino musuje,
(Niech i wam głowy zaćmi i zaprószy!)
A wiersz mi każdy ze snów wyskakuje
Jak srebrny korek mej szampańskiej duszy.

Pijany jestem, zataczam się w drodze,
Rozpycham niebo, trącam świat łokciami
I bohaterskim tenorem zawodzę
Prym w głównej arii śpiewanej chórami.

Bo która gra jest od życia piękniejsza
I szczęśliwszego cóż jest ponad życie,
Co w swojej pełni do serca się zmniejsza
I olbrzymieje do słońca w zenicie?!


Różne, wszechmocne, cudowne, szalone,
Życie bez nazwy, bez dna i bez końca.
Niepowstrzymane i rozpromienione,
Jedyna prawda wszechobejmująca!

Wystrzelaj serce! Niech się rozpanoszy,
Rozhula śmiech twój i niech krew skrzydlata
Tryśnie spod ciebie na orgię rozkoszy,
Szampański korek piątej strony świata."
______________________________

niedziela, 3 maja 2015

"Oto jest Paryż" paryskie kreski

Na odzywające się raz po raz paryskie tęsknice i zazdrości (sezon na snucie wakacyjnych planów rozpoczęty) antidotum stały piękne ilustracje i książka o Paryżu sprzed 50 lat. Miasto nie bojąc się upływu czasu nadal fascynuje, a Dwie Siostry aktualizują informacje i fakty... Ale to nie dane dotyczące skrzynek pocztowych i biletów na metro są tu najważniejsze. Najważniejsza jest ta słynna paryskość, bijąca z każdej strony i każdego rysunku, niewymuszona, lekko nonszalancka, wibrująca życiem i kolorem.

Miroslaw Sasek, klasyk ilustracji, autor  obrazkowych opowieści o stolicach Europy zabrał mnie na krótką i kolorową wycieczkę do miasta świateł.

Już na okładce  czekają żandarm i Opera Garniera (z Upiorem w piwnicy!)




W środku zaprasza Paryż zabytków...

  tych, pocztówkowych jak Sacre Coeur, z  bielą murów i wspaniałymi schodami  (przed laty nie było windy i bardzo dobrze- na widok ze szczytu trzeba sobie zapracować, choćby wspinaczką przy poręczy).















Nie brak też tych najbardziej znanych, jak wieża Pana Gustava, która jest tak wysoka, że mieści się na dwóch stronach

 Jest też Paryż codzienny, miasto bukinistów z fajeczką i elegantek o wąskiej talii (sylwetka kobieca lat 60- komu to przeszkadzało!?):




 Paryż kolorów, prostych, gwieździstych linii. Paryż piekarzy, żandarmów, konsjerżów, kotów, bagietek...Wszystko prosto i elegancko... ot, po parysku:) Bon voyage!




Miroslav Sasek, "Oto jest Paryż". Przeł.Maciej Bylyniak. Wyd Dwie Siostry. Warszawa 2013.