Strony

niedziela, 30 listopada 2014

"List" jakiego można się spodziewać

"List" wieńczy trylogię, której poprzednimi tomami był "Najcenniejszy dar" i "Zegarek z różowego szkła". W tej części czytelnik może poznać losy MaryAnne i jej męża Davida, po latach, które minęły od śmierci córki. Po stracie Andrei, David wpadł w pracoholizm, MaryAnne czuła się odtrącona, niekochana i postanowiła opuścić męża (można sobie zadać niezwykle zasadne pytanie: dlaczego o swoich narastających przez lata emocjach nie porozmawiała z mężem?Odpowiedzi niestety nie znajdziemy). 
Ponieważ MaryAnne wyjechała, ten tom to przede wszystkim losy Davida, opuszczonego faceta,który nagle zauważa, że jego życie to kilka nierozwiązanych spraw z przeszłości i niepewna przyszłość wielkiego kryzysu. David nigdy nie przepracował odejścia matki,która zostawiła ich rodzinę i pojechała szukać szczęścia i scenicznej kariery do Chicago. Teraz, w chwili kolejnego opuszczania praz kobietę, czuje, że nadszedł czas na uporanie się ze swoimi emocjami. Poszukiwania matki dadzą dość niezwykłe rezultaty i mogą zaskoczyć czytelnika.Poza osobistymi problemami, David zmaga się też z bolączkami społecznymi- kryzys sprawił, że ludzie zaczynają walczyć o przetrwanie i o pracę, a to nasila nastroje rasistowskie. 

Ważną drugoplanową postacią "Listu" jest, znany z drugiego tomu, czarnoskóry Lawerence, człowiek uczciwy, dobry, który najlepiej zaprzecza tezie głoszonej przez jednego z robotników, że "czarni nie mają duszy". Historia Lawrence'a dodaje powieści smaku i pozwala jej nabrać trochę szerszego wymiaru. "List" to najbardziej rozbudowana fabuła trylogii, łącząca historie Lawernce'a, matki Davida oraz pewnej dziewczyny z Chicago, która uosabia to, co latach trzydziestych w Ameryce było najbardziej rozrywkowe-jazz i beztroskę!Skupienie się na różnych historiach wyszło książce na dobre,bo rozszerza perspektywę, pokazując różne losy i różne światy.Świat szalonej Dierdre (typowego amerykańskiego podlotka w typie Zeldy Fitzgerald) jest bardzo inny od rzeczywistości Lawrence'a i choć autor nie pokusił się tu o głęboką historyczną analizę rozwarstwionego społeczeństwa, to przeplatanie wątków czyni powieść bardziej barwną i ciekawszą. 

Nie zdradzę zbyt wiele, jeśli powiem, że książka ma happy end (przecież w Evansa zawsze tak jest), a parę sytuacji zostanie okraszonych kilkoma złotymi myślami o roli wiary w Boga i człowieka oraz o życiu i miłości (przecież u Evansa zawsze tak jest!). Czy ten Evans jest wzruszający (przecież zawsze stara się taki być)? Dla mnie nie.Książkę czyta się łatwo, szybko, z pewnym zaciekawieniem, ale nie potrafiłam w sobie odnaleźć tak wielkiej sympatii dla bohaterów, by ich losy zdołały mnie poruszyć. MaryAnne wydała mi się mdła, drażniąca i nawet ucieszyłam się, że wyjechała i nie będzie nadal rozpamiętywać przeszłość, zamiast choć spróbować powalczyć o przyszłość. Aż dziw bierze, że kobieta, którą w poprzednich tomach poznaliśmy jako osobę ciepłą, empatyczną i pełną mądrości, teraz jest pozbawiona wyrazu, woli  walki i iskry życia. Sytuacja z matką Davida  też mnie nie przekonała, być może dlatego, że bardzo przypomniała motyw z "Krętych ścieżek", czyli drugiego tomu "Dzienników pisanych w drodze" , a w obu przypadkach chodziło o przebaczenie i przyznanie się do przeszłości. Jeśli Evans chciał w swojej trylogii stworzyć epopeję o losach Ameryki z aktualnym przesłaniem do współczesnych, to mu się nie udało-elementy historyczne są na mój gust zbyt lekko zarysowane, rzeczywiści sprzed wojny brakuje rysu pewnej historycznej freskowości albo choć pulsu świata Fitzgeralda. Historia ubrana we współczesny kostium byłaby prawie taka sama- zwłaszcza biorąc pod uwagę ostatnie doniesienia o wypadkach na tle rasowym w USA oraz kryzys,który nie osiągnął w Stanach takiego wymiaru jak w dwudziestoleciu, ale cały czas czyha za rogiem. Natomiast jeśli pisarz chciał po swojemu przypomnieć o pewnych wartościach i zaserwować czytelnikom opowieść z krzepiącymi słowami o wybaczeniu i oddaniu, to jego publiczność to kupi!

