Strony

piątek, 31 lipca 2015

Klucze wakacyjnych lektur

Klucze wyboru książki na urlop bywają bardzo rozmaite, jednak można wyodrębnić kilka kryteriów, które w dowolny sposób łączone powinny dać satysfakcjonujący efekt. Oto najbardziej popularne.

KLUCZ GEOGRAFICZNY Prosty i oczywisty: jadąc nad morze wybieramy książki, których akcja toczy się nad morzem, do tego dorzucamy przewodnik po atrakcjach odwiedzanego regionu. Wersja przekorna: jadąc nad morze wybieramy książki himalaistyczne. 

KLUCZ KILOGRAMOWY Zależny  od środka lokomocji, którym jedziemy na urlop. Kryterium raczej obce posiadaczom własnego samochodu, za to bardzo istotne dla wspierających budżet PKS i PKP. Odpadają niewymiarowe książki w twardych okładkach i grubasy, ewentualnie można zadecydować się na jedną pokaźnych rozmiarów książkę i mieć nadzieję, że wystarczy na całe wakacje.

KLUCZ PRYMUSA Pakujemy modne nowości, dzieła noblistów, laureatów Bookera, Pulitzera, Goncourtów, Nike, Kościelskich itp. Nadrobimy! Albo i nie.

KLUCZ "NA POTEM" Zabieramy z podłogi/parapetu/ półki zestaw książek, które podczas przerwy międzyuropowej odłożyliśmy na potem. Przy okazji odnajdujemy w tych stosikach książki z biblioteki oraz pożyczone od krewnych i znajomych, które należy przeczytać i oddać w pierwszej kolejności. 

KLUCZ INŻYNIERA MAMONIA Aby ustrzec się chybionych wyborów, pakujemy nowe książki ulubionych autorów i dalsze części ukochanych serii. Do walizki zmieszczą się też powieści, które czytamy cyklicznie co roku albo co pięć lat. Wracamy do znanych bohaterów, miejsc, czujemy się bezpiecznie i swobodnie.

KLUCZ JEKYLLA I HYDE'A Na deptak zabieramy modną nowość w charakterystycznej okładce (doskonale będzie wyglądać na  słitfoci w towarzystwie gofra, oscypka i okularów słonecznych; setki lajków gwarantowane). W zacisznym pokoju  czytamy podły romans albo  kryminał, który nie nikim nie zrobi dobrego wrażenia.

KLUCZ PŁODOZMIANU INTELEKTUALNEGO Kryminał, obyczajówka, coś z tzw. prozy ambitnej. W dowolny sposób zwielokrotnianie. W przypadku znudzenia jednym gatunkiem, można się przerzucić na coś innego.

KLUCZ SPONTANICZNEGO PIRATA Nie zabieramy niczego.Przecież zawsze znajdzie się jakiś stragan z tanimi książkami albo coś dorzucą do gazety. Może odkryjemy jakiegoś autora? Albo pożyczymy coś od towarzysza podróży? I ten dreszcz podniecenia, że wakacyjne lektury będą zaskakujące!

Ahoj, literacka przygodo! 

PS Moje wakacje (jak widać na załączonym obrazku) będą dość kryminalne. Wrażenia za jakieś trzy tygodnie:)

