Strony

wtorek, 30 lipca 2013

"Grek Zorba" Myślisz Grek, widzsz Zorbę.

Kilka lat temu oglądałam balet "Grek Zorba" (z genialnym Wojtiulem w roli Johna). Mimo recenzji nazywających spektakl "artystycznym koszmarkiem" widziałam na twarzach widzów radość i zachwyt nad tańcem, a bis wprawił publiczność w euforię. Wychodziłyśmy z Koleżanką z poznańskiej opery pełne dobrych myśli i optymizmu, bo czy jest lepszy bohater baletu niż wyrażający swe uczucia tańcem Zorba?

Książka Kazantzakisa to jednak nie tylko o powieść o tańcu. Nazwanie tej opowieścią o życiu jest banałem, a próba wymienienia wszystkich wątków- przyjaźń, wiara, szczęście, miłość, kuchnia, fortuna, śmiech, przemijanie, człowieczeństwo- mija się z celem. Siłą tej historii jest główny bohater, nietuzinkowy, niezapomniany i bardzo ludzki. Aleksy Zorba jest mordercą, oszustem, złodziejem, buntownikiem i rozpustnikiem. Ale także człowiekiem sprawiedliwym, dumnym, opiekunem słabszych i filozofem, który nie skończył szkół i nie czytał mądrych ksiąg, ale wiele przeżył i spotkał wielu ludzi. Człowiekiem który, jak pisał  inny Grek,Kawafis, "uczył się od tych, co wiedzą". Opowieść o nim oraz młodym, poszukującym celu/szczęścia obcokrajowcu mówi o rzeczach ważnych, a mówi pięknie, mądrze i prosto, a przy tym nie jest tanią literaturą aforystyczną. Wzrusza, bawi, zachwyca. Nie fabuła,  bo nie wydarzenia są tu ważne, ważna jest Opowieść (przez duże O), wspomnienia i gawędy snute przez Zorbę pozwalają dostrzec złożoność i piękno świata, prowokują by przystanąć, pomyśleć... Czy przypadkiem nie impulsów do takiego zatrzymania pragnie się od literatury? 

A zarzuty, że Zorba jest szowinistą? Cóż, wprawdzie nazywa nas "słabymi istotami", ale ma dla tajemnicy kobiet wiele zachwytu i miłości. Na pewno myślenie Zroby (także o kobietach, a myśli nich często) jest myśleniem człowieka południa i to też atut tej książki. Zorba jest typowym przedstawicielem swego narodu i tradycji, człowiekiem kształtowanym przez tysiąclecia kultury, jak również upadek tego, co było tak wzniosłe i wydawało się niezniszczalne. Być  może  dlatego Zorba, zahartowany przez losy przodków, umie tańczyć po katastrofie maszynerii w kopalni, umie podnieść się z klęski i żyć dalej, tak jak tysiące bezimiennych i znamienitych bohaterów. Nie przychodzi mi na myśl żaden autor, który w tak pełny i wielowymiarowy sposób opisał swój  naród*, który w jednym bohaterze skumulował najważniejsze cechy, zawarł w jednej postaci wszystko, co w jego nacji piękne i występne.
Dodatkowymi przyjemnościami obcowania z tą prozą był pełen poezji i prostoty przekład Chadzinikolau (bo kto, jak nie on przełoży dla słowiańskiej duszy duszę Greka?)i interpretacja Jerzego Zelnika na audiobuku, niespieszna, nie przeszarżowana, za to rozumna i pełna zdrowego dystansu.Jeszcze wrócę do tej opowieści! Dla literatury, dla humoru, dla Zorby i by lepiej zrozumieć Greków;)

 *Nie wykluczam, że dokonał tego jakiś Rosjanin...

Nikos Kazantzakis, "Grek Zorba". Muza, Warszawa 2011.

czwartek, 25 lipca 2013

"By długie było wędrowanie..." "Niezwykła wędrówka Harolda Fry"

Okoliczności czytania książki bywają równie istotne co sama książka:) "Niezwykłą wędrówkę Harolda Fry" czytałam w pociągu, a dokańczałam w autobusach i ponieważ rzecz jest o podróży, okoliczności były bardzo sprzyjające. A sama powieść? Nie jest może typową reprezentantką gatunku "powieści pociągowej", ale nie jest na też książką wybitną. Na okładce zapewniają nas, że "ta powieść może zmienić życie"...mojego nie zmieniła, pewnie za jakiś czas o tej lekturze zapomnę, ale jeśli ktoś potrzebuje książki dającej nadzieję i przywracającej wiarę w ludzi,może powędrować razem z Haroldem.