Richard Paul Evans, "List". Przeł. Hanna de  Broekere. Wyd. Znak. Kraków 2014.

środa, 26 listopada 2014

Melina, której już nie ma



Melina. Tak na to miejsce mówiła koleżanka ze starszego roku polonistyki. Miejsce, gdzie dziewczynki z dobrych domów z fortepianem i bogatą biblioteczką nie powinny się same  zapuszczać. Stary budynek za rzędem bloków, wejście ukryte za parkingiem dla pracowników Ekonomika, małe drzwi z żelazną kratą. Od wejścia wyziew kurzu, butwiejących desek i ton papieru. Cieszyłam się, że szłyśmy tam razem, bo samej byłoby trochę nieswojo... Gdy przekroczyłyśmy próg z cichym, sztubackim „dzień dobry”, wiedziałam, że mi się tam spodoba! Z zagraconego korytarza (we wnęce obok drzwi tapicerowali meble)wchodziło się do pokoju, a potem do kolejnych  ułożonych w amfiladzie pomieszczeń, które były od podłogi po sufit zapełnione książkami.  Gdzieniegdzie kartka przypięta pinezką, że tu jest historia sztuka, tu literatura polska, a tu wojskowość. Taborecik do zdejmowania tomów z wyższych półek stal tam, gdzie go akurat postawił ostatni użytkownik. I hulaj dusza, szukaj bibliofilu!

W melinie można było przepaść na długie godziny-często chodziłyśmy tam w okienku całą grupką,  w środku rozdzielałyśmy się, by po jakimś czasie, już za drzwiami, gdy oczy przyzwyczaiły się do dziennego światła, pokazać sobie zdobycze. Kupowanie w melinie było rodzajem polowania albo poszukiwania skarbów. I nie chodziło tu o żadne białe kruki, ale o lektury na kolejne zajęcia(wydania Biblioteki Narodowej brane za grosze w ciemno!), albo dawno niewznawiane wydania czegoś, na co miało się ochotę. Kiedyś wyniosłam stamtąd dwa tomy „Nędzników”, na których naszła mnie chętka, a biblioteka instytutowa odrzuciła rewers. Dzieło Hugo było w zaskakująco dobrym stanie i to mnie trochę zaskoczyło, bo w melinie nie liczyła się okładka, papier i wydanie, książki po prostu były i to stanowiło o ich wartości. Wszyscy-kupujący i sprzedający- zachowywali  ciszę i nie wchodzili sobie w drogę. Poszukiwanie książki, czynność jakby nie było bardzo osobista, miało swój ceremoniał, czas i szeleszczą ciszę. Szef, zwykle w kowbojskim kapeluszu, parzył na książki i ludzi wzrokiem zadowolonego szeryfa, a gdy trzeba zaskakiwał nie tylko znajomością swojego zbioru („Fredro wyszedł wczoraj”), ale też świetnym rozeznaniem, że "Dołęga-Mostowicz  na trzeciej półce od dołu, po lewej".

Jesień to pora czytania i szukania czegoś do czytania. To nie jest wspomnienie o czymś, co znalazłam w antykwariacie-znalazłam po prostu swój antykwariat! I tylko szkoda, że na jego miejscu stoi teraz prywatna uczelnia, a szeryf po prostu zniknął.

niedziela, 23 listopada 2014

"Uparte serce"relacja życia Poświatowskiej


Trudno mieć do poezji stosunek transparentny. Kalina Błażejowska  ma i to może być albo wielka zaleta, albo wada jej książki o Poświatowskiej. Specjalnie nie używam nazwy gatunku, bo trudno mi "Uparte serce" do czegoś zaklasyfikować. Sama autorka pisze we wstępnie, że nie ma ambicji naukowych, że to bardziej powieść biograficzna, niż biografia naukowa… Dla mnie to nie tyle powieść (bo zabrakło mi tu pewnej powieściowej potoczystości) co reportaż o poetce. Bardzo skrupulatnie napisany, opatrzony wieloma przypisami, wzbogacony zdjęciami, poparty rozmowami i dokumentami, ale jednak bardziej relacjonujący niż opowiadający o Poświatowskiej. Autorka, która wykonała ogromną pracę dokumentalistyczną (i za to wyrazy uznania) już na początku zaznacza, że fragmenty poezji włącza tylko jako ilustrację jakiegoś wydarzenia i nie interpretuje ich. Trochę szkoda, bo przecież właśnie ze względu na poezję czytamy o Poświatowskiej. Fakt, poetka miała życie niebanalne, naznaczone chorobą, ciągłą walką ze sobą, swoimi ambicjami, tęsknotami, pragnieniem normalnego życia młodej kobiety-zabawy, rozwoju naukowego, miłości. Ale to właśnie kroczenie na granicy życia i śmierci, między Erosem a Tanatosem jest sednem twórczości, która nierozerwalnie łączy się z jej życiem.Szkoda pozbawiać czytelnika choć kilku zdań nieco pogłębionej refleksji krytycznoliterackiej, tak przecież dopełniającej i spójnej z faktograficzną relacją życia Poświatowskiej.

