Strony

niedziela, 29 czerwca 2014

"Rico, Oskar i głębocienie" historia jednej znajomosci.

Pewnie większość ludzi uznałaby Rico za przygłupa (tak zresztą czasem się do niego odzywają). Ale w rzeczywistości Rico jest głęboko utalentowanym dzieckiem! Mieszka w Berlinie ze swoją mamą, chodzi do szkoły specjalnej i pisze pamiętnik z wakacji, bo takie dostał zadnie domowe. I właśnie dzięki pamiętnikowi poznajemy tę intrygującą, wakacyjną historię... Pewnie te wakacje nie byłyby zbyt ciekawe, wypełniają je jak zwykle wędrówki po mieszkaniach w kamienicy i odwiedzanie sąsiadów, ale pewnego dnia Rico spotyka Oskara. Oskar jest mały, ma niebieski kask, wielkie zęby i jest bardzo inteligentny- nie tylko umie rozróżniać kierunki świata,ale zna też odległość ziemi do słońca i wiele trudnych słów. Niestety, mimo swej inteligencji i wiedzy, nie ma kolegów. Oczywiście historia mógłby się potoczyć jasnym torem, chłopcy poznawaliby swoje światy itp., ale Oskar nie dociera na umówione spotkanie. Rico, słysząc, że  niedoszły przyjaciel mógł stać się ofiarą porywacza dzieci, Mistera 2000, rozpoczyna dedukcję i poszukiwania. I tu historia przybiera już typowo przygodowy obrót, bo skoro detektyw jest głęboko utalentowany, nic nie może być tak zwykle.  

To książka głęboko interesująca;)Rico nie rozumie niektórych związków frazeologicznych, ma trudności z abstrakcyjnym myśleniem, ale nie przeszkadza mu to w pięknym opisywaniu własnych emocji (wypełniał mnie smutek i czułem się ciężki jak słoń - cytaty z głowy, więc  pewnie niedokładny). To właśnie Rico, który nie przepada za porównaniami z Forestem Gampem, mimo że tamten też był głęboko utalentowany, ratuje z opresji mądrego przyjaciela. Bo jak nikt rozumie istotę przyjaźni. Rozumie też wiele innych spraw i zupełnie nie dziwi się wielonarodowościowi mieszkańców kamienicy i przeróżne zachowania. Ale w sumie dlaczego Rico miałby się temu dziwić? Jego mama, również nieoczywista,  pracująca w nocnym klubie, nauczyła go otwartości na świat i dostrzegania w innych ludziach dobra, które czasem może zauważyć tylko ktoś głęboko utalentowany.
 Dla dorosłych "Oskar Rico i głębocienie" będzie pewnie książką o niepełnosprawności, być może pretekstem do rozmowy o różnych dzieciach i ich  różnorodnym pojmowaniu świata. Dla dzieci będzie to śmieszna, przygodowa opowieść z bohaterami, którzy są po prostu fajni, choć nietypowi. Bo dlaczego komplikować to co proste? Artur Barciś czyta tę książkę z wielkim wyczuciem i zrozumieniem postaci Rico, a powtarzane co jakiś czas "O ludzie, ludzie" brzmią za każdym razem inaczej.Bo przecież życie małego głęboko utalentowanego dziecka jest pełne barw.

Andreas Steinhofel, "Rico, Oskar i głębocienie". Wyd. WAM. Kraków 2011. Czyta Artur Barciś.