Harold Fry jest emerytem, wiodącym bardzo spokojne i nudne życie. Z żoną żyją obok siebie, a ich codzienność wypełniają ciche żale i niespełnienie. Pewnego dnia otrzymuje list o koleżanki z dawnych lat, informujący o jej chorobie nowotworowej. Harold początkowo chce tylko wysłać Queenie pozdrowienia, ale gdy dziewczyna w sklepie mówi mu o swej chorej ciotce i o tym, że wiara w człowieka może uleczyć, Harold postanawia przejść całą Anglię i osobiście dodać sił znajomej. Rusza bez przygotowania fizycznego i psychicznego. Zaczyna iść. Jak można się spodziewać na swej drodze spotyka wielu ludzi, którzy opowiadają mu swoje historie. Niestety, bohaterowie drugiego planu nie są zbyt ciekawi, ich losy czasem melodramatyczne, czasem bardzo zwykłe nie muszą zainteresować czytelnika. Za to do mnie przemówił fragment, gdy Harold staje się celebrytą i zaczyna skupiać wokół siebie ludzi, którzy, nie rozumiejąc jego pobudek, postanawiają go naśladować. Autorka w ciekawy sposób pokazała czym kieruje się zbiorowa wyobraźnia, jak w każde grupie musi zostać wyłoniony przywódca, którego cele są najważniejsze i jak nabierając rozpędu machina popularności wypluwa to,co stanowi o jej istocie.

Harold dojdzie do celu swej podroży. Po drodze będzie wspominał i z każdym krokiem wyjaśniał pewne nieścisłości i niedopowiedzenia, z których wniknęły problemy jego i jego żony. Ponieważ tajemnice z przeszłości odkrywane są stopniowo, książki nie należy czytać zbyt pobieżnie (co nie znaczy, że trzeba celebrować każde zadanie, bo aż tak dobra nie jest).
Autorka, traktowała pisanie tak, jak Harold wędrówkę-wierzyła, że póki to robi, jej ojciec będzie miał siły walczyć z chorobą. Ciekawe, czy któraś z drugoplanowych historii to dzieje jej ojca... Rachel Joyce pisze o rzeczach ważnych, o których już wielokrotnie mówiono. Motyw wędrówki, który przewija się przez całą powieść (w tytule tekstu fr. wiersza Kawafisa "Itaka"), wędrowania jako poznawanie siebie, wędrowania jako istoty życia czy wreszcie wędrowania jako samoistnego celu, to nic nowego, ale warto sobie te oczywistości przypomnieć. Zwłaszcza w naszym zabieganym świecie! Mojego życia książka nie zmieni, ale może mieć wymiar terapeutyczny dla wszystkich zagubionych, zmagających się z problemami, bo pokazuje jak ważne jest zmierzenie się ze swoimi wspomnieniami i cieniami przeszłości. Wszystkim wędrującym: szerokiej drogi!

Rachel Joyce, "Niezwykła wędrówka Harolda Fry". Znak, Kraków 2013.

niedziela, 21 lipca 2013

"Nasze rozstania" bo"Zdarzały się nam nie raz burze"...

"W jego książkach wszystko jest takie...czyste" powiedziała Koleżanka, pożyczając mi "Nasze rozstania". I, jak zwykle, miała rację! Pisarstwo Foenkinosa jest czyste, jest w nim ta francuska klarowność przekazu i opowieści, brakuje zbędnych zdań, słów niepotrzebnych i wyrabiania wierszówki... To wszystko czyni kolejną powieść autora "Delikatności" książką, przy której nie sposób oderwać się od myśli o jej pochodzeniu i zakorzenieniu we francuskiej tradycji.  Opis na okładce głosi "czeska ironia, angielski humor, francuska zmysłowość" otóż: nie! Francuskość w czystej postaci, humor francuski, dystans francuski, zmysłowość francuska, lekkość i klarowność, jak Molier, Renior i Debussy, francuskie jak ciasto francuskie i już!