To książka mówiąca nie tylko o Poświatowskiej, ale też o wielu znaczących postaciach kręgu literackiego lat 50 i 60-Nowaku, Grochowiaku, Ingardenie, Kosińskim, Szymborskiej. O świecie lat trudnych, choć jakby nie było dla Poświatowskiej łaskawych, bo dzięki determinacji lekarzy i rodziny, a potem samej Haliny w okresie zamkniętych granic jej udało się wyjechać nie tylko na ratującą życie amerykańską operację i studia, ale też na stypendium do Francji. To też opowieść o kardiologu, profesorze Aleksandrowiczu, który najlepiej znał serce poetki- nie tylko z lekarskiego obowiązku, ale także dlatego, że był przyjacielem i powiernikiem tej, którą mężczyźni raczej zawodzili aniżeli dostarczali oparcia.  

Książka jest ciekawa, ale nie wiem, na ile w tym zasługa bohaterki, a na ile Błażejowskiej, która opisuje wszystko na chłodno, z dystansem nie tyle biografa i badacza, co rzemieślnika portrecisty. Książka nagradzana, doceniana, na pewno przypomni o Poświatowskiej, ale u mnie pozostawia niedosyt. W założeniu miała reinterpretować postać poetki, odzierać ją ze stereotypów (przecież po to pisze się kolejną biografię). I co? I właśnie nic! Może dlatego,że trochę o Poświatowskiej czytałam,  sporo samej Poświatowskiej czytałam i nigdy nie uważałam jej za poetkę sentymentalną, zawsze była dla mnie bezpośrednia, momentami drapieżna, prawdziwa, szczera, czasem ironiczna, nigdy tkliwa, zawsze zachłanna na życie… I naprawdę nie wiem, jak można ją odczytywać inaczej i do jakich dokumentów, rozmów itp należałoby dojść by ją przedstawić w innym świetle niż przedstawia się sama w zwierciadle swojej twórczości! Ale to, że Błażejowska  w moim odczuciu nie powiedziała niczego odkrywczego, to już tylko moja wina.

Kalina Błażejowska, "Uparte serce. Biografia Poświatowskiej". Wyd. Znak. Kraków 2014.

środa, 19 listopada 2014

"Spacer po szczęście" dobra obyczajówka nie tylko o psie

Na początku wydaje się, że to powieść smutna i dołująca. Główna bohaterka Juliet zmaga się z żałobą po ukochanym mężu, przy czym z tego zmagania niewiele wychodzi- zalecana przez terapeutę godzina bólu nie koi serca, a kobieta odcina się od ludzi i świata zewnętrznego, czym martwi swoich bliskich. Jej siostra, Louise (ta zawsze lepsza, zdolniejsza i szczęśliwsza) wraca do pracy po urodzeniu dziecka i nie jest to powrót szczęśliwy, bo rzeczywistość zaczyna ją przytłaczać. Na szczęście obie siostry poradzą sobie ze swoimi problemami. Ratunkiem dla Juliet okażą się spacery z psami mieszkańców miasteczka i remont domu, Louise z kolei będzie musiała zmierzyć się ze swoimi prawdziwymi pragnieniem, zrzucić z serca kilka sporych trosk i zacząć szczerze rozmawiać bliskimi.

