Gdyby szukać filmu, który ma być ekranizacją, a wyjątkowo rozmija się z książką, to film "Pod słońcem Toskanii" miałby szansę na wysokie miejsce. Film bowiem, choć przyjemny, nie ma (poza scenami remontowania domu przez polskich robotników) z historią Mayes nic wspólnego. A poza tym to zupełnie inna historia. I w sumie trudno się dziwić, że scenarzyści zamiast historii codzienności amerykańskiej pisarki i jej męża, którym serce rośnie na myśl o wizycie w winnicy, postanowili opowiedzieć o rozwódce z depresją, której przystojny Włoch i szalona rzekoma muza Felliniego pomagają odnaleźć radość życia.
Prawda jest taka, że książka "Pod słońcem Toskanii" nie jest ani trochę filmowa. Nie ma fabuły, osi wydarzeń. I to książce jako takiej w niczym nie przeszkadza. Jest to bowiem opowieść o prostych radościach zwykłego życia w otoczeniu wspaniałej przyrody, zabytków i słońca. I jedzenia. Dwa rozdziały poświęcone tylko przepisom kuchni toskańskiej oraz mnóstwo akapitów o zakupach spożywczych, sklepach z żywnością, restauracjach i daniach:o przystawkach, makaronach i lodach. Książka odprężająca, przeczytana nieśpiesznie przez Danutę Stenkę, której głos świetnie pasuje i do opisów tynkowania i smażenia szałwii. Książka niosąca sporo spokoju w zabieganiu i zgiełku, bo przesiąknięta jest starą zasadą festina lente i duchem, który dziś nazwalibyśmy modnie hygge, a tak naprawdę jest znów starym carpe diem. Przyjemna lektura, którą można czytać na przednówku, gdy brakuje słońca, albo teraz, żeby docenić i nasze polskie lato, bo świetnie rozumiem zachwyt nad włoskim niebem i pomidorem, ale istotą tej książki jest zachwyt sam w sobie. A jego przedmiotem może być równie dobrze polska porzeczka ;)
Frances Mayes, "Pod słońcem Toskanii". Przeł. Zofia Kierszys. Wyd. Agora. Warszawa 2012. Czyta Danuta Stenka.
Strony
▼
czwartek, 27 lipca 2017
poniedziałek, 24 lipca 2017
"Osobliwe i cudowne przypadki Avy Lavender" dorastanie ze skrzydłami
Są dwie szkoły-jedna mówi, że jeśli się nie przepada
za pewnymi gatunkami, należy je omijać z daleka, druga-że próbować, bo może
zaskoczy... Po lekturze „Osobliwych i cudownych przypadków Avy Lavender”, skłaniam się ku szkole pierwszej. Ava rodzi się ze skrzydłami, jest
kolejną w szeregu kobiet ze swojej rodziny naznaczoną czymś niezwykłym- jedna
jej krewna miała wyjątkowy węch, inna wzbudzała w ludziach wielki zachwyt. Ava
opowiada historię rodziny, a w końcu i swoją, w której nie brakuje strasznych
momentów- bo musi być strasznie, gdy ktoś obsesyjnie będzie w nastolatce ze
skrzydłami widział anioła. W liniach bocznych tych nakładających się na siebie
rodzinnych opowieści jest miejsce na historię matki Avy, która dopiero po wielu
latach zrozumiała, że kocha kogoś, kogo przez całe życie uważała jedynie za
znajomego. Jest i opowieść o piekarni, w której każdy znajdował ulubione
smakołyki, jest niebywała zdolność autystycznego brata dziewczyny do
widzenia przyszłości, jest historia prababki, która kochała tylko do ukończenia
dziewiętnastu lat. Rodzinne niesnaski, zależności, sercowe wzloty i gorzkie upadki, wynikające z
tego, że jak powtarza się w tej rodzinie "miłość robi z nas głupców".
Robi, ale cóż poradzić...
Po lekturze (która trwała dość długo) zostałam bez zachwytów. Autorka z jednej
strony proponuje nam powieść o dojrzewaniu z nurtu young adult, z drugiej realizm magiczny. Na pierwszy
jestem już za stara, za drugim nie przepadam (poza tym nie wystarczy dać bohaterce
skrzydła, by być kontynuatorem tradycji Marqueza!). W opiniach o tej książce pojawiają
się pochwały poetyckiego języka, mnie nie powalił, nie zaintrygował, a jedynym
miejscem, gdy bardziej zatrzymałam się na czytanym tekście był fragment o wyciąganiu
szpilki i włosów z "koku" (korekta i redakcja machają radośnie...