środa, 25 czerwca 2014

"Dzienniki pisane w drodze" powtarzanie uniwersalnych prawd

Richard Paul Evans jest autorem książek, które rozchodzą się wielotysięcznych nakładach. Takim jak on na okładkach pisze się "miliony czytelników nie mogą się mylić"! I nie pomylą się ci, którzy mają ochotę poznać historię o wędrówce, która poza pokonaniem trasy jest pokonaniem własnych lęków i przeciwności losu... o tym są "Dzienniki pisane w drodze". W pierwszym tomie "W stronę nieba", poznajemy Alana- ziszczenie amerykańskiego snu- bogatego szefa agencji reklamowej z piękną i kochającą żoną u boku. Ale że szczęście jest marnym tematem na powieść (zwłaszcza wielotomową!) Alan traci wszystko-żona umiera w skutek powikłań po urazie kręgosłupa, wspólnik zagrania firmę, bank zajmuje dom. Przed całkowym załamaniem ratuje mężczyznę obietnica dana umierającej żonie- ma żyć. Alana nie ma innego wyjścia, musi sobie poradzić ze światem i z sobą. Bierze więc plecak i postanawia iść do najdalej położonego od jego dotychczasowego lokum miejsca w Ameryce... O tym, że wędrowanie jest metaforą życia nikogo nie trzeba przekonywać, o tym, że idąc spotyka się na swej drodze różnych ludzi, z których każdy ma własną historię też wiadomo. I właśnie z takich scen wędrowania i rozmów z napotkanymi osobami, które okazują Alanowi ile siły tkwi w człowieku, składa się ta książka. W pierwszym tomie Alan spotyka np. kobietę, która przeżyła śmierć kliniczną. Na jego drodze pojawia się też Angel, której pomógł zmienić koło w samochodzie, a potem ona pomaga jemu, gdy po wypadku, w szpitalu jej wizytówka jest jedynym kontaktem do znajomego.

Drugi tom, "Na rozstaju dróg" rozpoczyna się w momencie gdy Alan zaczyna odzyskiwać siły po pobiciu i postanawia przyjąć gościnę Angel. Na chwilę przerywa wędrówkę, ale ten przymusowy przystanek  ma swój cel... Okazuje się, że Angel nosi w sobie trudną tajemnicę z przeszłość, która rzutuje na jej codzienność. Dzięki Alanowi zaczyna się z nią mierzyć. Wróciwszy na trasę Alan poznaje kolejna kobietę- młodą, a już bardzo doświadczoną przez los. Wspólne wędrowanie i wzajemna szczerość pozwalają na kolejny krok, który Alana robi w kierunku uszczęśliwienia ludzi. A potem idzie dalej... Drugi tom zyskuje na lepszym przedstawieniu bohaterów, którzy zjawiają się na drodze Alana na dłużej niż tylko chwilę. Ich opowieści,wspomnienia i przemyślenia nadają książce trochę głębszego sensu. Na ostatnich stronach pojawia się tajemnicza kobieta. I w "Krętych ścieżkach" (tom trzeci) okazuje się być nią Pamelą, matką żony Alana, która opuściła córkę w dzieciństwie. Alan długo nie chce i nie umie z nią rozmawiać, ale ostatecznie tłumaczenia i wspomnienia kobiety pozwalają mu spojrzeć na sytuację inaczej. W poszukiwaniu zrozumienia i wybaczenia pomaga także Leszek, Polak żydowskiego pochodzenia, który opowiada o swoim pobycie Sobiborze i roli, jaką w wyzwoleniu samego siebie gra przebaczenie. Alan rusza dalej poznaje kolejne osoby, jest ich więcej niż w drugim tomie, przez co  historie są zaledwie muśnięte, szkoda, bo  niektóre (np. Klub Czerwonych Kapeluszy) zapowiadają się ciekawie, a zanim zdąża się rozpocząć- nikną za horyzontem.Jednak umiejętności budowania napięcia w zakończeniu Evansowi można pozazdrościć: jak nie pobicie i szpital, jak nie tajemnicza kobieta w hotelu to...diagnoza o guzie mózgu. Będzie kolejny tom, bo Alan przeszedł dopiero połowę swej drogi.

