Strony

środa, 20 listopada 2024

"Tajemnice zamu Udolpho" klasyk grozy


""Tajemnice zamku Udolpho" to klasyk literatury gotyckiej. Wydana w 1794 r. powieść przyniosła autorce spore pieniądze, była komentowana w środowisku literackim i tak popularna, że Jane Austen postanawiała w swoim "Opactwie Nothanger" odnieść się do niej, a swoją bohaterkę uczynić namiętną czytelniczką grozy Ann Radcliffe.

Jak czyta się tę powieść 230 lat po jej powstaniu?

Długo. Ale nie żałuję! Ponad 800 stron, drobny druk, a przede wszystkim styl, który wymaga skupienia. To nie jest powieść do czytania z doskoku. Nie chodzi o to, że zgubimy się w fabule, o nie! Na współczesne standardy akcja toczy się wolno (Emilia, główna bohaterka, do tytułowego zamku bohaterka dociera po 300 stronie). Ale narracja, opisy przyrody, postaci, ich emocji, wymagają uwagi. Autorka pisze w odległych od nas czasach o czasach odległych o niej, bo akcja toczy się pod koniec XVI wieku, więc mamy tu osiemnastowieczną próbę pokazania świata z 1584 roku, dokonaną na podstawie lektur i skojarzeń (czasem błędnych o czym mówią bardzo dobre przypisy).  W treść włączone są wiersze pisane przez Emilię (to jej sposób na przekazanie emocji), ale także liczne cytaty z Szekspira, Miltona, które osadzają opowieść nie tylko w historii, ale i literackim kontekście.

Bohaterka Austen czytając drżała z ekscytacji. Współczesny czytelnik drżeć nie będzie. Demoniczny hrabia jest postacią jednoznacznie złą, ale nie jest nawet w dziesiątce najbardziej występnych typów literatury. Dzisiejszy czytelnik, żeby czuć się zaintrygowanym musi wyrzucić z głowy to, co nastąpiło po Radcliffe. Bo właśnie w Udolpho znajdziemy składowe powieści gotyckiej: zamczysko, drzwi, za którymi coś szeleści, tajemnice z przeszłości, ludzi, którzy strzegą sekretu i dzielą się nim na łożu śmierci, przyrodę, która bywa straszna i nieprzystępna, tajemnicze portrety i zapiski z przeszłości, ucieczki, pojedynki, zwłoki w rogu pokoju.  Dziś powiemy: zgrany zestaw! Ale świadomość, że właśnie ta autorka ten zestaw buduje, zmienia perspektywę.

Poza grozą płynącą z zewnątrz, jest i groza samej bohaterki, gubiącej się w domysłach, zbierającej strzępki informacji o własnej rodzinie. Emila, córka bez matki, narzeczona rozdzielona z ukochanym, zamknięta na odludziu tylko z wierną pokojówka jest dziewczyną pełną cnót (dlatego wygra), ale narażoną na tworzone przez własną wyobraźnię ułudy. I pewnie właśnie dzięki temu książka ta czytana jest od tylu wieków i cały czas potrafi zainteresować. Bo gdy już wejdzie się w świat tych opisów przyrody, miejsc, stanów emocjonalnych, to narracja i zmiany w emocjach bohaterki potrafi czytelnika wciągnąć.  Ale nie jest to lektura do czytania w przerwie, bo wtedy gubi się jej piękno i atmosferę.  A dla atmosfery i pewnego poczucia, że od tego wiele się w literaturze zaczęło warto było czytać!

 Ann Radcliffe "Tajemnice zamku Udolpho". Przeł. Wacław Niepokólczycki. Państwowy Instytut Wydawniczy. Warszawa 2023. 

środa, 13 listopada 2024

"Przeminęło z wiatrem" . Niezwykła historia w czworokącie


Świetna główna bohaterka to częste. Doskonała para - również.  Ale siłą „Przeminęło z wiatrem” jest dla mnie cała czwórka: Scarlett, Rhett, Melania i Ashley.  

Bo ta wielka amerykańska historia, z odmalowanym rysem Południa i  wojny secesyjnej, z mnóstwem postaci, toczy się przede wszystkim w tym czworokącie. Dwie bardzo różne kobiet, dwóch zupełnie innych mężczyzn, między nimi chyba wszystkie możliwe emocje. Scarlett to imię symbol, kobieta niezależna, silna, kokietująca, w interesach bezwzględna(diabeł ubiera się u Prady? O nie! Nosi kieckę z zasłony!), twarda i miękka jednocześnie. Tak bardzo kobieca w swej złożoności, jak to tylko możliwe.  Melania prawa, opiekuńcza, ufna, po prostu dobra. I odważna odwagą inną niż te O’Harów, ale równie wartą wzmianki. Ashley, wymarzony i honorowy dżentelmen czasów przeszłych, który próbuje znaleźć się w nowych okolicznościach. I Rhett, dandys, spekulant, oszust, który najlepsze uczynki i  strony swego charakteru próbuje ukryć przed opinią publiczną, facet na każde czasy, który zna się na ludziach.  Dookoła wiatr historii, zmiany, a między tą czwórką zestaw napięć, ukrytych i widocznych  miłości, gniewów, niechęci, krętactw, tajemnic, oddalenia i bliskości. 