skrzydełkami). Owszem, nastrój powieści jest trochę z pogranicza prozy życia i poezji uczuć, ale mimo wszystko nie zawładnął moją wyobraźnią i nie wciągnął w losy bohaterów. Nawet zakończenie, które jest niejednoznaczne, nie wzbudziło gwałtowniejszych uczuć. I to nie dlatego, że jestem niewrażliwa;)
Dla kogo jest ta książka? Prawdopodobnie dla młodzieży, bo mówi o inności, czyli tym, co dotyka chyba każdego nastolatka- każdy może czuć się inna niż rówieśnicy, nawet jeśli nie ma skrzydeł. Inność jest w przypadku Avy niebezpieczna, prowadzi do wydarzeń trudnych i tragicznych, więc nie wiem, czy niepewna nastolatka będzie chciała się utożsamiać z Avą. Choć nie wykluczam, że szczypta fantastyki sprawi, że młodzi odbiorcy sięgną po tę powieść skuszeni połączeniem popularnych nurtów (i ciekawą okładką!). Czy im się spodoba, nie mnie oceniać, bo nie jestem modelowym odbiorcą tej literatury, a lektura „Osobliwych przypadków…” tylko mnie w tym myśleniu utwierdziła.
Leslye Walton, "Osobliwe i cudowne przypadki Avy Lavender". Przeł. Regina Kołek. Wyd. Sine Qua Non, Kraków 2016.
poniedziałek, 17 lipca 2017
Austen i jej wspaniali mężczyźni
Gdyby Jane Austen nie stworzyła tylu sympatycznych
bohaterek, których losy wzruszają po dziś dzień, pewnie rocznica jej śmierci
przeszłaby bez echa. Jednak, chociaż bardzo zmienił się status kobiety, problemy z majoratem są przeszłością, a
małżeństwa z rozsądku nie są codziennością,
bohaterki ciągle są bliskie czytelniczkom. Ale jeszcze bliżsi są z pewnością panowie, bo
pamiętamy o bohaterkach, a często zapominamy, że dziełem Austen są również
niezwykle wyraziści mężczyźni, stający się ideałami kobiet w każdym wieku.
Ot, taki pan Darcy… Może trochę dumny, ale przecież honorowy, pomocny i szczery. Te cechy, a także 10 tysięcy rocznie i majątek Pemberly, wystarczą, by stać się najbardziej rozpoznawalnym męskim bohaterem Austen. I on, Colin Firth. Bo choć Pana Darcy’ego grało wielu aktorów (m.in. Laurencie Oliver), to właśnie Colin jest dla wielu (albo wszystkich?) pierwszym obrazem, który pojawia się pod powiekami, gdy ktoś rzuci hasło:Pan Darcy. Aktorowi ta rola otwarła drogę serc publiczności, dała szanse na karierę, którą Firth świetnie wykorzystał. Bo znalazł złoty środek między rolami w filmach poważnych i rozrywkowych, między "Samotnym mężczyzną" a "Mamma mia". Jest ceniony, nagradzany i kochany. I cały czas przystojny. Poza tym pokazał, że umie się dystansować od tej roli i słynnej sceny z mokrą koszulą- raz: udzielając wywiadu w drugiej części książkowego dziennika Bridget Jones (Helen Fielding wymieniła aktora w podziękowaniach) , dwa: grając Marca w ekranizacji przygód Bridget – swoistej „Dumie i uprzedzeniu” przełomu wieków, z identycznym trójkątem uczuciowym i szaloną mamuśką. To w dużej mierze dzięki niemu pan Darcy jest jednym idealnych popkulturowych, choć książkowych mężczyzn.
Ot, taki pan Darcy… Może trochę dumny, ale przecież honorowy, pomocny i szczery. Te cechy, a także 10 tysięcy rocznie i majątek Pemberly, wystarczą, by stać się najbardziej rozpoznawalnym męskim bohaterem Austen. I on, Colin Firth. Bo choć Pana Darcy’ego grało wielu aktorów (m.in. Laurencie Oliver), to właśnie Colin jest dla wielu (albo wszystkich?) pierwszym obrazem, który pojawia się pod powiekami, gdy ktoś rzuci hasło:Pan Darcy. Aktorowi ta rola otwarła drogę serc publiczności, dała szanse na karierę, którą Firth świetnie wykorzystał. Bo znalazł złoty środek między rolami w filmach poważnych i rozrywkowych, między "Samotnym mężczyzną" a "Mamma mia". Jest ceniony, nagradzany i kochany. I cały czas przystojny. Poza tym pokazał, że umie się dystansować od tej roli i słynnej sceny z mokrą koszulą- raz: udzielając wywiadu w drugiej części książkowego dziennika Bridget Jones (Helen Fielding wymieniła aktora w podziękowaniach) , dwa: grając Marca w ekranizacji przygód Bridget – swoistej „Dumie i uprzedzeniu” przełomu wieków, z identycznym trójkątem uczuciowym i szaloną mamuśką. To w dużej mierze dzięki niemu pan Darcy jest jednym idealnych popkulturowych, choć książkowych mężczyzn.