Książki Evansa nie są wielką literaturą. Styl momentami drażni, bo Evans lubuje się w opisywaniu oczywistych i zbędnych szczegółów- Alan zjada batonik, odwinąwszy go wcześniej z papierka... Alan miesza dwie paczki słodziku łyżeczką w filiżance...No, gdyby używał do  mieszania herbaty pędzla albo grabi , a batoniki pożerał z opakowaniowe włącznie, byłoby o czym pisać;)  Nie są to książki kunsztownie napisane, ale nieźle i bardzo szybko się je czyta (trzy tomy przeczytałam w tydzień w drodze do pracy). Evans ma bowiem przejrzysty język, który znaczy to, co znaczy i nic poza tym. Opisana przez niego historia jest oparta na jednym z najtrwalszych, najczęściej przetwarzanych i najwspanialszych toposów - życia jako podroży. Napotkani na szlaku ludzie mają w wielkim planie swoje zadanie. Evans nie odkrywa w swoich książkach żadnych prawd. To, co pisze o celebrowaniu szczęścia, małych krokach, które prowadzą do celu, przebaczeniu sobie i innym czy dobrych ludziach, którzy pojawiają się niby przypadkiem, nie jest niczym nowym. Ale tak to jest z uniwersalnymi prawdami, że ich odkrycie przychodzi nam czasem ze sporym trudem. O oczywistościach łatwo się zapomina, dlatego należy jej powtarzać- Evans to robi i  miliony go za to czytają.

Richard Paul Evans, "W stronę nieba". Wyd. Znak. Kraków 2012.
Richard Paul Evans, "Na rozstaju dróg". Wyd. Znak. Kraków 2012.
Richard Paul Evans, "Kręte ścieżki". Wyd. Znak. Kraków 2014.

niedziela, 22 czerwca 2014

"Sto imion" historie zwykłych ludzi

Kitty Logan oskarżyła niewinnego człowieka w programie telewizyjnym. Jej kariera i kontakty zawodowe ograniczyły się, ludzie przestali jej ufać. Ostatnią szansą na uporządkowanie życia jest lista stu nazwisk, którą dziennikarka znajduje w mieszkaniu swej umierającej szefowej. Zaczyna się niełatwe dziennikarskie śledztwo. Kitty w końcu nawiązuje kontakt z sześcioma wybranymi osobami, jest wśród nich fryzjerka czesząca starsze panie, polski emigrant, który marzy o pobiciu rekordu w wiosłach, entomolog, zajmująca się  rzadkimi motylami, modna doradczyni zakupowa... Dziewczyna próbuje szukać czegoś, co łączy te osoby, czegoś, co sprawiło że ich nazwiska znalazły się na liście jej przyjaciółki i mentorki. Wnioski,do których dojdzie nie są szczególnie odkrywcze, ale za to prawdziwe.

Cecelia Ahern kolejny raz proponuje czytelnikowi lekką, sympatyczną opowieść o tym, że każdy człowiek choćby wydawał się najbardziej nudnym mieszkańcem globu, ma do opowiedzenia własną historię, z której płynie codzienna, życiowa mądrość. Losy bohaterów artykułu rozwijają się niezbyt szybko i potrafią zainteresować kolejnymi ujawnianymi elementami. Mnie szczególnie ujęła opowieść mieszkanki domu starości, która w młodości założyła się z bukmacherem, że dożyje 85 urodzin. Powieść czyta się lekko, szybko, krótkie rozdziały zachęcają do poznawania kolejnych tajemnic zwykłych ludzi oraz kibicowania Kitty w rozwiązywaniu jej problemów zawodowych i osobistych, bo oczywiście życie uczuciowe dziennikarki również jest zagmatwane, a ona sama musi przejść metamorfozę i zacząć patrzeć dalej niż tylko na czubek swojego nosa. 
Debiut Ahern i jej największy do tej pory sukces, czyli "P.S. Kocham cię" oparty był na oryginalnym pomyśle, w wypadku "Stu imion" pomysł był niezły, ale dość przewidywalny i bardziej prawdopodobny (choć w pewnym momencie zaczęłam mieć nadzieję, że postacie połączy pewna kryminalna historia). Kryminału nie ma, jest za to lekkie i letnie czytadło, które powinno się sprawdzić i na leżaku i w pociągu i kto wie, być może zachęcić do słuchania historii, których tak wiele wokół nas.