środa, 22 lipca 2015

"Babcia rabuś" – marzenia, starość i kapusta

Takich książek nam potrzeba! Jeśli ktoś ma dzieci/chrześniaka/bratanicę/znajomego w wieku późnej podstawówki i chce im dostarczyć okazji do śmiechu oraz refleksji, niech się nie waha przy księgarskiej lub bibliotecznej półce. Ben ma jedenaście lat i rodziców wielbiących program Taniec najsławniejszych sław. Ma też babcię, u której spędza piątkowe wieczory. Nuuuuda! Bo Babcia gra w scrabble, czyta kryminały i na domiar złego zbyt często je kapustę. Ale pewnego dnia Ben znajduje w jej domu puszkę pełną klejnotów i... zaczyna się przygoda! Babcia okazuje się rabusiem, który ma na swoim koncie wiele zuchwałych kradzieży. Nie ukradła tylko klejnotów koronnych, ale od czego ma  pomysłowego wnuczka? Ben, choć rodzice najchętniej widzieliby go na parkiecie w obcisłym kostiumie i z wypomadowanymi włosami, marzy, by zostać hydraulikiem, i zawzięcie studiuje system kanalizacji Tower. Bo najłatwiej wejść do skarbca drogą, na którą nikt poza szaleńcami by się nie zdecydował!  To jest powieść przygodowa o napadzie stulecia, o spotkaniu z królową i olbrzymiej sile wyobraźni. 
Nie jest łatwo jednoznacznie stwierdzić, o czym opowiada Babcia rabuś. To historia o przyjaźni babci i wnuczka (dziadkowie i wnuczęta z zasady się kochają, w tej książce jednak opisano niełatwą przyjaźń, która rodzi się z wzajemnej potrzeby bycia razem). Rzecz  o docenieniu osób starszych i pielęgnowaniu wzajemnych relacji (jak zauważa Elżbieta II: „młodzi też będą kiedyś starzy”). Powieść pełna humoru sytuacyjnego i językowego oraz wzruszających, ale nie ckliwych scen. Powieść o rodzinie, o marzeniach, których nie wolno porzucać („Jeśli chcesz zostać hydraulikiem i o tym właśnie marzysz, nikt nie może ci tego odebrać. Rozumiesz? Jedyne, co możemy zrobić w tym życiu, to podążać za marzeniami. Inaczej marnujemy czas”.). Ale także bardzo mądra, pozbawiona moralizatorstwa opowieść o przemijaniu i śmierci. Dużo prostych, ważnych słów przemyconych przy okazji przygodowej historii.
David Walliams* na Wyspach Brytyjskich jest, a u nas staje się rozpoznawalnym twórcą literatury dziecięco-młodzieżowej. Każdy artysta chce być oryginalny i pewnie nie lubi porównań, jednak w przypadku tej powieści trudno nie wspomnieć twórczości Roalda Dahla. U Walliamsa znajdziemy podobny humor, taką samą prostotę w mówieniu  o rzeczach ważnych i szalone pomysły fabularne. Czytając tę książkę, śmiałam się i wzruszałam. Polecam ją wszystkim, którzy tak jak Babcia rabuś twierdzą, że „życie to wielka radość"!

 David Walliams, Babcia rabuś, przeł. Karolina Zaremba, Wyd. Mała Kurka, Piastów 2013.

*Polscy widzowie  mogą znać go z serialu "Mała Brytania", którego jest także współscenarzystą. 

niedziela, 19 lipca 2015

"Lawendowy pokój"- nie czytać bez nastroju

 Do czytania trzeba mieć nastrój. Banał, ale w każdym banale jest ziarenko prawdy. Być może właśnie brak nastroju sprawił, że choć podobał mi się początek Lawendowego pokoju, z każdą kolejną stroną traciłam entuzjazm. Sięgnęłam po tę powieść, bo w zapowiedziach obiecywano, że opowiada o Aptece Literackiej i książkach. To prawda, jednak dobieranie książek do klientów tej oryginalnej księgarni to tylko epizod. Owa misja traci na znaczeniu, gdy księgarz Jean Perdu odczytuje list, z którym nie miał odwagi się zapoznać przez dwadzieścia lat, i rusza w pogoń za utraconą przed laty miłością. Opuszcza swoich klientów i znika: tego się nie robi czytelnikom! Oczywiście zostawia im wiadomość, u kogo teraz powinni zaopatrywać się w książki, ale na miejscu porzuconego klienta byłbym oburzona. Z egzaltacją można zakrzyknąć, że Pan Perdu, mól literacki po pięćdziesiątce, nagle przestaje czytać i zaczyna żyć (jakby do tej pory jedno wykluczało drugie).

Nie obdarzyłam księgarza sympatią, bo nie lubię facetów (ani bohaterów literackich), przypominających ameby, a Perdu niestety jest kimś takim. Przez dwadzieścia lat cierpiał odrzucenie i niepewność, a list, który wszystko wyjaśniał, leżał spokojnie w szufladzie.  Czy zdaniem autorki takie zachowanie  świadczy o znajomości życia (choćby znajomości wynikającej z kilogramów przeczytanych lektur) i dojrzałości? Może feministki rozszarpią mnie za to stwierdzenie, ale widać, że tego męskiego bohatera stworzyła kobieta. I na domiar złego utrwaliła myślenie, że jeśli mężczyzna jest książkożercą, to swoją męskość musi udowadniać spływając Rodanem, bo bez epickiego odrodzenia w nurtach rzeki nic się nie zmieni. 