Pan Knightley z „Emmy” jest równie, a może nawet bardziej wart
uwagi- o ile Darcy pojawia się, robi zamieszanie i w końcu zyskuje sympatię, o
tyle pana Jerzego poznajemy od samego początku jako niezawodnego przyjaciela domu. Jest przy Emmie od zawsze, patrzy jak
dziewczyna dorasta, a w czasie trwania akcji powieści obserwuje jej poczynania.
Jest przyjacielem w najszerszym i najgłębszym znaczeniu tego słowa- umie docenić,
ale umie też powiedzieć, że Emma zachowuje
się źle i chyba tylko jego słowa robią na dziewczynie wrażenie. Potrafi się
oddalić, gdy widzi, że Emma zaczyna darzyć uczucie Franka, ale zawsze jest blisko,
tak na wszelki wypadek. Austen w „Emmie”
nie pisze o miłości od pierwszego wejrzenia, o wielkim porywie serca, o pokonywaniu
przeszkód- para jest sobie równa stanem i urodzeniem, za to pisze o przyjaźni,
obecność i trwałej miłości, która z tego wyrasta. Gdyby Emma nie była tak pewna
siebie i przekonana o luksusie bycia bogatą samotną kobietą, gdyby szybciej zorientowała się, jakiego
wspaniałego ma sąsiada- zamiast powieści mielibyśmy opowiadanie. I nie
poznalibyśmy żony pastora, bez której atlas literackich wcieleń głupoty byłby znacznie
uboższy. Wspominając pana Knightley’a nie sposób pominąć Jeremy’ego Northama,
który dał mu w ekranizacji nie tylko ujmującą
powierzchowność, ale przede wszystkim ciepło i spokój.
Zestawienie wspaniałych mężczyzn
Ausenowskich nie może się obyć bez
pułkownika Brandona z "Rozważnej i romantycznej" (znacznie ciekawszej postaci niż dobry, ale ciapowaty
Edmund Ferrars). Pułkownik jest kimś drugiego wyboru- Marianna dostaje go jako
nagrodę pocieszenia po złamanym przez Willoughby’ego
sercu. Oj! żeby po każdym nietrafionym sercowym wyborze trafiał się taki
Brandon życie byłoby cudowne. Brandon,
który od początku skłania swe serce ku trzpiotce Mariannie, jest mężczyzną po przejściach, człowiekiem statecznym, traktowanym z wielkim
szacunkiem. Sama Marianna widzi w nim wymagającego opieki nie żony, a pielęgniarki starca,
który w trzydziestym piątym roku życia musi nosić flanelowe kamizelki (co
dziwne- niewiele młodszy Knightley nie jest traktowany jak staruszek). Dopiero
z czasem dziewczyna zaczyna doceniać nie tylko dobre serce, ale i umysł
pułkownika, który zna się nawet na poezji. Można zakrzyknąć: czym ona sobie zasłużyła na jego uczucie? Ano właśnie
niczym, bo miłość pułkownika nie jest nagrodą za zasług i cnoty, ale za fakt istnienia.
Romantyzm i szczerość w czystej postaci. Czym jeszcze Brandon zaskarbił sobie
mój sentyment?Działaniem. Jako jeden z nielicznych bohaterów nie zostawia
spraw swojemu biegowi (gdyby dawna narzeczona Edmunda nie zakochała się w jego bracie, ten dobrze wychowany nieśmiałek ożeniłby się z nią), tylko coś ROBI. Gdy Marianna leży z gorączką, on chce
działać, chce pomóc, być aktywny, a nie biernie czekać i łkać. Męskość w czystej
postaci. Nie muszę dodawać, że gdy scena ta zmienia się z literackiej w filmową
i Alan Rickman wskakuje na konia, męskość rozsadza ekran i przepełnia serce, wołające:
tak robi prawdziwy facet, a nie fujara (Edmunda o takie zachowanie bym nie
podejrzewała… ).