 Bohaterem tej opowieści (pisanej w pierwszej osobie) jest on, Fritz, bohaterką ona,Alice, i ich rozstania. To kolejna historia o tym, że życie bez kogoś jest równie trudne jak życie z nim... Może mało to odkrywcze, ale dobrze opowiedziane. Fritz pracuje w wydawnictwie Larousse (jakie to francuskie!), więc narracja przetykana jest notkami encyklopedycznymi na różne tematy i to,co podnosi wartość książki to doskonałe włączanie notek w tok narracji, czasem je pogłębiają, czasem, w dramatycznych momentach, rozjaśniają, są  kontrapunktem spoza świata bohatera, a jednocześnie czymś, co niezwykle do niego pasuje.

Opowieść rozgrywa się na przestrzeni lat, kolejne rozstania i spotkania, dramatyczne i błahe okoliczności, kłótnie i godzenia się, w tle kilka ciekawych postaci (sprzedawca krawatów, rodzice i przyjaciele bohaterów). Powieść, która czyta się szybko, przyjemnie i może nawet czasem można się nad czymś zadumać, choć postępowanie bohatera momentami mnie drażniło. "Nasze rozstania" w mojej ocenie są słabsze od "Delikatności" przede wszystkim ze względu na ograny i  wielokrotnie przetwarzany temat rozstań i powrotów. Ale czyta się taki francuski drobiazg, mówiący o tym, na czym Francuzi muszą się znać- o różnych kolorach emocji, naprawdę nieźle.
W myśl o francuskości tej historii wpasowuje się doskonale ta piosenka...  "razem zwodziliśmy nieszczęścia tracąc się z oczy raz po raz..."no tak!


David Foenkinos, "Nasze rozstania". Znak, Kraków 2013.



czwartek, 18 lipca 2013

"Kontrabasista"ukryty za instumentem

Rzeczywiście...nigdy nie zwracałam szczególnej uwagi na kontrabas. Jest, bo musi być w orkiestrze, ale żeby się nim szczególnie fascynować? Jest tyle innych instrumentów, przy których kontrabas (mimo że największy) wydaje się mało interesujący. I tak byłoby dalej gdyby nie "Kontrabasista".

"Kontrabasista" ma formę monologu wypowiedzianego, muzyk szykuje się do wieczornego wyjścia do pracy (uważa siebie za urzędnika, a opera jest niczym innym jak zakładem pracy) i opowiada o sobie i kontrabasie. A może o kontrabasie przeciwko sobie? Poza bardzo ciekawymi informacjami o historii muzyki z punktu widzenia kontrabasu i kilkoma uwagami o muzyce w ogóle (z tym, że Mozart nie jest wcale tak genialnym kompozytorem jak się powszechnie uważa nie mogę się zgodzić) jest opowieścią o człowieku, który daje się zniewolić przez instrument.  Rzekomo to kontrabas przeszkadza mu w życiu, w karierze, w szczęściu codziennym, przeszkadza swoim rozmiarem, dźwiękiem, technicznymi trudnościami gry. W takim razie dlaczego nie roztrzaska instrumentu i nie zacznie grać na czymś innym? Na flecie piccolo na przykład? Bo kontrabas to wymówka. I pod tym względem każdy z nas czasem czuje się jak bohater,który narzeka na swa życie, ale niczego nie zmienia. Czy kontrabasista coś zmieni? Zdaje się, że uczucie do sopranistki może go uwolnić od kontrabasowej traumy, ale czy się odważy? Otwarte zakończenie, które czytelnik musi sobie dośpiewać, dograć, donucić.

Forma audiobuka, czy raczej słuchowiska, doskonale pasuje do utworu Suskinda, bo w narrację kontrabasisty włączane są fragmenty muzyczne albo pojedyncze dźwięki kontrabasu. Czytający Michał Breitenwald. świetnie wciela się w postać znudzonego, trochę megalomańskiego i przygniecionego kontrabasem instrumentalisty. I to właśnie jego interpretacja ostaniach części utworu pozwala mi mieć nadzieję, że kontrabasista nie zagrał jeszcze ostatniej nuty!