 Lucy Dillon już w "Szczęśliwym zakończeniu" pokazała, że kobieca obyczajówka nie musi być przewidywalnym i ckliwym produktem literaturo-podobnym. Nie inaczej jest w tym wypadku, bo to naprawdę dobra książka, której lektura może być biblioterapią i dla osób po stracie swoich bliskich (bardzo dobrze ukazane kolejne etapy żałoby), jak i tych, którzy stoją w granicznym momencie życia i nie wiedzą, co ze sobą zrobić. Powieść jest ciepła, ale nie tkliwa, sympatyczna, ale nie aż tak nieprawdopodobna jak bywa z podobnymi pozycjami, tempo wydarzeń jest niezbyt szybkie, rzekłabym- życiowe (Dillon pisze sporo o cierpliwości i dawaniu sobie czasu na przeżywanie trudnych sytuacji, a ta umiejętność jest w życiu poza książkowym również bardzo istotna). Poza losami sióstr czytelnik ma szanse pokazać kilka innych barwnych postaci miasteczka- szaloną rockandrollową rodzinkę zza płotu (która okazuje się mieć zupełnie prozaiczne problemy z dziećmi i domem) oraz rodziców głównych bohaterek, którzy decydują się na przeżycie przygody życia na Antypodach, czym zadają kłam tezie o wyczekiwanej emeryturze w kapciach. Jest też (bo jakże mogłoby być inaczej!) dwóch intrygujących panów, ale nawet w odniesieniu do ich postaci to bardziej powieść o przyjaźni niż romansie Niewiele trzeba o tej książce pisać, za to warto przeczytać, bo dobra powieść obyczajowa, której warto poświecić długie popołudnie (nawet jeśli nie jest się psiarzem! a dla psiarzy element kynologiczny będzie pewnie miłym dodatkiem).

Lucy Dillon, "Spacer po szczęście". Przeł. Łukasz Praski. Wyd. Prószyński i S-ka. Warszawa 2011.

niedziela, 16 listopada 2014

"Ogród wieczornych mgieł" i ofiary pamięci

Są książki, które można czytać z doskoku, przy gotowaniu ziemniaków, między wiadomościami a pogodą.Są też takie, które wzmagają skupienia i wejścia w ich świat. "Ogród wieczornych mgieł" jest właśnie taką książką, która gdy podaruje się jej odpowiednią ilość czasu, skupienia i zaangażowania, odwdzięczy się mądrością, bogactwem języka i malajskim kolorytem.  

Chinka Yun Ling Jest emerytowaną prawniczką, która wiele lat pracowała ścigając zbrodnie wojenne w Azji. Gdyby nie postępująca choroba pewnie działaby dalej, ale utrata pamięci sprawia, że musi skupić się na sobie i swoich wspomnieniach. Na początku książki dowiadujemy się, że była jedyną więźniarką japońskiego jenieckiego obozu, której udało się uciec i że w tym samym miejscu przebywała ze starszą siostrą. To właśnie przez pamięć ukochanej siostry, wielbicielki ogrodów japońskich, Yun Lin chciała stworzyć piękny ogród i prosić o pomoc najwybitniejszego projektanta mistrza Aritomo, który pracował na dworze japońskiego cesarza. Tych dwoje dzieli wszystko-wiek, narodowość, podejście do życia, ale łączy  ogród i to on okazuje się remedium na wspomnienia, zadry i lęki. Historia Chinki rozwija się powoli, znajdując zrozumienie i bezpieczeństwo u przedstawiciela narodu swoich oprawców, stopniowo zapełnia plamy swej biografii- okazuje się jak udało jej się uciec z obozu i dlaczego wciąż nosi rękawiczki. W pewnym momencie mistrz stwierdza, że mimo upływu czasu dziewczyna cały czas tkwi w swojej strasznej przeszłości i powinna się z niej wyzwolić... Ale jak uciec od wydarzeń, które zapadły w pamięć tak mocno, jak barwnik tatuażu w skórę Yun? Poza tym pamięć cały czas wdziera się w teraźniejszość także przez galopującą obok rzeczywistość i historyczne rozrachunki.

To opowieść z jednej strony o niemożności zapomnienia, ale z drugiej o wielkim trudzie, jakim jest chronienie pamięci. Chinka nie jest typową przedstawicielką swojej nacji, jest raczej kimś, kogo bohaterowie określają jako "banan"-żółtego z zewnątrz i białego w środku, żyjącego na styku kultur.  Urodzona w brytyjskiej kolonii, wykształcona na europejskich uniwersytetach kobieta uczy się do japońskiego mistrza metod oczyszczania umysłu i medytacji.  Pewnie to właśnie tak bardzo pociąga ludzi zachodu w azjatyckiej kulturze i tradycji- ta umiejętność skupienia i dążenia do kontakt z samym sobą.  Rytm narracji, niespieszność, barwność opisów, dbałość o detale, sprzyja wyciszeniu i skupieniu, co nie znaczy, że w książce brakuje scen z dużym ładunkiem emocji. Sporo w tej powieści opisów przyrody, które są krótkimi wykładniami filozofii. Oto jeden z nich:
 "Ogród powinien docierać do głębi. Odmienić serca, zasmucić je, uszlachetnić. Jego rolą jest skłonić do zadumy nad przemijalnością wszystkiego, co nas otacza. Ten szczególny punkt w czasie, kiedy ostatni liść już-już ma opaść, gdy ostatni płatek już-już ma się osypać, ten moment zawiera wszystko,co w życiu piękne i bolesne.(...)Wszyscy umieramy. Dzień po dniu, sekunda po sekundzie. Każdy oddech, który bierzemy, narusza ograniczoną rezerwę, z którą się urodziliśmy."