Jak widać z powyższego
zestawienia, Austenowskie charaktery przenikają się z i dopełniają z
ekranizacjami. Cóż, Austen, gdyby żyła dziś,
byłaby zapewne scenarzystką w fabryce snów. A tak jest autorką, która poznała
nie tylko ludzką głupotkę, kobiece emocji, ale także winna jest spaczeniu kobiecego postrzegania męskiego rodu. Bo kolejne pokolenia poszukują Darcy’ego, Knightley’a i
Brandona. Panów męskich, cudownych i…
bogatych. Bo przyjemnie być panią na Pemberly; ) I pomyśleć, że Austen,panna z
wyboru lub przypadku, pisała w "Dumie i uprzedzeniu": „"Świat cierpi na brak
mężczyzn, szczególnie tych, którzy są cokolwiek warci." Ci z jej książek,
warci są więcej niż 10 tysięcy rocznie.
I mówię o funtach!
niedziela, 9 lipca 2017
Eugeniusz Oniegin poetycko-muzyczny
Było deszczowe lato przed siódmą albo ósmą klasą. Na stoisku z tanią książką znalazłam dwujęzyczne wydanie "Eugeniusza Oniegina" i choć cyrylica była czarną magią, doszłam do wniosku, że najwyższy czas poznać rosyjską klasykę- w tłumaczeniu rzecz jasna... I losy Eugeniusza i Tatiany mnie zachwyciły. A to wszystko wierszem. I jeszcze te dygresje... Trudno się dziwić- byłam wtedy po pierwszym etapie fascynacji Mickiewiczem, więc Aleksandra P. polubić musiałam.
A potem pojawiło się jeszcze trzech mężczyzn-Piotr, Andrzej i Petter. Czajkowski i jego operowy "Eugeniusz Oniegin" najpierw dzięki Hiolskimu, a potem Mattei mocno wyrył mi się w sercu i muzycznej pamięci. Arie barytonowe Czajkowskiego są cudowne (tak jak cudowne są tenorowe arie Pucciniego), natomiast w "Onieginie" każdy z męskich głosów dostaje swój moment chwały. Liryczna aria Leńskiego, który na kilka chwil przed pojedynkiem (któremu mówiąc szczerze sam jest winien!) przywołuje miłość do Olgi i ulotne szczęście. Wspaniała aria Gremina, który zapewnia, że miłość może spotkać ludzi w każdym wieku (tę arię nucą w "Trzech siostrach" Czechowa). Perora Eugeniusza wyjaśniającego Tani w I akcie, że nie jest stworzony do małżeństwa i kocha ją miłością brata (słowa takie można znieść tylko w momencie, gdy ktoś je śpiewa rzadkiej piękności barytonem) oraz arioso z III aktu, gdy Eugeniusz stwierdza (rychło w czas!), że Tatiana jest miłością jego życia i traci swój nonszalancki styl na rzecz pełnego emocji wybuchu. Poza tym jest w operze jeszcze słynna scena pisania listu (jedna z najdłuższych solówek w historii). List Tatiany to wspaniały obraz lęków, pragnień i nadziei zakochanej dziewczyny :"piszę do pana, trzebaż więcej...".
Tak Hiolski daje kosza...
Dzięki retransmisjom z MET można w kinach na całym świecie zobaczyć inscenizacje i usłyszeć najlepsze głosy. Tak więc, gdy okazało się, że Oniegina będzie śpiewał Peter Mattei, MUSIAŁAM go usłyszeć. Szwedzkiego barytona usłyszałam 8 lat temu na youtubie, potem słuchałam przez komórkę (bo akurat popsuło się radio) Don Giovanniego, którym inaugurował sezon w La Scali, śledzę you tuba z jego nagraniami i zadręczam znajomych przesyłając pewne arie (większość moich "kulturalnych" bliskich znajomych była uszczęśliwiana linkami do "Wesela Figara" i "Don Giovanniego"...) Nowojorski spektakl opery Czajkowskiego nie jest nowy, ale mi się podobał, a muzyka cały czas za mną chodzi. Choć można marudzić, że mazur grany był bez polskiego ognia, a balet
upchnięto między fragmenty dekoracji, sama zaś inscenizacja jest bardzo