Mam też wrażenie, że George chciała do swojej powieści wrzucić za wiele form i historii, przez co nic nie zostało dopracowane. Jest tu powieść artysty z czasów młodości, czyli młody gwiazdor literatury bez natchnienia, który znika z fabuły, gdy na horyzoncie pojawia się piękna traktorzystka. Jest poszukiwanie tajemniczego autora książki, która nie daje spać panu Perdu. Jest pamiętnik byłej ukochanej i  listy do  nowej miłości, która z sentymentu nie pierze sukienki, w której była na randce z Jeanem. I jeszcze koty. I, jakżeby inaczej, przepisy na prowansalskie specjały. I podróż po południowej Francji. I dialogi o książkach, które ratują życie. Nie sposób odmówić pewnego czaru tym książkowym rozważaniom i pomysłowi tworzenia encyklopedii uczuć, jednak wrażenie przesytu zostaje. Być może za moje marudzenie odpowiada brak sentymentalnego nastroju podczas lektury, ale skoro nastawiałam się na powieść o książkach (jakieś intertekstualne nawiązania, jakieś funkcje biblioterapeutyczne), a dostałam dylematy sercowe rozlazłego księgarza, nie czuję się winna.
Nina George, Lawendowy pokój, przeł. Paulina Filippi-Lechowska, Wyd. Otwarte, Kraków 2014

środa, 15 lipca 2015

"Szklany pokój"- Vera w Domu Pisarza

Nie oglądałam serialu o Verze, ale jeśli jest tak dobry jak książki (a krewni i znajomi królika mówią, że tak), trzeba będzie go poszukać. Inspektor Vera Stanhope jest detektywem dość podobnym do tych męskich przedstawicieli gatunku, których znamy z innych powieści kryminalnych: samotna, ironiczna, źle ubrana i z nadwagą. Swoich podwładnych oraz świadków traktuje protekcjonalnie, mówi do nich "kotku". Cały czas zmaga się z piętnem osobowości ojca, który co prawda już nie żyje, wywarł jedna na nią silny wpływ. Gdyby Vera była facetem, byłaby kolejnym wcieleniem szorstkiego gliny. Vera jest szorstkim gliną, ale jako kobieta musi udowadniać, że jest dobra w tym co robi, co więcej – że jest bardzo dobra, a nawet lepsza niż inni.  Dlatego choć źle się czuje w towarzystwie ludzi z tzw. wyższych i artystycznych sfer, zawsze potrafi się dostosować i wykorzystać umysł detektywa oraz kobiecą intuicję. W kryminałach brakowało takiej krwistej, charakternej kobiety, bo do tej pory "detektywki" reprezentowały ligę staroświeckiej Panny Marple albo biegającej na szpilkach Stephanie Plum*.