Patrick Suskind , "Kontrabasista". czyta  Michał Breitenwald.

piątek, 12 lipca 2013

"Delikatność".Francuska klarowność.

Są książki na które ma się ochotę... jak np. na coś do jedzenia, chodzi taka książka za człowiekiem, wymownie spoziera z księgarskiej póki (z bibliotecznej rzadziej), aż w końcu radzimy sobie z pokusą na sposób Oscara Wilde'a- ulegamy jej. Czytamy. Książką, na którą miałam ochotę była "Delikatność". Przeczytałam ją błyskawicznie i być może jeszcze do niej wrócę, bo książka jest po prostu dobra. Po pierwsze: nie za gruba(doszliśmy do tego, że 202 strony to dla czytelnika skandynawskich kryminałów mało). Nie chodzi o niechęć do grubych książek, ale o to, że niektóre historie nie nadają się na wielkie cegły i tracąc objętość bardzo dużo zyskują! Po drugie: objętość idzie w parze ze stylem, "Delikatność" nie jest  przegadana,  jest  przemyślana, konsekwentna i bardzo przez to francuska- jeśli coś się w niej pojawia (choćby wzmianka o dywanie) to ma to swój cel. Taka nieprzypadkowość i panowanie nad  narracją w natłoku książek z rozpoczynanymi i gubiącymi  się wątkami to ogromny plus. Po trzecie: dobra historia młodej wdowy, która traci ukochanego, koi swój ból, a przy okazji poznaje bliżej pewnego nieśmiałego Markusa, który jest wielkim niedopowiedzeniem -choć nie jest Księciem z Bajki, może się nim stanie, ale może też zostać żabą... A to wszystko za sprawą pocałunku. Foenkinos (choć tekst z okładki przekonuje nas, że "pisze jakby szeptał do kobiecego ucha") pisze nie tylko dla kobiet, nie tylko nam opowiada historię, bo jakkolwiek jest to opowieść o miłości, to do ckliwego romansu jej daleko. 

Czytając "Delikatność" miałam z tyłu głowy wciąż powracającą myśl-jakie to francuskie! Francuska jest tu kompozycja, klarowność przekazu, pewność operowania słowem i jego znaczeniami (to na pewno też zasługa tłumacza, Jacka Giszczaka). Francuski jest sposób mówienia o uczuciach, ukazywania niuansów i półcieni, meteforyzowania emocji i zachowań, robienia literatury z życia i oplatania życia literacką nicią. Mamy w tej książce to, co lubimy w dobrych książkach-opowiedzianą z wdziękiem historię, interesujących bohaterów, lekki dowcip, szczyptę ironii i prawdę przekazu. A to wszystko opowiedziane delikatnie, czyli ze smakiem, wyczuciem i pozostawieniem czytelnika z otwartym zakończeniem, które każdy już sobie w połowie książki wymyślił.

David Foenkinos, "Delikatność". Znak, Kraków 2012.

poniedziałek, 8 lipca 2013

"Światła września" i jego cienie

Po przeczytaniu "Świateł września" mogę już  powiedzieć, że przeczytałam wszystko, co Zafona na polski przełożyli.:)Może  nie jestem wieeeelką fanką, ale lubię jego książki, bo umie zawładnąć wyobraźnią czytelnika, dobrze buduje napięcie i dba o klimat swoich powieści, a to nie takie częste. Poza tym świetnie gra literackimi konwencjami i nawiązaniami: Hrabia Monte Christo, do którego w oczywisty sposób odwoływał się z w "Więzieniu nieba", "Marina" będąca zlepkiem tego, co o lalkach pisali Niemcy. W "Światłach września" też trochę tych niemieckich romantycznych zabawek jest:) 