Cecelia Ahern, "Sto imion". Wyd. Akurat. Warszawa 2014.

środa, 18 czerwca 2014

"Mężczyzna, który tańczył tango" łamał serca i szyfry

Lata 20.Max jest fordanserem na transatlantyku, którym płynie znany kompozytor ze swoją piękną żoną, Mechą. I gdyby tylko tego dotyczyła ta książka, historia byłaby nieznośnie przewidywalna. Na szczęście już po kilku stronach włącza się druga, dopełniająca cześć opowieści...Narracja prowadzona w czasie teraźniejszym mówi o spotkaniu tej pary po latach, kiedy to Max udaje bogacza,a naprawdę pracuje jako szofer bogatego lekarza. Mecha przyjeżdża na południe Włoch ze swoim synem, pretendującym do miana mistrza szachowego, na decydujący turniej. I tak to, co wcześniejsze wciąż będzie się przenikać z tym do obecne. Kolejne spotkania z przeszłości, także to w Nicei w czasie gdy nie da się mówić o świecie bez wymieniania nazwisk Franco, Hitler i Mussolini, rzucająca nowe światło na teraźniejszość i obiecują kolejne ciekawe posunięcia. Chronologicznie patrząc cześć transatlantycko-argentyńska, gdy Max i Mecha zakochując się w sobie(bo jak się okazuje na końcu to jednak było zakochanie)jest najbardziej statyczna, choć dzięki dyskusjom o tangu, jego historii i ewolucji, nie aż tak banalna. Gdy w książce pojawia się wątek szpiegów, szyfrów i tajnych dokumentów, robi się znacznie ciekawiej. Prerez-Reverte pokazuje różne światy- eleganckiego statku, zakazanych przedmieść lat 20, cieszącej się ostatnimi promieniami niezmąconego historia słońca Nicei lat 30 i Neapolu lat 60, gdy nic nie jest takie jak było, tango zostało wyparte przez twista, nikt już nie łamie z taką elegancją szyfrów i serc. Choć w powieści typowo rozrywkowej tak pieczołowite odtwarzanie świata, przez piosenki z tamtych czasów, elementy stroju i etykiety nie jest niezbędne, świadczy o klasie autora, który postarał się uczynić swoją opowieść jak najbardziej prawdopodobną i spójną. 

Książkę po prostu dobrze się czyta, a od momentu gdy akacja zaczyna dotyczyć konkurujących wywiadów oraz walki szachistów, która nie rozgrywa się tylko na szachownicy, wciąga.Niestety mam tej powieści do zarzucenia to co większość współczesnych książek- jest za długa, momentami przegadana. Trudno też ją jednoznacznie klasyfikować -dla wielbicieli (czy raczej wielbicielek) romansowych, ale niejednoznacznych historii będzie pewnie bardziej powieścią obyczajową o dwójce ekscentrycznych ludzi, którzy uciekając od siebie muszą ponownie na siebie trafić, dla ceniących akcję, kradzieże, wspinanie się po murach, stanie się opowieścią z wątkiem sensacyjnym, jednak powieść obyczajowa i łotrzykowskie zagadki splatają się tu w proporcjach prawie równorzędnych. Dzieje Maxa,kolejnego wcielenia Arsena Lupina, czyta się z łatwo, kibicując jego nie zawsze czystym interesom, tak już bywa z literackimi uroczymi draniami, że wiele im wybaczamy. 