Pewnego dnia znika sąsiadka Very, Joanna. Ślad prowadzi do Domu Pisarza, w którym trwa właśnie kurs pisania kryminałów. Vera zjawia się tam w najlepszym momencie: zamordowano jednego z wykładowców, wpływowego krytyka, a Joannę widziano z nożem przy ciele profesora. Pani inspektor, choć powiązana z podejrzaną, zabiera się do pracy. Światek pisarzy i adeptów tej sztuki jest ciasny i mało przyjemny: urażone ambicje, niezrealizowane pomysły, traumatyczne wspomnienia  z czasów studenckich, rodzinne tragedie, przestępcza przeszłość, to wszystko wychodzi na jaw w trakcie śledztwa. Vera razem ze swoim najbliższym współpracownikiem, Joem, zagadkę rozwikła, ale nie będzie to sensacyjny pościg z pistoletem w dłoni, raczej mrówcze zbieranie dowodów i rozliczne pogawędki z podejrzanymi, bo Stanhope plotki uznaje za źródło najbardziej wartościowych informacji. Istotną bohaterką i podejrzaną staje się Nina Backworth, pisarka i literaturoznawczyni, powiązana z ofiarą mrocznymi zależnością, a poza tym autorka szkicu, według którego zostaje popełnione kolejne morderstwo. Klimat powieści tworzy też mroczny dom i cały zastęp jego rezydentów: zapomniana gwiazda obyczajówki, jej syn, były kryminalista z literackim talentem oraz były policjant ze szczegółową wiedzą o pracy śledczych. Każdy z uczestników kursu ma swoje ciemne sprawki, których odkrycie nie zawsze rozjaśnia sytuację. Nie odgadłam, kto był mordercą (choć jest coś w twierdzeniu, że winnym zwykle bywa najmniej podejrzany), a motyw okazał się zaskakujący, choć równocześnie logiczny. To jest kryminał w starym stylu, bez billingów, bez hakerów i przekopywania tajnych komputerowych baz danych, za to z prowadzonym metodycznie śledztwem, gawędziarskimi przesłuchaniami i poszukiwaniem psychologicznych tropów. Czyta się go bardzo dobrze, bo napięcie jest, charaktery są, malownicza i nieco niespokojna angielska prowincja  jest. I chce się poznać inne śledztwa prowadzone przez Verę, kobietę, która jest na swoim miejscu. 

Tylko jedna rzecz zacierała dobre wrażenie: redakcja książki, a konkretnie jej brak. Nie tylko w stopce widać brak redaktora, ewidentnie brak go w tekście. Zasłonę miłosierdzia spuszczam na literówki, które jakiś biblioteczny poprzednik poprawił ołówkiem (jako liberalna bibliotekara popieram takie działania). Jednak jest w tekście kilka "kwiatków", które sprawiają, że akcja przestaje być istotna i uwaga nie skupia się na morderstwie. Hitem jest sformułowanie: "kaplica nadawała się jak ulał na salę przesłuchań". Nie dość, że bardzo nieszczęśliwa ta "kaplica jak ulał", to jeszcze użyta w koślawym i błędnym połączeniu.  Z redakcją w książce jest jak z sukienką; gdy ta pasuje jak ulał, nikt nie zastanawia się nad krojem, szwem i fasonem, bo jest pięknie, i już. Ale gdy coś odstaje w pasie, nie dopina się, uwiera, zaczynamy analizować braki. Tak samo jest redakcją, gdy jej nie ma, nagle zaczyna czegoś brakować, a niedociągnięcia rzucają się w oczy. Szkoda autorki, szkoda powieści, szkoda czytelnika... Ale to na marginesie, bo książka naprawdę dobra! 

Ann Cleeves, Szklany pokój, przeł. Małgorzata Stefaniuk, Wyd. Amber, Warszawa 2014.

*Trochę podobna charakterologicznie jest komisarz Viviane Lancier z książki Georges'a Flipo „Pani komisarz nie znosi poezji”, Verę jednak polubiłam bardziej.





niedziela, 12 lipca 2015

"Sekret" rodzenia się stylu

Zanim Charlotte Brontë stała  się autorką "Dziwnych losów Jane Eyre", "Shirley"  i najbardziej znaną z sióstr oraz zajęła należne jej miejsce historii literatury, pisała do szuflady. "Sekret" to sześć po raz pierwszy wydanych w Polsce opowiadań, dzięki którym można poznać świat wyobraźni Charlotte i jej brata Branwella.  