Oto do małego nadmorskiego miasteczka trafia młoda wdowa z dwójką dzieci i obejmuje posadę ochmistrzyni w domu producenta zabawek Lazarusa. Otoczenie wydaje się piękne i przyjazne, do czasu... Starsza córka Irene poznaje miejscowego chłopaka, z którym zaczyna tropić tajemnice domostwa i jego właściciela, jednocześnie czytelnik poznaje też historię opowiadaną przez samego Lazarusa. A historia to pełna jest niedomówień i tajemniczych cieni przeszłości.  I to właśnie cienie i zabawki przysporzą bohaterom kłopotów, a czytelnikom przyjemnego dreszczyku.  Poza tym to znów cienie (czy raczej ich brak) i zabawki poprowadzą nas do całego skarbca motywów- zabawki z opowiadań Hoffmanna (jeden z bohaterów nie na darmo nosi to samo nazwisko), "Traktatu o manekinach", targowanie się o cień, które znamy z Hofmannsthala i kilka innych literackich nawiązań, które w twórczości Zafona bardzo sobie cenię. A przy tym "Światła września" są też książką o dojrzewaniu, wchodzeniu w dorosłość, znajdowaniu swojego miejsca... czyli tym, co stanowi o mocy literatury młodzieżowej. Biblioteczne oznaczania nakazują stawiać tę książkę (tak jak pozostałe dwie młodzieżowe propozycje autora) w fantastyce, ale z fantastyką historia ma niewiele wspólnego, poza motywem cienia, który odrywa się od właściciela nie ma w niej niczego fantastycznego, jest za to spora doza niesamowitości, do której autor nasz przyzwyczaił. A wszystko co niepokojące nie jest wcale wynikiem działania sił nieznanych, ale człowieka. Zafon nie pisze ani fantastyki, ani horrorów, za umie stworzyć atmosferę podniecającej grozy i napięcia, które nakazuje doczytać jeszcze kilka stron. Czekam na kolejne jego książki,które pozwalają czytać dla przyjemności! 

Carlos Ruiz Zafon, "Światła września", Muza, Warszawa 2011.

środa, 3 lipca 2013

Człowiek dzień po dniu "Dzienniki kołymskie"

O reportażach Jacka Hugo-Badera napisano już bardzo wiele, nachwalono jego zmysł obserwacji i ciągłe bycie blisko życia i swoich bohaterów. Ktoś napisał, że jego teksty dotykają do żywego i nie pozostawiają nikogo obojętnym. Wszystko to prawda, ale trzeba jeszcze dodać, że za temat swoich reportaży Hugo-Bader wybrał bardzo barwny temat,  o którym po prostu chce się czytać, a gdy ktoś pisze jak on, to bardzo się chce. O Rosji napisano kilogramy, jeśli nie tony książek. Współczesny krajobraz Rosji postsowieckiej dla nas, reprezentujących "zachód" wciąż bardzo interesujący i po egzotycznemu wciągający. Te dalsze obszary bliskiego kraju, który rozciąga się tak daleko, jak opisywana w "Dziennikach" Kołyma to już nie tylko krajobraz po przemianach, nie tylko krajobraz naznaczony polskimi śladami zesłańców i jeńców, to już świat obcy, jakucki i nieodgadnięty. My czytamy w ciepłym fotelu, Hugo-Bader przemierza bezkresy (najdalej na wschodzie byłam za Lwowem, ale i tam jest już przedsmak bezkresów). My czytamy, on poznaje, wgryza się i wpija w rzeczywistość i opowiada jak historie z "Tysiąca i jednej nocy"... Tyle, że zamiast księżniczek i dżinów są tu ludzie może mniej znaczni (chyba że mowa jest o oligarsze, który rublami i samorodkami złota szasta na prawo i lewo), ale bardzo prawdziwi. Są ci, którzy tęsknią za przeszłością, którzy żyją tym co mają i żyją, mimo że nic nie mają, Ścieraj się poglądy wierzących w Rosję partyjniaków, wierzących w duchy szamanów i niewierzących w nic,żyjących z dnia na dzień. Świat odległy staje się bliższy, bo ludzie, choć ukształtowani przez inną kulturę, wychowani w innym systemie i żyjący w zupełnie innych warunkach (zwłaszcza klimatycznych) okazują się po prostu ciekawi. Pisanie o miejscu przez pokazywanie ludzkich sylwetek nie jest sposobem nowym, ale robi ogromne wrażenie. Prawdziwy, mocny reportaż, bez retuszu i grania na efekt. Za to z tematem i bohaterem na każdej stronie.Wygląda na to, że autorowi albo udało się spotkać samych wyjątkowych ludzi, albo też ich historie uczynił wyjątkowymi. 

Jacek Hugo-Bader, "Dzienniki kołymskie" , Czarne,  Wołowiec 2011.