Arturo Perez- Reverte, "Mężczyzna, który tańczył tango". Znak. Kraków 2013.

niedziela, 15 czerwca 2014

"Śpiewaj ogrody", mów o przeszłości

Powojenna rzeczywistość Gdańska reprezentowana przez polskiego chłopca splata się z czasem Wolnego Miasta, który reprezentuje Niemka, wdowa po kompozytorze Erneście Teodorze Hoffmannie, Greta. Chłopiec dorasta, ona wspomina, a wspomnień ma wiele, bo jej mąż przed wojną kupił niedokończoną partyturę opery Wagnera i większość swoich sił twórczych włożył w to, by ją dopracować, a potem wiele poświecił by partytura nie trafiła w ręce nazistów. I tak te historie chłopca, (którego ojciec był w AK) i kobiety, muzykalnej, szczęśliwej w małżeństwie, ale coraz bardziej odczuwającej skutki rodzącego się nacjonalizmu, łączą się i mieszają, tworząc wielowątkową i bardzo sprawnie prowadzoną powieść. Przeważają opowieści Grety, urozmaicone czasem paroma uwagami o Rilkem, do którego wierszy Ernest Teodor tworzył pieśni lub wtrąceniami o niemieckich filozofach, karmicielach kultury. Odrębną sprawą jest pojawiający się w historii pamiętnik starego Francuza, który niegdyś mieszkał w oficynie. Pamiętnik czy raczej zapiski mordercy i wykolejeńca pojawia się przypadkiem, nic do historii nie wnosi i tylko mgli obraz głównych wątków...

Bo tych wątków tu sporo, z jednej strony opowieść o wielonarodowym mieście, którego już nie ma, a poznaje je polski chłopiec dzięki opowieściom Niemki. To też opowieść o miłości Grety i Ernesta Teodora i ich wspólnych muzycznych tajemnicach. Wreszcie jest historia o muzyce, jako sile i idei, która z jednej strony łączy ludzi (miłość Grety i jej męża), ale może też przeradzać się w obsesję. I ta obsesja, choć często między wierszami, wypełnia całą powieść. Spotkałam się z opinią, że to książka dla wybranych erudytów, nie zgadzam się z tym, bo czyta się całkiem szybko, a nadzwyczajnej erudycji do czytania nie potrzeba. Oczywiście, pojawiają się nawiązania do sonetów Rilkego czy dramatów muzycznych Wagnera i podnoszą wartość samej historii, ale nie są one podane w sposób wymagający od czytelnika tropienia i łamania sobie głowy. Poza tym te erudycyjne wątki kultury uznanej za wysoką nie wychodzą poza stereotypowe rozumienia i podstawowe wiadomości. Sam Wagner wychyla się od czasu do czasu z kulis historii i to jako postać bardzo uproszczona-germanofil,który w linii prostej prowadzi do nazizmu. Takie patrzenie na kompozytora, poetę i dramaturga spłyca jego tragiczne i pełne niespełnienia życie, z drugiej utwierdza stereotypowe myślenie o autorze patetycznych fraz, w które zasłuchiwał się Hitler. A może zacząć pisać nim z większą otwartością umysłu i ucha?  Z kolei postać Ernesta Teodora Hoffmanna prowadzić może pewną erudycyjną ścieżką do niemieckiego  kompozytora, pisarza,dyrektora teatrów, urzędnika i człowieka wielu talentów,autora "Dziadka do orzechów", Ernesta Teodora Amadeusza Hoffamanna (o którego muzykolodzy spierają się, bo jedni uważają, że jego "Ondyna" była pierwszą opera romantyczna, podczas gdy inni uznają za nią "Wolnego strzelca"). Choć sam Ernest Teodor mówi, że nie jest krewnym tamtego Hoffmanna, ta zbieżność nazwisk nie może być nieistotna. Wątpię, by autor tej klasy co Huelle używał  historycznego nazwiska od tak sobie... To tak jakby nazwać postać Fryderykiem Chopinem, uczynić z niego pianistę i odżegnywać się od TEGO Chopina. Powieściowy Hoffmann choćby przez to, że pracuje nad opera o Szczurołapie łączy się z romantykiem niemieckim, który w swym najsłynniejszym utworze ukazywał walkę z myszami. Łączą ich gryzonie, a może i coś więcej:)