Czytanie juweniliów znanych pisarzy ma swój urok. W młodzieńczych utworach widać, jaki potencjał drzemał w kimś, kto potem wszedł do kanonu literatury. Widać, jak młody twórca błąkał się między stylami, poszukując swojego języka, jak dorastał i szczęśliwie wyrastał z młodzieńczej egzaltacji. Bo egzaltacji w opowiadaniach składających się na Sekret jest sporo, ale nie należy zapominać, że Brontë pisała je w czasach romantycznej fali z burzą i naporem gotyckiego klimatu i mieszania gatunków. Ten synkretyzm widać doskonale, bo epickie historie przenikają się z balladami, piosenkami śpiewanymi lub recytowanymi przez bohaterów. Do tego wielkie uczucia jako nadrzędna wartość, fantastyczne Szklane Miasto – baśniowe Verdopolis,w tajemniczej, egzotycznej Afryce, i bohaterowie żyjący w cieniu tajemnic. Sekret uniemożliwiający złączenie swoich losów z ukochanym, dawne obietnice, piastunki na straży przeszłości, tajemnicze pustkowia, na których trzymana jest młoda żona do czasu spotkania z teściami, tęsknota, która powoduje śmierć – to motywy typowe dla romantyzmu. Nie trzeba dodawać, że heroiny są piękne i blade, ich ukochani – szlachetni i bez skazy, zaś mężczyźni o czarnych charakterach – z reguły diabelsko urodziwi i niebezpieczni. Można powiedzieć: ot, rojenia młodej panny, ot, tajemnice z przeszłości, ot, młodzieńcza pisanina. Gdy jednak ma się świadomość, że z tych heroin i młodzieńców, z tych tajemnic i grozy, ze świata już wyróżniającego się wielką wyobraźnią, wkrótce zniknie nadmiar środków wyrazu i powstaną dzieła tworzące historię literatury, czyta się to już nieco inaczej. Dla poznania procesu dojrzewania talentu – warto!

 Charlotte Bronte, "Sekret". Przeł. Paulina Braiter. Wyd MG. Warszawa 2015.

środa, 8 lipca 2015

"Love, Rosie" - odwlekany happy end

Rosie i Alex znają się od podstawówki. Ich przyjaźni nie zniszczyły ani wyjazd chłopaka z rodzinnej Irlandii do Stanów, ani wczesne macierzyństwo Rosie, które postawiło jej świat na głowie. Kolejne lata, kolejne decyzje, narodziny dzieci, śluby, rozwody, pogrzeby najbliższych; życie płynęło, a oni do siebie pisali. „Czy to jest przyjaźń czy to jest  kochanie?” O tym, czy możliwa jest przyjaźń damsko-męska, napisano już tysiące stron, Ahern także zbiera głos w tej sprawie i wypowiada się jednoznacznie. Jednak bohaterom odpowiedź na pytanie, z kim powinni spędzić życie, zajmuje ponad czterdzieści lat. Każde z nich ma swoje sprawy, swoje marzenia i kariery. Alex, zgodnie z młodzieńczymi postanowieniami, zostaje kardiochirurgiem; Rosie musi trochę poczekać, by znaleźć wymarzoną pracę w hotelarstwie. Ich losy biegną rożnymi torami, oboje spotykają innych ludzi, a jednak to, co ich łączy, choć czasem urywane, nie traci na sile. Bardzo krzepiąca opowieść o uczuciu, które potrafi wiele przetrwać.
Można powiedzieć, że to już było. Rzeczywiście, pomysł na opowieść o losach pary przyjaciół na przestrzeni lat był nie tak dawno wykorzystany w książce (a potem w filmie) Jeden dzień Davida Nichollsa. Ahern jednak oferuje coś jeszcze, a mianowicie ciekawą formę swojej opowieści. Są listy, e-maile, zapisy czatów internetowych, taka bardziej nowoczesna wersja powieści epistolarnej.  Piszą do siebie główni bohaterowie, ale także ich znajomi i rodzina (w przewadze są to bliscy Rosie), dzięki czemu historia staje się bardziej rozbudowana i pełna. To nie tylko książka o przyjacielskim wsparciu, to też opowieść o dojrzewaniu i dorastaniu, o zmienności życia i powtarzających się rodzinnych historiach (córka Rosie, Katie, też ma przyjaciela z piaskownicy). Jak zwykle u Ahern jest kilka scen wzruszających, kilka zabawnych, parę sformułowań przy których można się uśmiechnąć (szczególnie dowcipne są czaty Rosie z przyjaciółką, Ruby). Jest też trochę o tym, jak ważna i niedoceniana jest w relacjach międzyludzkich cisza. Powieść czyta się bardzo dobrze, bohaterów można z miejsca polubić, a morał – aby być szczerym wobec siebie i nie bać się zaryzykować – daje do myślenia. Jak powiedziała nastolatka Katie do swej mamy: „Jeśli twierdzisz, że to długa historia, to znaczy, że ktoś na początku nie powiedział całej prawdy”(cytat z głowy, więc niedokładny).
I jeszcze słowo o zakończeniu. Szczęśliwe, wyczekiwane i nie nachalne, ale zamykając książkę, pomyślałam też, że trochę smutno, iż to zakończenie przyszło tak późno. Gdyby jednak było inaczej, pewnie losy bohaterów (nie dość, że dla czytelnika w tym momencie kompletnie nieciekawe) nie miałyby szansy potoczyć się także w tych pomyślnych kierunkach, dających wspaniałe dzieci, dobrych znajomych, możliwość realizowania marzeń i lepszego poznania siebie oraz świata. Wygląda na to, że odwlekane szczęśliwe zakończenie czemuś służy – przynajmniej w powieści.