Książkę docenią zainteresowani tak sztuką komponowania ogrodów, jak i tatuażem, bo w tej dziedzinie Aritomo także był mistrzem. Powieść osadzona jest w konkretnym czasie, sytuacji politycznej i historycznej, przyznam, że moja wiedza o sytuacji tamtego regionu świata w latach wojny i tuż po niej była żadna.  Powieść Eng, choć jak zapewnia w posłowiu autorka z fikcyjnymi postaciami, jest jednak obrazem życia w tamtym miejscu i czasie. Lektura  pokazuje, jak wielką drogę musiał przejść kraj i jego mieszkańcy by z terytorium zależnego, poddanego podczas wojny okupacji japońskiej i tajskiej, dojść do tego, z czym dziś kojarzy się Malezja- drapaczy chmur i eksportera kauczuku.I że każda przemiana, czy to kraju, czy człowieka, wymaga ofiar i nieustannej pamięci.

 Tan Twan Eng,"Ogród wieczornych mgieł". Przeł. Ewa Rajewska.Wyd. Znak. Kraków 2013.

czwartek, 13 listopada 2014

"Noc w Orient Expressie" -papierowa podróż

Podróż Orient Ekspressem to z jednej strony synonim przygody życia, z drugiej oznacza luksus i niedzisiejszy czar. Veronica Henry wysyła swoich bohaterów w podróż z Londynu do Wenecji, a po drodze pozwala im rozwiązać swoje problemy, czyli obyczajówka z najsłynniejszym składem kolejowym świata w tle. Przeczytać można, ale nie trzeba.

 W pociągu spotykamy Emmie i Archie'go- dwójkę uczestników randkowego programu, którzy skusili się bardziej wyjazdem niż obietnicą znalezienia partnera(ale oczywiście i jedno i drugie się uda). Jest też patchworkowa rodzina z problemami dorastających dzieci i zajętym, ale pewnym swoich racji, ojcem. Jest i fotograf, który po 50 latach postanowił wreszcie oświadczyć się swojej muzie. Jest Imogen, z galerii sztuki, która ma zadecydować, czy podejmie pracę w Nowym Jorku i przekreśli tym samym szanse na związek z absolutnie dla niej nieodpowiednim, ale niezwykle pociągającym mężczyzną po przejściach. I jest wreszcie jeszcze historia z przeszłości, rodzinna tajemnica i zlecenie przekazane po kądzieli. Adele (babcia Imogen) prosi ją o odbiór z Wenecji pewnego obrazu, który pomaga dziewczynie zdecydować o tym, co dla niej ważne. Dzięki obrazowi przenosimy się też w czasy powojenne, gdy Adele wdała się w romans z pewnym znanym marszandem.

Historie pasażerów, którzy spotykają się w jednym pociągu, nie przeplatają się i każda stanowi swoją odrębną całość.Tylko czasem spojrzą na siebie, ale ich losy nie zaczynają się łączyć-może trochę szkoda? Orient Express skupia ludzi z ich bardzo współczesnymi problemami- wyborami dotyczącymi kariery, rodziny, moralności. To nie jest wielka literatura i mając do wyboru tę książkę lub rozgrywający się w tym samym pociągu kryminał Christie (który jest zresztą wspominany w tekście) wybrałabym raczej Agatkę. Jednak dla kogoś, kto szuka odprężania i rozrywki, powieść jest w sam raz, choć-ze względu na mnogość bohaterów, rozpoczynających podróż jednym składem- dość długo zaczyna. Z opisywanych historii najwięcej czasu i miejsca autorka poświęca tajemnicy z przeszłości Adele i ten wątek, także przez klamrę czasową, jest najciekawszy. Randkowicze z telewizji są sympatyczni(trochę jak z komedii Curtisa), rodzinka dość prawdziwa w swoich relacjach i problemach, fotograf i muza to najmniej rozwinięty wątek, bo po prostu żyją długo, nudno i szczęśliwie. Imogen, wnuczka intrygującej Adele, mnie swoimi wydumanymi rozmyślaniami drażniła, ale musiała w książce zaistnieć, bo bez niej historia obrazu nie mogłaby się dopełnić. Największym plusem powieści jest miejsce akcji, proponujące wejście w świat trudno dostępny dla zwykłego czytelnika-świat tajemnicy, tradycji i trwającej mimo zmian czasów elegancji. Oj, pojechałoby się w taką podróż...

