Strony

środa, 26 lutego 2020

Nancy Drew i jej tajemnice (lub spojler w tytule)

Przeczytałam dwie  książki z cyklu o Nancy Drew, firmowanego jako coś, dla wielbicieli Christie. Zrobiłam to, chociaż świetnie wiem, że wciskanie nazwiska Christie to chwyt marketingowy i rzadko kiedy można spodziewać się fajerwerków. Tym, co przekonało mnie do sięgnięcia tę serię był fakt, że  pisana była w latach 30. czyli  okresie, gdy tworzyła Agata.   Świat, który przedstawiają autorzy przygód Nancy (książki o rezolutnej dziewczynie tworzyło kilku pisarzy pod wspólnym pseudonimem),   jest podobny do tego z powieści Christie: są ludzie z dobrych domów,  są nowobogaccy,jest zaskakująca chętna do pomocy policja i kryminaliści, których łapie się bez możliwości prowadzenia internetowych śledztw.  Ale mimo wszystko, królowa kryminału jest tylko jedna. I nie jest nią Nancy.

Nancy jest osiemnastolatką z dobrego domu, pomagającą swemu ojcu, prawnikowi.  Jest też dziewczyną pełną empatii i właśnie z jej dobrego serca rodzą się pomysły pomocy ludziom w potrzebie. Pierwszy tom to opowieść o poszukiwaniu zegara, w którym znajduje się testament, na mocy którego swe marzenia może zrealizować wielu dobrych ludzi. Druga historia to już trochę bardziej skomplikowane śledztwo związane z tajemniczymi odgłosami i kradzieżami w domu jednej z przyjaciółek Nancy. I przy tej drugiej opowieści można trochę poćwiczyć szare komórki i pokojarzyć fakty, tym bardziej, że poza zagadką rozwiązywaną przez Nancy, pojawia się też sprawa prowadzona przez ojca. 
Historie o Nancy są kryminałami młodzieżowymi- książkami, które mogą zainteresować nieco starszych fanów Lassego i Mai (takich w wieku  12-15).  Bo choć Nancy ma 18 lat, jest samodzielna, jeździ samochodem itp.,  jest  prostolinijna, dobroduszna i nigdy (nawet goniąc kryminalistów!) nie przekracza dozwolonej prędkości. Nie należy obawiać się brutalności, czy nadmiaru agresji, bo historie są bezkrwawe, a niektórzy pomocnicy złodziei w gruncie rzeczy tak porządni, że wystarczy prosty apel do ich sumienia, by ze szczegółami opowiedzieli o całej szajce i zbrodniczych planach.  Nancy jest  postacią, która da się lubić, a brak technologii jest właściwe jedynym elementem, który może sprawić, że młody czytelnik poczuje, że to nie są historie z jego czasów. Dobrze, że zdecydowano się wznowić te książki, bo fanów kryminału wśród dzieci i młodzieży jest sporo i ta seria ma szansę zaskarbić sobie ich  sympatię.
 Jest tylko jedna rzecz, która psuje zabawę- tytuły.   To albo bezlitosne albo bezmyślne, by w słowach tytuły sugerować clue historii  O ile  „Zagadka ukrytych schodów” nie jest jeszcze aż tak niszcząca przyjemność czytania,  o tyle „Tajemnica starego zegara” od  samego początku sugeruje, że Nancy zamiast szukać testamentu, powinna skupić się na szukaniu zegara, bo tam ten dokument jest ukryty.  Można zrobić spojler w tytule? Można!  A czy warto przeczytać? Można, choć  przy tej książce  dość mocno poczułam, że nie jestem jej grupą docelową i chyba wyrosłam z podziwu dla uroczych i pozbawianych wad młodych panien z detektywistycznymi ciągotami. Zdecydowanie wolę  starą pannę Marple!  

Carolyn Keene, "Tajemnica starego zegara", "Zagadka ukrytych schodów". Przeł. Maria Jaszczurowska.   Wyd. Dolnośląskie. Wrocław 2019.





wtorek, 11 lutego 2020

"Miłość". Narysować, napisać. Przeżyć.


Na pierwszy rzut oka- książka z obrazkami.  Idąc tym torem możemy dojść do wniosku,  że to pewnie książka dla dzieci.  Ale gdy  bliżej przyjrzymy się ilustracjom  i wczytamy w teksty, już po kilku stronach będzie oczywiste, że mimo żywych kolorów i rysunków to jest propozycja dla dorosłego czytelnika.  Bo tytułowa miłość jest tu przedstawiona w różnych momentach i aspektach. Są strony  o zakochaniu, o miłości, która ma za sobą wiele lat, o uczuciu nieodwzajemnionym lub za późnym, o miłości rodzicielskiej i takiej, która udaje, bo krzywdzi.  