Cecelia Ahern, Love, Rosie, przeł. Joanna Grabarek, Wyd. Akurat, Warszawa 2015. Pierwsze wyd. ukazało się pod tytułem Na końcu tęczy.

niedziela, 5 lipca 2015

Pogoda a sprawa ambitnego czytelnictwa

Zdjęcie z Pinteresta, które robiło furorę w sieci

Nadeszło lato. Fakt to kalendarzowy, astronomiczny, a nawet zaokienny. Czy pory roku mają wpływ na czytanie? Tak. W naszym kraju pogoda ma wpływ na wszystko! I z moich obserwacji wynika, że o ile każda pora roku sprzyja czytaniu literatury lżejszego kalibru, o tyle na tak zwaną książkę ambitną nigdy nie ma  dobrego momentu.
Przykłady?! Lato. Czytelniczka. Staje przed regałem z nowościami, bierze książki do ręki, czyta opisy i marszczy brwi. Po chwili prosi o pomoc. Przez chwilę próbujemy znaleźć coś ciekawego. Czytelniczka stwierdza, że: „owszem, ciekawe,ale za gorąco na takie wymagające lektury, lepiej lżejszego”.
Zima. Czytelniczka (ta sama lub inna). Sytuacja się powtarza, jednak tym razem wybór książki jest argumentowany następująco: „tak zimo, ciemno, nie chcę się dołować. Niech pani da coś ciepłego, obyczajowego".
Jesień też nie sprzyja czytaniu, bo przecież dni coraz krótsze i ogólna deprecha; wiosną z kolei trzeba robić wiosenne porządki, więc do poważnej lektury nikt nie ma głowy... I co? I to, że jeśli chce się poczytać coś lekkiego, nie ma powodu zasłaniać się pogodą, a jeśli ma się chrapkę na literaturę poważną", trzeba ochotę wykorzystać w każdych warunkach klimatycznych. A najlepiej przestać dzielić książki i czytać te, które się chce. Nie biczować się, bo czytujemy mózgotrzepy”, ani nie snobować na intelektualistę przez duże IN, gdy po miejskich placach przechadzamy się z noblistą pod pachą. Tym bardziej, że przecież  literatura nie aż tak lekka, wcale nie równoważy się z  nudna, a takie skojarzenia ma zwykle przeciętny Kowalski.
 I jeszcze jedna pułapka. Książka ambitna miewa zaskakującą pojemność znaczeniową. Czytelniczka staje przy ladzie z miną „czytam, więc jestem” i prosi o coś ambitnego. „Nie czytam bzdur, proszę panią, muszę coś wynieść z lektury, nie mam czasu na marne książki!”*. Stajemy przy nowościach, w których prężą grzbiety nobliści, nominowani i laureaci Nike (rzecz dzieje się wczesną zimą). Czytelniczka pazurem stuka w książki, nakazując sobie opowiadać, o czym jest każda z nich (przecież to jasne, że przeczytałam WSZYSTKIE książki w bibliotece, zwłaszcza te sprzed tygodnia). Ta nie, ta też nie. Po kwadransie zniecierpliwiona moimi propozycjami Myśliwskiego, Llosy i Dehnela, macha ręką z wyrazem twarzy mówiącym „te młode to nic nie wiedzą”.  Po kolejnym kwadransie podchodzi dumna i zwycięska. „Mówiłam przecież, że chcę jakąś dobrą, ambitną książkę!”. Bez mrugnięcia okiem wypożyczam pani wybraną pozycję. Coelho.
 Dobrych wakacyjnych lektur!