Veronica Henry, "Noc w Orient Expresie". Przeł. Bogumiła Nawrot. Wyd. Pascal. Bielsko-Biała 2013.

niedziela, 9 listopada 2014

"Projekt Rosie", czyli rzuć w diabły harmonogram, Don!

Profesor nadzwyczajny genetyki Don Tilmann postanowił się wreszcie ożenić. Postanowienie może mało oryginalne, za to sposób, w jaki Don poszukuje idealnej kobiety jest już znacznie mniej standardowe. Don, facet z  ogromnym intelektem, ale prawie zerową empatią i umiejętnościami komunikacyjnymi i międzyludzkimi, opracowuje szczegółowy kwestionariusz, który ma mu pomóc w "projekcie żona". Rzekomo idealna kandydatka okazuje się mało idealna, za to pojawia się Rosie, barmanka, którą Don też zaprasza na randkę, bo jest pewien, że została mu podesłana przez kolegę z uniwerku jako potencjalna dziewczyna. I tu zaczyna się komedia pomyłek, bo Rosie do gabinetu Dona przywiodła ciekawość badacza (dziewczyna pracuje w barze, ale tak naprawdę pisze doktorat z psychologii), co więcej losy tej dwójki zostają jeszcze bardziej złączone, gdy Don decyduje się pomóc Rosie w poszukiwaniach jej biologicznego ojca (czy raczej, jak sam go nazywa: osoby przekazującej materiał genetyczny). Sprawy się komplikują, bohaterowie  zaczynają spędzać ze sobą więcej czasu i powoli rodzi się między nimi przyjaźń.  Don, narrator powieści, do tej pory żyjący wg ściśle określonego planu (np. minuta i 22 sekundy na mycie głowy oraz standardowy plan posiłków na poszczególne dni tygodnia) odkrywa irracjonalną radość płynącą ze spontanicznych działań, rozszerza swoje kompetencje, zaczyna wchodzić w relacje społeczne, które dotychczas były mu obojętne, a przede wszystkim przestaje żyć racjonalnie i dopuszcza do głosu skrywane i tłumione emocje.

"Projekt Rosie" to sympatyczna historia z happy endem, która aż prosi się o ekranizację i wg informacji wydawcy ta ekranizacja będzie! Opowieści o ludziach z dwóch światów było całkiem sporo, a;e tym co  wyróżnia "Projekt Rosie" jest język. Don opowiada o swoim życiu w sposób, który może (i pewnie z założenia autora powinien) bawić czytelnika-początkowo ogranicza do minimum nazywanie emocji, wszystkie działania prowadzi wg listy, tłumaczy naukowo irracjonalne zachowania i odpowiada na pytania retoryczne. W jednej z początkowych scen książki Don prowadzi wykład dla dzieci z zespołem Aspergera i omawiając cechy tej choroby czytelnik musi zauważyć podobieństwo między tematem i omawiającym go naukowcem. Z tego bardzo rzeczowego tonu, który Don opisuje często absurdalne sytuacje (kradzież filiżanki z knajpy w celu uzyskania DNA do badań, ucieczka przez okna z gabinetu potencjalnego ojca Rosie) rodzi się największy komediowy potencjał książki.I tu brawa dla tłumacza, bo trzyma żelazną konsekwencję w tym rzeczowym i mało emocjonalnym tonie-nawet prosząc Rosie o rękę, Don "dokonuje ekstrakcji pierścionka z pudełka". Takich perełek i językowych ekwilibrystyk, mających na celu ograniczenie emocjonalnego nacechowania słów jest całkiem sporo i  to, poza oczywistym morałem, że normalność jest pojęciem względnym, wyróżnia tę książkę.  

Audiobuk przeczytał Borys Szyc i jest to przykład bardzo dobrze przeczytanego tekstu, ze słyszalnym komicznym zacięciem,tu także wynikającym ze śmiertelnie poważnego tonu przy zabawnych sytuacjach. Jednocześnie ton narratora jest na tyle zaangażowany, że słuchacz nie traktuje Dona jak pozbawionego uczuć robota i, choć emocjonowanie się losami fikcyjnych bohaterów to coś czego sam Don nie pojmuje, czytelnik ma wszelkie prawa obdarzyć genetyka sympatią. Na jesienną pluchę w sam raz!