  Zwolennicy Pawła Huelle na pewno docenią sposób pisania- to jak opowiada historie, w jaki sposób je ze sobą splata, jak teraźniejszość i przeszłość przenikają się w postaciach i ich zachowaniach, a te są naprawdę interesujące! I powiem to raz jeszcze, nie jest to książka wymagająca erudycji uczestnika Wielkiej Gry! Wymaga jedynie chęci wejścia w trochę inny świat. "Śpiewaj ogrody" to powieść o miłości, dojrzewaniu, współistnieniu kultur polskiej, niemieckiej i Kaszubskiej oraz o muzycznej pasji.. a pasja jak wiadomo ma  w swój sens wpisane cierpienie.

Paweł Huelle, "Śpiewaj ogrody." Wyd. Znak. Kraków 2014.

PS Bez Wagnera przy takiej książce się nie obejdzie! Nie jestem wielką fanką tego twórcy, ale zgadzam się z Rossinim, że ma ciekawe momenty;) Oto jeden z nich...a przy okazji kłam zadany twierdzeniu, że nie istnieje coś takiego jak aktorstwo operowe. Panie Kaufmann, nawet jako Lohengrin w dresie, broni się  Pan! 

wtorek, 10 czerwca 2014

"Opowieść zimowa" opowieści za wiele


Są miasta, które w sposób naturalny (przez lata obecności w geografii i kulturze) wytworzyły swoją mityczną opowieść. Takim miastem jest Paryż. Są miasta, którym mit jest potrzebny do trwania i ugruntowania pozycji. Takim miastem jest Nowy Jork. A "Opowieść zimowa" to właśnie książka budująca mitologię Nowego Jorku, to historia XX wieku, podczas którego miasto się zmieniało, ale nie zdołały go zwyciężyć ani ostre zimy, ani pożary, ani nawet machinacje mieszkańców. Bohaterów "Opowieść zimowa" ma bardzo wielu i autor zasłużył na uznanie za konsekwencje i trzymanie w ryzach swoich postaci, których losy  przeplatają się i oddziałują na siebie. Ale głównym bohaterem opowieści jest przede wszystkim miasto. Helprin pisał swoją powieść przed czasami, które obrazuje w ostatniej, nam współczesnej części- opisał komputeryzacje, opisał korporacje. Opisał też katastrofę, która w jego interpretacji jest oczyszczającym pożarem.  

Od razu powiem, że nie będzie to opinia entuzjastyczna. Książkę zmęczyłam, uparłam się i przeczytałam blisko 700 stron. Dlaczego musiałam się aż upierać? Ano dlatego, że losy Petera Lake'a, młodego złodziejaszka, który zakochuje się w bogatej chorej dziewczynie, a potem przemierza wiek XX  (i nie starzeje się) by zamknąć koło przepływu życia i miłości, mnie po prostu nie zainteresowały. Mnogość postaci (książka podzielona jest na 4 części, 4 okresy,z których ostatni dzieje się w przededniu nowego millenium) może przytłaczać, a ich losami nie umiałam się zainteresować.Choć bohaterowie są dobrzy i źli,  bogaci i biedni, realistyczni i z pogranicza fanatasy i nie powinno być problemu z wyborem jednej postaci, której losy najbardziej zafrapują, nie umiałam odnaleźć bohatera i historii dla siebie. Być może problem tkwi też w tym,że tego typu powieści wymagają czasu na wejście w ich klimat i trwanie w świecie przedstawionym, a ja na takie wgłębianie się nie miałam ani czasu, ani chyba ochoty. Druga rzecz- gatunek- informacja na okładce podaje, że to romans, baśń i i fantasy. I rzeczywiście ta książka miesza gatunki, poziomy, tropy...Z jednej strony realistyczne konsorcjum prasowe, z drugiej Przymorze- zapomniana kraina pradawnych zwyczajów i ludzi przywodząca na myśl Śródziemie, z trzeciej dziedzic fortuny, który rusza w góry z cenną tacą swojego ojca, z czwartej gangi zakazanej dzielnicy, z piątej baśniowy, biały koń i trochę prawd życiowych. Jak na mnie-za dużo! Nie odmawiam książce wartości, Helprin stworzył wiele światów i postaci, które pewnie czytelnika nawykłego do fantastyki oczarują i pochłoną, ale ja jetem prosta dziewczyna i lubię proste, realistyczne historie;)