*cytat oryginalny

środa, 1 lipca 2015

"Boy-Żeleński:błazen-wielki mąż" tłumacz nie tylko literatury

Okładka książki Boy-Żeleński. Błazen - wielki mążBył taki czas, że Polacy nie znali dobrze Balzaka, Prousta i Moliera. Jak można było tego nie czytać? Ano można, bo były to czasy przed Boyem, który to wszystko spolszczył, przełożył i udostępnił spragnionym klasyki. Właśnie myśl o tym, jak olbrzymim przedsięwzięciem była Biblioteka Boya, jaka praca została włożona w przybliżenie literatury francuskiej i jak mało doceniany jest wysiłek tego, który do dziś (mimo kontrowersji translatologów) jest synonimem dobrego tłumacza, towarzyszyła mojej lekturze. Hen w gawędzie o Żeleńskim pisze o swoim bohaterze z sympatią i szacunkiem dla jego pracy, poglądów, których pisarz bronił i świata, którego bardzo ważną cząstką się stał. Bo Boy to człowiek kilku epok- młodopolanin z Krakowa i Zielonego Balonika, syna kompozytora "Goplany", kuzyn Tetmajera, medyk z duszą humanisty walczący o krople mleka dla dzieci, a potem w  międzywojniu wojownik o tzw. sprawy kobiet, a także krytyk teatralny, propagator twórczości Fredry, obserwator życia społecznego i jednoosobowy działacz Ligi Odełgania Polski.

Hen pisze trochę wbrew współczesnym naukowym prądom, które odrzucają biografizm, on, powołując się na Boya twierdzącego, że twórczość jest komentarzem od życia artysty, jest skupiony na twórczości, która jest w ciągłym związku z życiem autora. Pisze potoczystą opowieść o człowieku słowa i "Słówek", skupia się na jego tytanicznej pracy i pozwala czytelnikowi ogarnąć myślą ogrom tego, co kultura polska zawdzięcza Boyowi: od przekładów, przez recenzje, felietony, po szkice krytyczne. Niektórzy mogą się dąsać, że w biografii nie ma aż tak wiele prywatnego Boya, że chronologia jest momentami zmącona dygresjami o tym, co wcześniej i później, że pikantne romanse z aktorkami i Krzywicką  są opisane bez zbędnego, szmatławego posmaku skandalu, a Fuś, czyli Zofia, żona Tadeusza, zostaje mimo wszystko nazwana najważniejszą kobietą jego życia. Ale jeśli ktoś chce skandali, znajdzie je! Będą to słowne potyczki z Witkacym, walki na uszczypliwości z krytykowanymi autorami, bo podobno nienawiść artystów jest mocniejsza niż antypatie polityczne. Będą i poważne problemy z redakcja ostatnich tekstów, pisanych w wojennym Lwowie, gdy redakcja miała za złe piszącemu o Mickiewiczu Boyowi, że w jego artykule nie ma ani jednej wzmianki o Stalinie. Książka bez wątpienia historycznoliteracka, z bohaterem interesującym, wciąż niedocenianym, napisana dla tych, którzy są ciekawi pracy i poglądów Boya, ale i jego zmieniającego się świata. 

I jeszcze uwaga na koniec. Słuchając audiobuka czytanego przez Ksawerego Jasieńskiego (czy jeszcze ktoś tak pięknie wymawia nie tylko stare, dobre przedniojęzykowo-zębowe ł ale i słowo "końjak"?) uderzyła mnie liczba premier w ówczesnych teatrach. Boy biegał na premiery, smagała słabe sztuki batem swej krytyki, patrzył na wzrastające kariery autorskie i aktorskie. Recenzja mogła zbudować albo zburzyć karierę, zdjąć sztukę z afisza, albo przyciągnąć tłumy. I słuchając o tych kolejnych premierach Zapolskiej, adaptacjach sztuk francuskich, rosyjskich, teatrzykach letnich i wielkim repertuarze, jeszcze bardziej żal, że świat tak bujnej kultury, w tym także kultury lekkiej i popularnej, musiał zginąć.

Józef Hen, "Boy-Żeleński:Błazen-wielki mąż". Wydawnictwo W.A.B. Warszawa 2008. Czyta Ksawery Jasieński.