 Znam film, zatem znam i historię,  film jest bez wątpienia arcydziełem kina, a role obsadzone są bezbłędnie (Vivien i Clark = Scarlett i Rhett, tym bardziej, że czytając opisy wyglądu tych postaci naprawdę ma się wrażenie że Mitchell opisuje aktorów, którzy za kilka lat zagrają w ekranizacji!). Jednak postaci książkowe niosą jeszcze więcej emocji, głębi (niechęć Scarlett do dzieci, jej zdolności w interesach łączące się też z wyrachowaniem; więcej wątpliwości  romantyka Ashleya, które pozwalają go zrozumieć; jeszcze mocniejszy w miłości i cierpieniu Rhett, te wszystkie słowne potyczki bohaterów, które jednak z filmu musiały wylecieć).  

 To taka książka, po której ma się mnóstwo myśli (Gable ponoć nazwał ja romansidłem i nie chciał grać Rhetta, na szczęście zagrał). Myśli o zmianie czasów, o człowieczeństwie, odwadze, pieniądzach,  wyrzeczeniach. O  ludziach i emocjach między nimi. O powieści, która wciąga i bohaterach, którzy są tak pełni i wielowymiarowi w słowach i działaniach.  O wielkiej historii, wielkich miłościach do kobiet, mężczyzn i ziemi.  I tej pajęczynie powiązań, w którą wpadają bohaterowie czasem wcale tego nie chcąc. Jak w życiu.  Daleka jestem od: o wow co to była za historia! Ale TO była historia i TO byli bohaterowie. Nie ma co pisać, trzeba czytać.  I jakby się kto pytał, to chociaż  czytelniczo-polonistycznym sercem doceniam i zachwycam się takim zakończeniem, tak zupełnie w środku jestem pewna, że  Rhett wróci do Scarlett. Jutro. 

Margaret Mitchell. "Przeminęło z wiatrem". Przeł. Cecylia Wieniewska. Wydawnictwo Albatros. Warszawa 2020.

piątek, 8 listopada 2024

"Panna Marple. 12 nowych historii." Nowe historie o starej znajomej

 


Nie jestem fanką opowieści o konkretnych postaciach, pisanych przez innych autorów. To dla mnie trochę skok na kasę, trochę próba wykorzystania znanego i lubianego świata. Ale trudno odmówić słuszności tezie, że takie działania przypominają o oryginale.

W przypadku opowiadań o pannie Marple postawiono na podwójny marketingowy sukces: odwołanie do Christie oraz 12 znanych (częściowo także w Polsce) autorek. Czy można w tak krótkiej firmie i tylu wytycznych ofiarowanych przez Agathę być oryginalnym? Nie. I nie o to chodzi. Tom to rodzaj hołdu dla Christie, zanurzenia w jej świecie i próba zmierzenia się z formową opowiadania (pierwsze wyzwanie), osadzonego w dość jasnym czasie i przestrzenie (drugie wyzwanie).

Ciekawe jest, że do tak jasnych wytycznych udało się podejść od różnych stron. Opowiadanie nawiązujące wprost do „Morderstwa na plebanii” (narratorem znów jest pastor), są powroty do popularnego motywu odwiedzania koleżanek ze szkoły, są podróże. Mam wrażenie, że Jane Marple nigdy jeszcze tyle nie jeździła po świecie, co w tej książce: Włochy, USA, statek do Chin. Jest też opis morderstwa, którego nie było, (całkiem w stylu Agathy). 

Czytałam książkę, gdy opadł już premierowy kurz. Czy przyznaję rację tym,  którzy kompletnie nie czują klimatu z Christe? Nie do końca, bo świat, w którym się obracamy ma sporo wspólnego z tym, który tworzyła Agatha, a panna Marple nadal jest bystrą obserwatorką, potrafi słuchać, zwraca uwagę na szczegóły i zna się na ludziach. Czy to jest jednak tak dobre, by pomylić z oryginałem? Trudno jednoznacznie orzec przede wszystkim dlatego, że opowiadania Christie o pannie Marple też mają różne poziomy i o ile w przypadku Poirota, opowiadania lubię, to z panną Janę wolę się spotykać w dłuższej formie.

Czy zatem ten eksperyment był potrzebny? Marketingowo - tak. Jeśli do dzieła Christie i klasycznego kryminału nawiązują tak znane pisarki jak Ruth Ware, Val McDermid i Elly Grifith, to jest nadzieja, że ich czytelnicy sprawdzą oryginał. To byłby ostateczny triumf Agathy Christie.

Panna Marple. 12 nowych historii. Przeł. Anna Szumacher. Wyd. Dolnośląskie.Wrocław 2023.  


środa, 30 października 2024

"Morderstwo w hotelu" na prowincji bez zmian

 

Zaraz listopad, miesiąc niesłusznie cieszący się złą sławą. Żaden inny nie daje takiego przyzwolenia na zaczytanie, na kocykowanie i oddawanie się lekturze. Na nowości, powroty do klasyki i kontynuowane serie. 

„Morderstwo w hotelu” już 4 przygoda księgarki Flory Steel i autora kryminałów  Jacka  Carringtona to historia, po której wiemy czego się spodziewać. Nie zaskoczy, ale i nie rozczaruje, a ja spędziłam w jej towarzystwie bardzo miły najdłuższy (dzięki zmianie czasu) wieczór w roku. 

Tym razem znów akcja toczy się w miasteczku Abbeymead, a jego prowincjonalny spokój mają zburzyć dwa wydarzenia: otwarcie hotelu w Klasztorze i uświetniający to koncert grupy grającej rock and rolla. Tyle że ostatecznym zburzeniem spokoju będzie jeszcze morderstwo. 