I jeszcze dwie uwagi na koniec- jedyne co łączy tę książkę z Szekspirem to tytuł, nie dajmy się zwieść!
Na postawie powieści nakręcono niedawno film, z zaufanych ust słyszałam o nim sporo złego i po lekturze nie dziwię się marnym opiniom, bo nie jest to filmowa książka. Choć przedstawione światy mogą filmowców zainspirować, to mnogość akcji, bohaterów, przenikających się wątków, które w powieści tworzy mozaikę jeśli nie zachwycającą, to chociaż godną doceniania, w filmie raczej się nie ma szans powodzenia. Sprawdzać nie będę.

Mark Helprin, "Zimowa opowieść." Wyd. Otwarte. Kraków 2014.

środa, 4 czerwca 2014

"Blondynka" bolesna, dobra literatura


1 czerwca inspiracja tej książki skończyłaby 88 lat... "Blondynka" to boleśnie dobra książka. Historia Norma Jean, która staje się Marlin opisana jest w sposób perfekcyjny i raniący. Momentami długimi, zmetaforyzowanymi zdaniami, czasem krótko, rzeczowo, wręcz naturalistycznie. Bo jak inaczej oddać rozdarcie i rozdwojenie najsłynniejszej blondynki, która wciąż chcąc być kimś,kim nie jest,  staje się zbiorową fascynacją, iluzją samej siebie. Nie ma dokładnej, skatalogowanej listy kolejnych przyjaciół i kochanków, ale  wiadomo, że każdy z wymienionych i charakteryzowanych mężczyzn był nieudaną kopią Czarnowłosego Księcia, a znacznie mniej liczne kobiety z otoczenia MM nie stały się jej wymyślonymi przyjaciółkami z lustra.

Książkę czytałam bardzo długo, przeczytanie dłuższego fragmentu za jednym razem było niemożliwie, bo każde zdania w tej niezwykle rozbudowanej powieści jest potrzebne, dopracowane i ważne; wyciszone- przygotowują na wybuch, radosne mają posmak goryczy, a szczęście nie jest nigdy pełne. To coś znacznie więcej niż biografia Monroe, to stworzenie bohaterki rozdartej, z wciąż budująca się świadomości, dziewczyny rzuconej do świata, który jest dla niej zbyt brutalny, zbyt niejednoznaczny i zbyt wielki, a jednak owa dziewczyna zostaje królową tego świata. Oates nie jest rzeczową dokumentalistką(choć w książkę nie brakuje dat, chronologii i rekonstrukcji świata) postaci, które przewijają się przez karty książki są zbudowane ze skojarzeń ze swoimi mitami (tak jest np. w przypadku Marlona Brando czy Kennedy'ego), są orszakiem oprawców, wybawców... Postaciami ze świata dziewczynki, w której wszyscy widzą kobietę, a ona kobietę tylko gra. Marlin nie jest w tej książce ani odbrązowiona, ani postawiona na postumencie, jest  stworzona jak literacka, obdarzona bardzo wieloma cechami i odcieniami, bohaterka, która staje się kimś znacznie więcej niż aktorką, gwiazdą czy seksbombą. Banalnie to zabrzmi, ale w "Blondynce" Oates opisała MM jak człowieka.