 Graeme C. Simsion, "Projekt "Rosie". Przeł. Maciej Potulny. Wyd. Media Rodzina. Poznań 2013. Czyta Borys Szyc.

środa, 5 listopada 2014

"Najcenniejszy dar", "Zegarek z różowego złota". Czas Evansa

Z Evansem znów ten sam problem. Z jednej strony wiadomo, że jego powieści nie są oryginalne i wyjątkowe literacko, z drugiej stały system wartości, któremu w świecie płynnych granic autor pozostaje wierny i to, że do tego świata zaprasza miliony czytelników, wzbudza szacunek. Tym razem Evans zmierzył się z tematem, który od wieków fascynował i inspirował. Z CZASEM. "Najcenniejszy dar" i "Zegarek z różowego złota" to książki z trzytomowego cyklu, który łączy w sobie losy współczesnej amerykańskiej rodziny  z historią życia MaryAnne- kobiety, która życiową mądrość zdobyła dzięki niełatwym doświadczeniom.  

W "Najcenniejszym darze" poznajemy rodzinę dobrze rokującego przedsiębiorcy, która wprowadza się do domu Mary, starszej pani pragnącej pomocy przy domowych obowiązkach. Mary staje się dla żony zapracowanego Richarda i jego córeczki Jenny powierniczką, przyjaciółką i przyszywaną rodziną. Uczy swoich lokatorów, by nie zaniedbywali siebie dawali sobie owy najcenniejszy dar. Tylko,czy Richard zrozumie istotę tego daru?  W poszukiwaniu sensu słów starszej pani pomogą mu niezwykłe sprzęty, znalezione w domu-stare pudełko z listami oraz wiekowa Biblia. W jaki sposób te przedmioty łączą się z tajemnicami z przeszłości ich wiekowej przyjaciółki i jaki bolesny sekret skrywa ogród z rzeźbą anioła? 

 Odpowiedzi na te pytania pojawiają się zarówno w tej, jak i następnej książce cyklu,  "Zegarku z różowego
złota". Drugi tom to opowieść osadzona w latach dwudziestych XX wieku i choć nie jest powieścią typowo historyczną, Evans opisuje kilka elementów charakterystycznych dla tamtego czasu-rodzącą się fortunę i wciąż trwające uprzedzenia rasowe. "Zegarek z różowego złota" przenosi czytelnika do czasów młodości MaryAnne, jej szczęśliwego małżeństwa z bogatym fabrykantem i rodzinnej tragedii, która kładzie się cieniem na życiu kobiety i jej najbliższych. Właśnie dzięki temu, że MaryAnne straciła dziecko potrafi docenić czas, który można przeznaczyć na wspólne przeżywanie chwil. Po lekturze "Zegarka..." mądrości i rady udzielne Richardowi w "Najcenniejszym darze" nabierają pewnej bolesnej prawdy. A tych rodzinnych chwil jest w drugim tomie cyklu kilka. Mi najbardziej zapadło w pamięć rodzinnie czytanie książkę o króliku...i takie momenty w lekturze bardzo cenię, gdy czytając jedną książkę, jestem prowadzona do drugiej.Wydawałoby się zwykła scena wieczornego czytania, jakieś urywki -że książka jest o zabawkowym króliku, że chłopczyk z książki(tak jak córka MaryAnne) był chory na szkarlatynę... i wtedy dociera do mnie, że przecież czytałam tę książkę! Że to "Aksamitny królik", którym zachwyciłam się kilka lat temu! I w tym momencie, za te niby mało istotne elementy i szczegóły, doceniłam Evansa. 

Evans, jak to on, pisze o cennych, a często niedocenianych wartościach- o rodzinie,  o miłości, o wierze, przede wszystkim zaś - o czasie. Czas odmierzany zegarami, czas płaczu po stracie dziecka nad stronicami Biblii, czas trwoniony na codzienną bieganinę, czas, którego nie zdążyło się spożytkować na to,co dobre i ważne. Mijający, nieubłagany, niedoceniany czas. Nie są to oczywiście książki na miarę  najbardziej znanej powieści na ten temat, czyli "Czarodziejskiej góry" (bo przecież założeniem Manna było opisanie czasu;), ale pomysł, by w powieściach o czasie zastosować różne plany historyczne jest całkiem niezły!  W księgarniach pojawiła się trzecia, zamykająca cykl książka, która ma domknąć losy MaryAnne. Nie ukrywam, że jestem ciekawa, jak zostanie wypełniona luka  w życiorysie bohaterki, więc "List" przeczytam na pewno!