Flora i Jack, trochę się ociągając zaczynają prowadzić śledztwo. O ile w pierwszych tomach serii sporo poszlak i dowodów detektywi znajdowali przypadkiem, o tyle tu jest już jakiś sens i dedukcja.  Rozwijający się zmysł śledczy pary docenia nawet zawodowy policjant, namawiając ich do założenia agencji detektywistycznej. Nie ma też ratowania Flory z potrzasku, co wychodzi fabule na dobre. Tempo nie jest zawrotne, raczej można w spokoju  towarzyszyć bohaterom w ich  wycieczkach po miasteczku i okolicy, rozmowach z krewnymi i świadkami  i zbieraniu kolejnych części układanki.  Zgodnie z wymogiem kocykowego gatunku nie ma tu krwawych scen i naturalistycznych opisów (co mi zupełnie nie przeszkadza), a napięcie może nie trzyma w mackach, ale całość czyta się po prostu przyjemnie, bo autorce udało się stworzyć sympatyczną parę bohaterów i klimatyczne miasteczko z jego plotkami, sekretami i rozmowami przy herbacie. I jest scena w bibliotece, a to nie tylko element, który rozgrzewa serce, ale przede wszystkim pokazuje sposoby zdobywania informacji przed era internetu. 

Doceniam też smaczki z lat 50., takie jak nowy kryminał Christie trafiający do księgarni Flory czy wahania dziewczyny, czy wypada jej włożyć spodnie. Autorka zaznacza też różne podejście mieszkańców do nowej muzyki, głośnego grania i zachowania artystów.  I jest scena w bibliotece, a to nie tylko element, który rozgrzewa serce, ale przede wszystkim pokazuje sposoby zdobywania informacji przed erą internetu.  Słowem klimat lat 50.  jest tu budowany lekko i dodaje opowieści sporo uroku. Bo urok wbrew pozorom nie wyklucza się z detektywistycznymi powieściami.

Florę i Jacka coraz bardziej do siebie ciągnie i mam nadzieję, że kolejne tomy nie staną się zbyt obyczajowe, tym bardziej, że wśród dalszych miejsce zbrodni ma być biblioteka, a to już bardzo (zwłaszcza przez kolejne nawiązania do Christie), zobowiązuje.

 

O drugim tomie tutaj Morderstwo w zimowy dzień

 Merryn Allingham "Morderstwo w hotelu". Przeł. Ewa Ratajczak.  Wyd. Mondo. Kraków 2024. 

niedziela, 27 października 2024

"Ciała niebieskie" nanizane opowieści


 "Ciała niebieskie" to wyprawa do Omanu i świata literatury arabskiej, która o wielu rzeczach mówi, ale wymaga też dopowiedzeń.

Czytając myślałam o naszyjnikach z różnych kamieni. Historia tworzona przez autorkę to kamienie różnego kształtu, pochodzenia, wielkości i szlifu. Razem tworzą spójną całość o odpowiednim ciężarze.

"Ciała niebieskie" to powieść składająca się z kilkudziesięciu opowieści o życiu domowym, następstwie pokoleń oraz zmianach w Omanie-tych obyczajowych i historycznych. Zaczyna się od historii zakochanej dziewczyny, która wychodzi za mąż za kogoś innego, a potem do historii dochodzą opowieści innych kobiet i mężczyzn z rodziny. Jest świat ludzi bogatych i uwolnionych niewolników, więzów krwi i emocji. Opowiadany czasem minimalistycznie, czasem z cytatem, obrazem, prowadzący do innej opowieści. 

Warto zauważyć, że choć bohaterek jest statystycznie więcej, o ich losach mówi narrator, a jedynym bohaterem, który dostaje własny, pierwszoosobowy głos jest mąż dziewczyny, przypominający o swojej piastunce, mówiący o córce, badający historię matki.

Jest w tej historii coś, czego się spodziewałam sięgając po literaturę arabską:inny świat, zasady (i rodzące się ślady buntu), cytaty i nawiązania do autorów, których nie znam. I te cytaty, czasem z tekstów o wielowiekowym rodowodzie wzbogacają i szlifują literacki naszyjnik. Są kolory, zapachy, smak daktyli, owoców wykorzystywanych w rytuałach i jedzonych do kawy.

Czego się nie spodziewałam? Formy. Przeskoki między bohaterami, czasami akcji, wydarzeniami, które wymagają dużej uważności w czytaniu, bo nie ma tu chronologii. Lektura wymaga wzmocnienia innymi źródłami wiedzy o Omanie, bo to historia ludzi, a nie historia jako taka (czyli coś, co w literaturze europejskiej czy amerykańskiej jest oczywiste,bo jest po prostu literaturą, tu wymaga poznania kontekstu i to wychodzącego poza słowniczek pojęć z końca książki).

To było ciekawe doświadczenie, ale nie zostałam pochłonięta przez tę historię. Czytanie "Ciał niebieskich" wymaga czasu, bo gdy nawleka się na czytelnicze nitki te chwile, narracje, opowieści to wszystko zaczyna się łączyć. Ale czytanie z doskoku niweczy sensu. Może to, poza historiami o miłości, kobiecości, tradycji i czasach częściowo wysadzających z ram, też propozycja patrzenia na całość,na losy opowieści, składania historii i odnajdowania w tym piękna innych kultur? Pierwsza książka z arabskiej serii mnie nie zachwyciła, ale zaintrygowała na tyle, że czekam na kolejne odsłony.