tradycyjna, warto zobaczyć.Byłam pewna, że Mattei będzie rewelacyjnym Onieginem (trudno, wolę jego głos niż Mariusza Kwietnia z którym dzieli tę partię w MET), odpowiednio zdystansowany na początku, pięknie owładnięty uczuciem na końcu. I, gdy ogląda się operę w kinie, w HD to też ma znaczenie: bardzo dobrze wyglądający we fraku ;) Ale objawieniem wieczoru był dla mnie słowacki bas Stefan Kocan- wyszedł na swoją arię w ostatnim akcie i po prostu zachwycił. Początek był poprawny, ale dalej było już aksamitnie i czekoladowo- piękne, głębokie doły, trzymane czyściutko i prościutko niskie dźwięki... i szelmowski uśmieszek. I fajnie, że rolę teoretycznie starego męża Tani grał najmłodszy w obsadzie- bo z jakiej racji Tania ma zostać żoną starego, choć bogatego, dziada? Niech dziewczyna trochę użyje żywota ;)
Ładysz i wzruszająca aria księcia
Jest coś wyjątkowego w tym, gdy wspaniała literatura znajduje swoje odzwierciedlenie w fantastycznej muzyce. Jest coś magicznego w tym, że chociaż doskonale wiem jak rzecz musi się skończyć, czekam w napięciu do ostatniej nuty. Jest wreszcie coś krzepiącego w fakcie, że tekst i muzyka sprzed wieku budzą w nas emocje. Tak po prostu działa sztuka. I nieważne, że Oniegin (zarówno w wersji literackiej jak i muzycznej) jest postacią dość irytującą- facetem zblazowany, który nudzi się i sam nie wie, czego chce... Gdy jego charakterek dostaje słowa i muzykę, przestaje być wkurzającym draniem. Może nawet zaczyna mi być go żal, gdy Tatiana, mówiąc, że szczęście było tak blisko, żegna go na zawsze... Poezja splata się z melodią, emocje z wyobrażeniami. A czytelnik i widz dostają swoją porcję pożywki dla wrażliwości. I jest pięknie.
Mattei/ Geniu wreszcie sobie uświadamia, co traci
Ta aria też musi być...
środa, 5 lipca 2017
"Opowiem ci pewną historię" w długie letnie popołudnie
Macedonia w Wirginii Zachodniej, koniec lat 30. XX wieku.
Fabryka, kilka sklepów, parę liczących się
rodzin, dom, w którym nocował jeden z bohaterów wojny secesyjnej… I właśnie tam
trafia dziewczyna, którą rodzina postanowiła wysłać na prowincje, by
zaznała trochę prawdziwego życia. A że w prawdziwym życiu muszą być jakieś zadania, Layla Beck zostaje zaangażowana do pisania historii miasteczka. Z
początku nudne zbieranie materiałów staje się coraz bardziej intrygujące, bo dziewczyna nie
tylko odkrywa w sobie żyłkę literatki, a także grzebiąc w historii miasteczka,
trafia na niejasne sprawy, w które jest zamieszana rodzina u której
mieszka. Na dodatek Layla zaczyna się interesować
mężczyzną, u którego wynajmuje
pokój, co nie podoba się trzymające dom
w garści siostrze gospodarza. Losy panny Beck, która swoje poczynania opisuje w
listach, śledzi z zapartym tchem druga narratorka tej książki- mała Willa
Romeyn dziewczynka pełna fantazji, wrażliwości
i całkiem poważnych uczuć.
Czy potrzeba zmian narratorów? Nie są one niezbędne
i mówiąc szczerze niewiele wnoszą do powieści. Ale są. Sama akcja zawiązuje się
dość długo i książka zaczyna się trochę opornie,
potem wszystko nabiera płynności, a wydarzenia zaczynają się ze sobą splatać.
Co nie zmienia faktu, że jest to powieść 600 stronicowa i po prostu za
długa. Szkoda, że autorka nie zachowała powściągliwego stylu znanego z "Stowarzyszanie Miłośników Literatury i Placka z Kartoflanych Obierek" Bohaterowie opisani są nieźle, niektórych szybo się lubi, innym cały czas
towarzyszą mieszane uczucia, jednak społeczność małego miasteczka odmalowana
jest dość ciekawie, a wielka narodowa historia splata się z codziennością,
dorastaniem i z życiem zwykłych obywateli. Gdyby wszystko nieco skondensować, byłoby naprawdę dobrze. Czas akcji powieści zachęca by po nią sięgnąć,
bo akacja osadzona została w ciekawych czasach: z jednej strony narastające europejskie
wrzenia, z drugiej ruchy społeczne, amerykańskie strajki i przemyty. Do tego
duszna, parna atmosfera gorącego lata. I
do tej atmosfery, dość leniwej, i akcji nieśpiesznie ciągnącej się lipcowy
dzień trzeba się przyzwyczaić… I warto docenić bibliotekarkę, bo bez niej Layla niewiele by zadziałała!
Annie Barrows, "Opowiem ci pewną historię". Wyd. Świat Książki, Warszawa 2016.