Richard Paul Evans, "Najcenniejszy dar". Przeł. Hanna de Broekere.Wyd.Znak. Kraków 2012.
Richard Paul Evans, "Zegarek z różowego złota". Przeł. Hanna de Broekere.Wyd.Znak. Kraków 2013.

niedziela, 2 listopada 2014

"Zapach truskawek. Rodznne opowieści" smaczki codzienności

Książkę znalazłam w bibliotecznym dziale gospodarstwo domowe. I rzeczywiście-jest bardzo domowa. Pełna rodzinnych opowieści, wspomnień i historii. A do tego smaki dzieciństwa, burzliwej młodości i obecnej (nie tak przecież dojrzałej) codzienności, gdy Anna Włodarczyk  prowadzi dorosłe życie i odbudowuje świat rodzinnej mitologii. Opowieści zwieńczone przepisami czytało się bardzo przyjemnie, bo z autorką jesteśmy prawie w równym wieku, przez co takie momenty jak pierwsza chwila w internecie czy ciamkanie gumy Donald na podwórku stały się doświadczeniami jednoczącymi. Poza historiami, snutymi bez sentymentalizmu, za to ze sporym dystansem i humorem jest tu też kilka bardzo trafnych diagnoz współczesności- trochę o pędzącym świecie, pełnym świateł i zgiełku, od którego najlepiej się oderwać w chacie bez prądu;) o powierzchownych kontaktach i o tym, jak wiele radości daje w tym szybkim świecie niespieszne i pełne skupienia robienie czegoś wspólnie- gotowanie, kosztowanie, celebrowanie. 

Książka podzielona jest zgodnie z porami roku i każdej z tych części są wspomnienia adekwatne do zmian atmosferycznych i  rożnych świąt- są opowieści o pierniczkach, wiosennych piknikach,letnich wakacjach i podróżach fiatem 126 p i jesiennym urodzaju śliwek. Plusem tej książki jest także częste odnoszenie się do starych książek kucharskich, w których gotowanie jest zawsze pewnym ceremoniałem...ach te wypieszczone, wychuchane  baby wielkanocne! Poza tym autorka zyskała moją sympatię częstymi nawiązaniami do książek oraz bardzo plastycznym opisem zimowego morza. Anna Włodarczyk mieszka w Gdańsku, więc ma morze na wyciągniecie ręki, ja, człowiek wielkopolski, mam wciąż plan spotkania z zimowym morzem i opisy z książki tę myśl zwielokrotniły. Jedynym minusem "Zapachu truskawek. Rodzinnych opowieści" były dla mnie powtarzające się elementy- wiadomo,że przy pisaniu bloga (a Włodarczyk jest autorką bloga http://strawberriesfrompoland.blogspot.com/), który siłą rzeczy czyta się w większych odstępach, te same myśli nie są aż tak widoczne, jednak przy ciągłej i dość uważnej lekturze już dają się rozpoznać.O ile pierwsza wzmianka o jedzeniu wigilijnej grzybowej z zamkniętymi oczami była urokliwa, o tyle powtarzanie tego kilka razy lekko mnie drażniło. Tak czy inaczej książkę czyta się  bardzo przyjemnie-albo jako zbiór rodzinnych opowieści, albo jako przerywnik, felieton do kawy i mały oddech od codzienności. Przepisów nie wykorzystałam (choć rozmaryn do smażonych ziemniaków dodałam i sobie chwalę), bo gen kucharzenia jest obecny również w mojej rodzinie, są domowe sekrety związane z ciastami świątecznymi i święcie wierzę, że schabowe jaki robi moja Babcia są najlepsze w galaktyce!

Po przeczytani tej książki naszła mnie jeszcze jedna refleksja, myśl bardzo bliska dzisiejszemu dniowi i refleksyjności początku listopada. Każdy ma takie rodzinne opowieści, wyjątkowych  lub przynajmniej barwnych krewnych i własne wspomnienia, w których gmeranie w biurku dziadka porównywalne jest z plądrowaniem magazynu Luwru. Historie sprzed lat, które potrafią wyjaśnić nasze dzisiejsze radości i bóle, opowieści, dzięki którym jeszcze bardziej należy się do siebie na wzajem. I trzeba te wspomnienia pozbierać, niekoniecznie by stworzyć z nich książkę. Po prostu-dla pamięci, dla siebie.

Anna Włodarczyk, "Zapach truskawek. Rodzinne opowieści.", Wydawnictwo Black Publishing. Kraków 2014