Za książkę dziękuję wydawnictwu. 

Jokha Alharthi "Ciała niebieskie". Przeł. Hanna Jankowska. Wyd.  ArtRage. Warszawa 2024.

piątek, 18 października 2024

"Encyklopedia elfów i wróżek Emily Wilde" z dziennika fantastycznej badaczki

 


Emily Wilde jest badaczką Ludku, która opuszcza mury Cambridge i wyrusza na wyprawę naukową na północ. Jest koniec XIX w., trwa zima, mieszkańcy Hranfsvik są początkowo nieufni, a Emily nie radzi sobie dobrze w kontaktach międzyludzkich,. Wtedy pojawia się znajomy z wydziału, profesor Wendell Bambleby, dzięki któremu Emily ma szansę poszerzyć swoje badania, a także wziąć udział w konferencji w Paryżu. I tylko nie daje jej spokoju, czy owy profesor jest zwykłym człowiekiem. A to dopiero początek pytań.

To, czym ujęła mnie ta powieść to forma dziennika badaczki, która opisuje wróżki, elfy jak zwykłe funkcjonujące w świecie gatunki, a jej badania są po prostu szerokim obszarem etnografii. Ponieważ  czytam b. mało fantastyki, przekonał mnie tworzony przez autorkę świat, w którym równolegle toczy się życie ludzi i Ludku (nie potrafię porównać tej fantastycznej rzeczywistości z innymi, bo brak mi materiału) . Podobał mi się też pomysł akademickiej kariery Emily, która swój dziennik z wyprawy opatruje przypisami, dzięki którym świat fantastyczny czyni się bardziej realny (w przypisach jest nawet bibliografia, czasem uwagi krytyczne), a nie spowalnia to treści. Sama kariera Emily opisana jest na tyle prawdziwie (konferencje, walki o pokój), że aby uczynić ją odbiciem współczesnej nauki brakowało tylko akapitu o punktozie i cytowaniach.  
Polubiłam Emily "biblioteczną mysz", która musi wyjść zza ksiąg i zacząć rozmawiać z ludźmi ( i Ludkiem), bo tylko tak można pchnąć badania na nowe tory, a przy okazji dowiedzieć się czegoś o sobie. Powoli rozwija się relacja między Emily a profesorem, która zmierza ku ścieżce romansowej (ale bez przesady), a kontrast postaci bywa całkiem uroczy. Im dalej w powieść, tym więcej wątku przygodowo-fantastycznego i przejścia do świata magii, a że ze mnie marny czytelnik fantastyki, to bardziej podobały mi się rozdziały osadzone w realnej (choć wymyślonej przez autorkę) wiosce. 

Czytałam z przyjemnością, bo lekkie (pewnie dla fanów "prawdziwej fantastyki" aż za), dla mnie inne, a z bibliotecznymi myszami czuję duchowe porozumienie. Jestem ciekawa, jak wypadnie konferencja w Paryżu i czy pytania, stawiane w tym tomie znajdą odpowiedzi. Jeśli tylko będzie okazja, sięgnę po II tom, bo po prostu dobrze się przy tej powieści bawiłam, a upale lata opowieści o północnej zimie były dodatkowym plusem!


Heather Fawcett. "Encyklopedia elfów i wróżek Emily Wilde". Przeł. Anna Reszka. Wyd. MAG. Warszawa 2024.

wtorek, 8 października 2024

"Wszyscy zakochani nocą" o samotności i słowach

"Tak naprawdę nie robiłam nic. Nic, co zmieniłoby moje życie. Nie chciałam o tym myśleć, odwracałam wzrok. Nie podejmowałam żadnych istotnych decyzji, żeby nie cierpieć, gdyby nie wyszło."

Fuyoko niebawem skończy 35 lat. Pracuje jako korektorka, ale zajmuje się też redakcją książek. Praca wypełnia całe życie, a jej uzupełnieniem jest sake i rozmowy z koleżanką z wydawnictwa, prowadzącą zupełnie inne życie.  Momentem przełomu staje się spotkanie z  wielbicielem fizyki i muzyki klasycznej. Rozmawiając z nim o świetle, Chopinie, Fuyoko zaczyna czuć potrzebę zmian i  człowieka obok. Wschodnia kultura z jej z dystansem i studzeniem emocji nie pozwala poprowadzić opowieści w stronę taniego romansu. I nie taka jest intencja autorki. Bo jeśli jest to historia o miłości, to do kogoś i do siebie.

Zakończenie, które jest swoistym dopiskiem po pewnym czasie od opisanych wydarzeń, było dla mnie potwierdzeniem, że bohaterka nie tyle wymyka się patriarchatowi czy wymaganiom narzuconym przez inne kobiety, ale po prostu zaczyna myśleć o sobie i dojrzewać do zmiany. Można powiedzieć, że ostatni rozdział to szybkie, zbyt szybkie domknięcie historii. Wg mnie to przemyślany ruch autorki by pokazać, że po jakimś czasie, po przemyśleniu pewnych spraw, one się naturalnie wygłuszają, blakną, a to, co najlepszego może nas spotkać to pójście dalej pewnym krokiem. 

Dla mnie to powieść o zmianie, samotności, spotkaniu kogoś, kto nawet jeśli nie jest portem, może być ważnym przystankiem w drodze do życia, jakie się lubi. O otwarciu się na nowe emocje, wrażenia, nadzieje i rozczarowania. O wpuszczeniu życia do życia. A że czasem boli? Ból też potrafi obudzić.