Joyce Carol Oates, "Blondynka". Wyd. Rebis. Poznań  2001.

niedziela, 1 czerwca 2014

Czas dziecka z Anią

Mój dzień dziecka trwa od dość dawna, a konkretnie od czasu gdy zaczęłam przypominać sobie serię o Ani Shirley. W bibliotece jedna z mam była zachwycona, że jej syn czyta Anię, "bo wie pani, tam jest taki świat  i taki styl, jaki mu się podoba". Chłopiec czytający Anię i to ze względu na świat przedstawiony i język, to jest coś! Postanowiłam sprawdzić jak na mnie, wiele lat po lekturze szkolnej, zadziała Avonlea i jego mieszkańcy. Zadziałało! Gdyby pogłowić się nad tym, dlaczego niektóre serie młodzieżowe są tak popularne wśród dorosłych, dojdziemy do tego,do czego doszedł młody czytelnik- świat przedstawiony, wielkie przyjaźnie, codzienne radości, ponadczasowe wartości, czyli wszystko to,co w dzisiejszym świecie braku stabilności i rwanej narracji, potrzebne. A do tego nieoceniona chwila powrotu do dzieciństwa... Słuchałam audiobuków dwóch pierwszych tomów przygód Ani (pierwszy w bardzo przemyślanej i  konsekwentnej interpretacji Anny Dereszowskiej, drugi sympatycznie przeczytany przez Joannę Pach-Żbikowska), z rozpędu przeczytałam trzeci i okazało się, że choć sporo rzeczy pamiętam (ciasto z walerianą, zielone włosy, Gilberta i marchewkę), to niektóre sprawy mi umknęły,albo wymagały czasu by je zrozumieć.No, choćby Maryla- przy szkolnym czytaniu wydawał mi się dość oschła i twarda, teraz  zauważyłam, że ma w sobie wiele ironicznego poczucia humoru i sporo dystansu. Poza tym wspiera Anię i namawia ją do dalszej nauki, choć pani Małgorzata Linde twierdzi, że dziewczynie nadmiar edukacji może tylko zaszkodzić. 

Doceniłam, że Montgomery pozwoliła Ani dorastać spokojnie i bez pośpiechu. Z trochę egzaltowanej dziewczynki z deficytem miłości i przyjaźni, może w sposób naturalny przeistoczyć się w dziewczynę odpowiedzialna, zdolną  do podejmowania decyzji, które wpływają nie tylko na jej  losy. Czytanie powieści, które tak dokładnie odzwierciedlają czasy i obyczaje pozwala też się zastanowić na przemianami  w świecie.  Ania mając lat 17 jest już po kolegium nauczycielskim i zaczyna prowadzić zajęcia w szkole, potem wraca na uniwersytet i kończąc go (w trzecim tomie powieści) ma już dokładnie sprecyzowany plan na życie.Doświadczenie zawodowe, poparte wiedzą akademicką prowadzą ją od objęcia kierownictwa szkoły. Do tego dochodzą plany osobiste-chce spędzić życie z Gilbertem. Dziś trudno wymagać do dwudziestoletniej dziewczyny tak określonych postaw życiowych. Cykl o Ani niezaprzeczalnie  ma swój urok i warto go sobie odświeżać, by docenić rolę marzeń w życiu i nadać mu trochę tej, tak lubianej przez mieszkankę Zielonych Wzgórz, poetyczności. Ania ze swoją empatią, marzycielską duszą i umiejętnością zjednywania sobie ludzi nieszablonowych (takich jak panna Lawenda) oraz barwna Wyspa Księcia Edwarda kolejny raz udowodniła, że taki świat się nie starzeje. I do  przygód Ani niedługo pewnie powrócę, robiąc sobie kolejny dzień dziecka w świecie dorosłych. 

 Lucy Maud Montgomery "Ania z Zielonego Wzgórza. wyd. Bellona. Warszawa 2014, Czyta Anna Dereszowska .
Lucy Maud Montgomery "Ania z Avonlea". Biblioteka Akustyczna. Warszawa 2013. Czyta Joana Pach-Żbikowska.
Lucy Maud Montgomery, "Ania na uniwersytecie". Wyd. Nasza Księgarnia.  Warszawa 1985.