Tekst i obraz stanowią idealne połączenie dlatego mówię o czytaniu tej książki stronami, czy raczej rozkładówkami.  Uzupełniania są tu widoczne na kilku płaszczyznach.   Są obrazy, będące oczywistą ilustracją tekstu (np. podarte zdjęcie), ale są i takie, które dopełniają  tekst (duży obraz z wiszącym na szyi starszej pani medalionem  i mały rysunek zdjęcia, z którego wycięto  fragment w kształcie medalionu lub  scena z cmentarza). Są dopowiedzeniem tego, co w tekście zasygnalizowane (robiący duże wrażenie obraz  kulącej się przed ciosem kobiety i mały rysunek, na którym widać    z walizką, odchodzącą w dal).  Są też obrazy, które mają korespondować z formą tekstu (np. postać  gejszy  sąsiaduje z tekstem w formie haiku).  Ilustracje Quentina Grébana, którego znam z  media-rodzinnego  wydania  „Piotrusia Pana”,   charakterystyczne i  (choć niektórzy mogą im zarzucić  zbyt disnejowską stylistykę) po prostu ładne.  
Bardzo dobrym rozwiązaniem jest to, że teksty nie są ułożone  chronologicznie (zakochanie, miłość, rozstanie, miłość par z wieloletnim stażem…) tylko różne etapy miłości i jej odcienie mieszają się i czytelnik nie wie, jaka historia czeka go na kolejnej stronie. Może będzie to historia inspirowana epizodem z I wojny światowej? Może  pełna gorzkiego rozczarowania scena ze kawiarni  ze słodką pin- up girl. Może humorystyczne, ale przecież stawiane serio pytanie o plany na kolejne 20 lat...  
Teksty  Hélene Delforge  (w tłumaczeniu Magdaleny i  Jarosława Mikołajewskich)  nie są wybitnymi wierszami, które przejdą do historii literatury, ale mają w sobie  bezpretensjonalność, która pozwala je w mig zrozumieć. A jeśli doda się do nich doświadczenia i wrażliwość czytającego, to kilka może  wywołać uśmiech lub wzruszyć (nawet  bibliotekarę z cynamonowym sercem!). Bo to ten typ tekstu, który właśnie przez prostotę języka i jego klarowność pozwala szybko skupić się na emocjach, które wywołują w czytelniku uruchomione przez słowa odczucia i wspomnienia.  I właśnie różnorodność  barw uczucia zwanego miłością jest tu pokazana- przeważają te ciepłe i słoneczne, ale bardzo dobrze, że w kolorowych ilustracjach swoje odbicie zmazały też te towarzyszące miłości emocje, przez które człowiek  czasem blaknie.  Książka do przeglądania, czytania, doskonała  na prezent  dla tych, których darzymy uczuciem. W tym dla nas samych!  



Hélene Delforge,  Quentin Gréban. „Miłość”. Przeł. Magdalena i Jarosław Mikołajewscy.  Wyd. Media Rodzina. Poznań 2020.

czwartek, 6 lutego 2020

"Miłość i inne nieszczęścia" , barwnie o chorobie

Książka o miłości, dzieciństwie i chorobie. Momentami bardzo piękna, odrobinę bajkowo-surrealistyczna (scena, gdy rodzice spotykają się na balu), momentami zabawna, a momentami dojmująco smutna.  Bo to historia chłopca i jego dwójki szaleńczo zakochany w sobie w życiu rodziców.  Chłopiec opowiada o ich zupełnie nie szarej codzienności, o domowym zwierzątku  (żurawiu!) i rodzicach tańczących w rytm jazzowych klasyków*.

Opowiada też o momentach, gdy jego Mama jest smutna i nieswoja. O jej pobycie w szpitalu, którego staje się królową i jej ucieczce. Równolegle ojciec chłopca w swoich pamiętnikach opisuje okoliczności poznania z niezwykłą, ekscentryczną kobietą, która bez wątpienia była miłością jego życia.  Ale w historiach o wielkich miłościach musi być przeszkoda. I tu jest: choroba psychiczna.  Mama i Żona, nazywana codziennie innym imieniem jest barwną królową życia, szaloną, ekscentryczną, która wszystko robi na 200%.  W zachowaniu, umiłowaniu efektu i niezgodnością na szarzyznę przypomina trochę Zeldę  (bardzo dobra biografia Zeldy! ).   "Skoro rzeczywistość jest taka pospolita  i ponura, nich pan wymyśli jakąś ciekawą opowieść"- mówi ona na pierwszym spotkaniu. I on wymyśla.

Życie postaci powieści jest właśnie kreacją, życiem jakby sterowanym pomysłem literata, a nie codzienną, zwykłą egzystencją. Jest zabawą, rytem i rymem. Zbiegiem szalonych wydarzeń i przeskakiwaniem z gracją przez przeszkody,  To, co tę książkę wyróżnia to język, podkreślający barwność postaci. są m.in.  (świetnie podane przez tłumacza) rymy wewnętrzne w tekstach, czasem są przestawki, dzięki czemu świat bohaterów nabiera, także w warstwie językowej, jakiegoś nieoczywistego blasku i zabawy. Czytając tę książkę trzeba się przestawić na opowieść niby realistyczną, ale trochę  może w nurcie filmów Felliniego, pulsującą z jednej strony ogromem radosnych uczuć,  z drugiej- cierpienia. I ta nieoczywistość pozwala mówić o powieści jako o pięknej historii, bo patrząc tylko realistycznie, byłaby to historia o ogromnym ciężarze i tragizmie. A tak jest, dzięki otoczce ekscentrycznej baśni, kolejną historią wielkiej miłości i szczęścia silniejszego od choroby, śmierci i codziennej banalności.   Warto!

 Oliver Bourdeaut, "Miłość i inne nieszczęścia". Przeł. Katarzyna Marczewska. Wyd.W.A.B. Warszawa  2017.

*Do tego  najchętniej tańczą Rodzice https://www.youtube.com/watch?v=u4jBSc1uxx8