Mimo różnicy kultur niektóre zdania i przemyślenia były bardzo bliskie. A styl, prosty, ale chwilami metaforyczny podobał mi się. Połączenie pracy z książkami i poszukiwania w nich błędów i nieścisłości oraz kilku słów o muzyce, dopełniły dobre wrażenia.

Mieko Kawakami "Wszyscy zakochani nocą". Przeł. Anna Horikoshi. Wyd.  Mova. Białystok 2024.

poniedziałek, 30 września 2024

"Przedświt" czyli tajń życia

 


Gdy przeczytałam  tytuł, od razu przypomniał mi się Staff. Jestem człowiekiem cytatów, trudno! A po lekturze pojawiło się pytanie o to, czy płeć czytelnika wpływa na odbiór tekstu.

Bezimienny bohater w Warszawie. Zagoniony między gabinetem terapeutycznym a nocnym życiem stolicy. Rozliczający się ze sobą: swoją karierą, rodziną, przeszłością. Młody, a już świadomy porażek i tego, co nie zostało domknięte. Spotykający tajemniczą dziewczynę, nocnego pianistę i grupę facetów, którzy nie dadzą mu zęby.  Myśli o przereklamowanej dorosłości, o tym co znaczy dziś być mężczyzną (jestem ciekawa, jak odebrałabym tę powieść, gdybym była facetem!). Bardzo dalekim echem pobrzmiewa mi tu "Wilk stepowy".

Granica jawy i snu, ten moment o którym lady Makbet  mówi że "noc nie jest pewna, czy ma stać się świtem". Prawda i nieprawda, a może tylko zmęczenie na szpitalnym korytarzu? Na końcu volta i jednak nadzieja!

Nie przepadam za bohaterami, którzy są tak niepewni, poszukujący definicji  i swojej prawdy. Ale niewątpliwie tacy ludzie są. Jest ich wielu. Reportażowe ucho i oko Michniewicza nie może ich ignorować. W literaturze coraz rzadziej takie są  kobiety, a  do  facetów "niebacznych, rozdwojonych w sobie" (jednak z zupełnie innych niż powodów podmiot liryczny u Sępa-Szarzyńskego) chyba jeszcze nie się nie przyzwyczailiśmy. Czy polubiłam bohatera? Za krótko się znamy, ale chyba go rozumiem(choć nadal ciekawa jestem odbioru tej powieści przez panów!). Napisane sprawnie, niektóre obrazy, urywki z nocnych, sennych wędrówek zostaną  na chwilę w pamięci, ale chyba nic poza tym.

A jednak ten koniec, ostatnie pociągnięcie tego malującego plamy codzienności bohatera daje nadzieję. Że świt niesie odpowiedzi. Nowe rozdanie. A mi w uszach gra fragment wiersza, który skojarzył mi się od razu gdy przeczytałam tytuł. I paradoksalnie Staff znów ma rację  w swoim "Przedświcie"

"Znam gorycz i zawody, wiem, co ból i troska,

Złuda miłości, zwątpień mrok, tęsknot rozbicia,

A jednak śpiewać będę wam pochwałę życia - (...)

I pochwalam tajń życia w pieśni i w milczeniu,

Pogodny mądrym smutkiem i wprawny w cierpieniu."

I pochwał tajni życia bohaterowi i czytelnikom życzę.

 

Za książkę dziękuje wydawnictwu.

 Tomasz Michniewicz."Przedświt". Wyd. Znak. Kraków 2024. 

wtorek, 24 września 2024

"Saga o ludziach ziemi. Wieczorne gody" kobiecy głos

 

Ostatnia część trylogii ma bardzo wyrazistą bohaterkę-Mariannę Betową, która wydaje się być w dobrej dla kobiety i gospodyni sytuacji-jest wdową. Jednak jej wolność jest tylko pozorna, rodzina naciska na ślub, po wsi szerzą się plotki. Ale Marianna postawi na swoim i wybierze na tyle samodzielnie, na ile pozwala sytuacja u progu XX wieku.

Głos Marianny jest tu dominujący. Poza nią w historii na kilku innych bohaterów, odzywa się Stasiek Jóźwiak i Dziwna Iśka. O ile w poprzednich tomach wyraźniejszy był element świata nadprzyrodzonego, magicznego, tu dominuje realizm, bo czas już nowoczesny. Ta nowoczesność widoczna jest w rozmowach o wyjeździe do Ameryki oraz wieściach z gazet, które kupują niektórzy gospodarze. I o których czytaniu marzy Marianna. Zachwyca determinacja kobiety, która wie, jaką wartością jest wykształcenie, która dąży, by jej dzieci,nawet dziewczynki, chodziły do szkoły. Ten rzut oka w przeszłość pokazuje jak wiele zmieniło się przez ponad 100 lat. I że prawo do nauki wiejskich dzieci było wywalczone właśnie przez takie Marianny.

W porównaniu do poprzednich tomów tu mniej jest smutku i tragizmu wydarzeń historycznych, a opowieść kończy nadzieja i swoiste post scriptum jakim jest posłowie autorki, w którym wspomina Mariannę, znaną tym, których ona już też zna. 

Jest w tej historii ciągłość, jest następstwo czasów, pokoleń. Jest zmiana, ale i stałe przywiązanie do ziemi, które łączy wszystkich bohaterów. I jest to, czym autorka ujmuje od początku - pokazanie na równoległych osiach wielkiej historii: z jej postaciami, traktatami, wojnami, noblami, i zwykłych ludzkich losów, które płyną w swojej codzienności, czasem zawrócone z ubitej tradycją ścieżki jakąś wichurą dziejową.

Saga w dobrym stylu, z bohaterami, do których czytelnik się przywiązuje, z oddaniem realiów i pokazaniem życia tych, którzy stanowili większą część społeczeństwa i których historia, choć tu inspirowana dziejami rodziny Autorki, jest w wielu wypadkach podobna. Wielobarwna, wielogłosowa, dobra opowieść z ziemi i korzeni.

O poprzednich częściach: Wpatrzeni w nieboCzas rumianku

 Za możliwość przeczytania książki dziękuję wydawnictwu. Współpraca barterowa. 

 Anna Fryczkowska,  "Saga o ludziach ziemi. Wieczorne gody". Wydawnictwo W.A.B. Warszawa 2024.

.  

 

środa, 18 września 2024

"Wszystko dobrze" w świecie na styku rzeczywistości


 Są powieści, które czytam rozumem. Są takie, które czytam wrażeniem.

"Wszystko dobrze" należy do tej drugiej kategorii.  Oczywiście, rozum się nie wyłącza, bo gdy rzecz dotyczy byłej aktorki, która obecnie wystawia Szekspira i ma imię jak córka Prospera z „Burzy" to o całkowitym wyłączeniu skojarzeń nie może być mowy. Ale ponieważ jest to powieść o teatrze, zatem o tym, co prawdziwe i nieprawdzie, o byciu na styku rzeczywistości, o kreowaniu nowych światów i wizjach, to mocno zaczyna grać chęć przeżycia tej historii i wejścia w nią bez analizy.  Do tego jeszcze bohaterka zmaga się chronicznym bólem, łyka tabletki, które mogą zaburzać sztywne granice postrzegania.  Czy do końca zrozumiałam przekaz autorki? Nie wiem. Czy czułam się pochłonięta opowieścią? Tak.
 
Karierę Mirandy Fitch przerwał wypadek na scenie.  Jej obecne życie wypełnia ból, wizyty u fizjoterapeuty, leki i praca w teatrze akademickim. Brak jej sił, chęci do życia, sztuki. Brak jej wszystkiego, co nie jest bólem.  Jedno spotkanie z tajemniczymi facetami zmienia świat o 180 stopni. Miranda zaczyna lepiej się czuć, jej pomysł wystawienia sztuki innej niż tragedia szkocka zyskuje aprobatę. Może żyć, porywa ją zatem świat możliwości.  Działania, tworzenia, odczuwania, czasem przerywanego wspomnieniami z przeszłego życia- emocje aktorki i kochanej kobiety.  Ale teraźniejszość gna do przodu. Powstaje nowa sztuka i nowa Miranda. I tylko w finale już nie wiadomo, czy to prawda czy ułuda.   Czy to echa spotkania tajemniczych facetów, czy teatralna iluzja, gdy pada czwarta ściana, czy to leki czy też podarowane przez wdzięczną uczennice zioła? Wiele pytań, nastój coraz bardziej kręcącej się karuzeli myśli, wrażeń i wydarzeń.
 
Lubię czasem rzucić się na główkę w taką powieść. Wyłączyć analizy i po prostu porwać się opowieści. Tu byłam zaintrygowana, ciekawa, co będzie dalej, a to, czy zrozumiałam intencje autorki nie było aż tak ważne.  Znam teatralny zawrót głowy, gdy tekst miesza się z codzienną proza, gdy ból przestaje być ważny, bo zapala się reflektor, wiem jak wielka bywa euforia tworzenia i kreowania innego świata, który przez półtorej godziny jest innym miejscem i czasem, bardziej prawdziwym niż ten na widowni. Może też dlatego ta powieść tak mnie wciągnęła. Dla fanów nie aż tak prostych historii, dobrego języka i zwieszeń między dosłownością a nierzeczywistością. 
 
Mona Awad "Wszystko dobrze".  Przeł. Natalia Wiśniewska. Wyd. Poznańskie. Poznań 2024. 
 
 



środa, 11 września 2024

"Księgarnia w Paryżu" Amerykanka w Paryżu wydaje Irlandczyka

 


Sylvia Beach, Amerykanka w Paryżu, założycielka księgarni Shakespeare and Company, wydawczyni „Ulissesa”. Tak można opisać główną bohaterkę „Księgarni w Paryżu”. Jednak jej portret jest bogatszy- kobieta, która walczy o marzenia, wierzy w literaturę, w Paryżu znajduje kobietę swojego życia, która uczy ją księgarskiego fachu.

Jej anglojęzyczna księgarnia staje się miejscem spotkań międzywojennej bohemy, a potem  sama wydaje dzieło, które zmieni spojrzenie na powieść. Autorka opisuje prawie 20 lat życia i pracy Sylvii, w którym nieustannie wraca Joyce i jego książka. Najpierw zachwyt nad nową formą, potem zaskoczenie i smutek toczącym się w USA procesem o nieobyczajność drukowanych w gazetach rozdziałów. Decyzja o wydaniu książki. Proces wydawniczy, dziesiątki rozmów i poprawek, setki przepisywanych stron. Emocje premiery i pomysły na szmuglowanie powieści do Stanów. Dyskusje o prawach autorskich i walka z nielegalnymi kopiami i przedrukami. Niełatwe kontakty z autorem. 

Dla mnie „Księgarnia w Paryżu” jest przede wszystkim opowieścią o pracy księgarskiej i procesie wydania  „Ulissesa”. Życie Sylvii-radości, rodzinne dramaty, muszą  ustąpić pola pracy, bo najpierw tworzenie księgarni, potem praca wydawcy, w końcu ratowanie sklepu w czasie kryzysu to sprawy dla bohaterki najważniejsze. 

Autorka w posłowiu pisze, że każda powieść historyczna jeszcze bardziej oddala od prawdy, skoro czytamy myśli postaci będące jednak myślami autora na temat tej postaci. Prawda. Ale udało się Maher stworzyć portret kobiety odważnej, zaangażowanej w pracę na rzecz literatury i jej twórców, a przy tym pełnej wątpliwości, momentami zniechęconej. Dojrzewającej. Bardzo prawdopodobnej. 

Poza Sylvią i wieloznacznym Joyce’m czytamy trochę o tych, którzy tworzyli klimat Paryża: są Fitzgerald, Valery, Hemingway, Gide, Pound, Stein. Listy pisuje Shaw.  Przy księgarskim regale toczą się rozmowy o sztuce, ale też np. wydarzeniach w Niemczech. W świecie  awangardy trwa pytanie o wolność sztuki, granice eksperymentu,  a także o to, czym jest sztuka, a czym komercja (jej znakiem „Wielki Gatsby”). 

Długi proces przeciw Joycowi pozwala też pytać, jak przez 100 lat zmieniła się sztuka i jej odbiór. Bo dziś „Ulisses” nikogo nie szokuje, stał się wręcz statecznym klasykiem.

Czy trzeba przeczytać „Ulissesa” by cieszyć się lekturą. Nie (mimo 3 prób, jeszcze nie przeczytałam), ale na pewno warto książkę znać, by łapać czym są np poszukiwania powieściowych bohaterów na paryskich ulicach. Kolejna książka o książkach. O bardzo konkretnym czasie, autorach, o straconym pokoleniu, które zostawia swój ślad. I dla fanów takich autotematycznych (a nawet autor tematycznych) spora gratka, bo atmosferę twórczego zamętu i zmiany czuć doskonale w całej powieści.


 Za książkę dziękuję wydawnictwu.  

Kerri Maher "Księgarnia w Paryżu". Przeł. Anna Bereta-Janokowska, Piotr Pieńkowski. Wyd. Znak Jednym Słowem. Kraków 2024.

środa, 21 sierpnia 2024

"Zwierciadło pęka w odłamków stos" szukajac motywu


   Wróciłam do panny Marple, do historii, w której jest kilka leciutkich nawiązań do innych tytułów, a także  tajemnica zbrodni, w której dziarska staruszka jest bardzo widoczna, a sama intryga może zaskoczyć. Pamiętałam, kto zabił. Pamiętałam dlaczego i jak. Zatem czy kolejne spotkanie z tą lektura mogło być udane? Tak!

 I to nie tylko dlatego, że to moja komfortowa Agatha. Przede wszystkim dlatego, że znając rozwiązanie zagadki, skupiałam się na czymś innym. Po pierwsze na postaci panny Marple- w kilku historiach starsza mieszkanka St Mary Mead pojawia się tylko na chwilę, by rozwiązać sprawę, tu jest przez cały czas obecna, a jej boje z nadużywającą liczby mnogiej opiekunką są barwną częścią powieści. W historii ważną rolę gra znany z „Morderstwo odbędzie się…” inspektor Craddock, który z jednej strony prowadzi śledztwo, z drugiej relacjonuje wypadki pannie Marple. I te relacje są to niezwykle istotne, bo jednym z elementów zagadki jest dociekanie, co kto naprawę powiedział, a nie co ktoś dopowiedział. 

Ponieważ pamiętałam rozwiązanie, największą przyjemność sprawiło mi łapanie elementów, które mają prowadzić czytelnika do finału/wyprowadzić go w pole. Sprawa jest o tyle ciekawa, że nie mamy tu zbrodni planowanej, a taką pod wpływem chwili i czytelnik jest bardzo szybko świadkiem tragicznego wydarzenia, którego motyw poznaje zaledwie chwilę wcześniej. Tylko musi dojść, że to był ten moment i te słowa. Ponieważ to byłoby za proste na fabułę powieści, Christie dodaje cały zastęp potencjalnych podejrzanych, dodatkowe związki między postaciami i tajemnice z przeszłości, a tych jest kilka, bo bohaterami są ludzie ze świat filmu.  A cała historia dotyczy morderstwa popełnionego na raucie w nowym domu gwiazdy filmowej i jej czwartego męża. Jedna z mieszkanek St Mary Mead pada otruta, czy wypiła kieliszek przeznaczony dla aktorki? Kto i dlaczego chciał pozbawić życia kobietę? Co widział kamerdyner? Jak wyglądała twarz najlepiej określana przez poetyckie strofy?  I dlaczego zaimki są tak ważne?

 Śledziłam sobie rozwój akcji, rzucane fałszywe i prawdziwe tropy, prowadzone rozmowy, z których można było wysnuć różne wnioski.  I rosła moja sympatia dla Christie, bo de facto całą sprawę mamy rozwiązaną po kilkudziesięciu stronach, a potem jest tylko zacieranie śladów, które jest jednocześnie podrzucaniem kolejnych wskazówek czytelnikowi.  I może ciut przyczepiłabym się do końcówki, która rzecz wyjaśnia bardzo szybko, ale nie zmienia to faktu, że to czytanie kryminału z nastawieniem śledzenie ruchów pisarki, a nie zbrodniarza było ciekawym doświadczeniem. 

A poza tym Christie po raz kolejny pokazuje, że jest autorka każdych czasów, w których żyje i tym razem konfrontuje  miasteczko St Mary Mead z Osiedlem- dużym, nowoczesnym, z supermarketem zamiast miejscowego sklepiku. A jednocześnie okazuje się, że ludzie wszędzie są tacy sami, a emocje czy to na osiedlu, czy w rezydencji gwiazdy i spokojnym domku- równie mocne.

 Powracam do czytania kryminałów klasycznie, czyli nie znając rozwiązania, ale takie czytanie od drugiego końca polecam. Zwłaszcza jako podglądanie warsztatu pisarskiego i ćwiczenie spostrzegawczości. 

Agatha Christie. Przeł. Alina Siewor-Kuś. "Zwierciadło pęka w odłamków stos". Wyd. Dolnośląskie. Wrocław 2024.  

środa, 14 sierpnia 2024

"Mam na imię Folkvi" nie taka prosta historia


Surowa przyroda. Surowe zasady. Świat z jakiegoś pozbawionego daty skandynawskiego kiedyś. Zamknięta wioska rybaków i żeglarzy. Historia rodzeństwa Folkvi i jej brata Aslakra, dwójki ludzi zdanych tylko na siebie. Uczucia silnego, poza regułami. Uczucia wydawało się niemożliwego.

Narracja pozbawiona dialogów. Opowiadana zatem jak rodzinna historia przekazywana kiedyś przy ognisku. Ze zmianą perspektyw i bohaterów  oraz czasową voltą, która teoretycznie uspokojonego dalszymi losami postaci czytelnika wbija w fotel i wybija z poczucia, że to historia, która się powtarza.

Opowieść kobieca, tajemnicza, magiczna, ale nie magią południowoamerykańskiego słońca, tylko runami i północnym wichrem, niosącym zapach ziół i poblask bursztynowego wisiorka dla ukochanej. Magiczna pradawnymi siłami, które hipnotyzują opowieścią, nakazują trzymać się każdego słowa, które za chwilę okaże się sprawcze. Niepokojąca, napinająca granice nie tylko zasad, akceptowanych zachowań, ale i ludzkich osobowości i świata, który znamy. Powieść krótka, powieść debiutantki. A trzymająca czytelnika przy sobie nie aż tak prostą historią o miłości i bardzo dobrym tempem. Bo bycie blisko jest bardzo ważne.

 Za egzemplarz dziękuję wydawnictwu.
Maria Hesselanger. "Mam na imię Folkvi". Przeł. Agata Lubowicka. Wyd. ArtRage. Warszawa 2024.

 

środa, 7 sierpnia 2024

"Niebo i piekło" morze i literatura

 


"""Książki powinny naprawiać ludzi."

Czy książka może zabić? A może ocalić?

"Niebo i piekło" odpowiada na te pytania. Islandia, XIX w. Podczas połowu jeden z rybaków ginie, bo przez zaczytanie nie zabrał peleryny. Jego młody kolega postanawia oddać czytany przez niego "Raj utracony" właścicielowi. A potem skończyć ze sobą. I to jest fabuła powieści, bardzo dokładnie opisana w blurbrze. Jednak sednem tej historii jest sposób jej opowiedzenia. I rola książki jako tego, co potrafi wybawić, naprawić, otworzyć na nowo.

Język momentami pełen metafor i poetyckiego stylu konfrontuje się z czasem prostymi wyrażeniami rybaków, ludzi silnych, odpornych na niedogodności, uzależnionych od przyrody i morza. A jednak (być może przez to obcowanie  z absolutem i naturalnym pięknie) wrażliwych.
Stary Bardur nie  jest kolejnym wcieleniem Sławińskiego, on się nie zaczytuje z nostalgii i patriotyzmu, ale z potrzeby piękna. Jest urzeczony słowami wiersza Miltona, które trafiają do jego serca. Z kolei młody chłopak potrzebuje nie tyle słów, a ludzi. Spotkanie z mieszkańcami innej wioski i to takimi, którzy nie boją się żyć wg własnych wytycznych pokazuje nowy świat.

Powieść poleciła mi koleżanka z wypożyczalni widząc, że inną powieść z motywem książek oddaję, kręcąc nosem. Tu nie kręcę. Jest Skandynawia. Zimny  wiatr. Daleki fiord. Surowość. A w tym świecie: słowa.

"Literatura jest jak ocean,a ocean jest mroczny i głęboki, ale także błękitny i wspaniały, pływa w nim wiele ryb, żyje  mnóstwo najprzeróżniejszych zwierząt, a nie wszystkie z nich są dobre."
 
Jón Kalman Stefánsson. "Niebo i piekło". Przeł. Przemysław Czarnecki. Wydawnictwo WAB. Warszawa 2011.

niedziela, 28 lipca 2024

"Pineapple street" w świecie milionerów bez zmian

 


Czym różni się literatura piękna od obyczajowej? Czytając książę zadawałam sobie to pytanie, bo wbrew wydawcy uważam, że "Pineapple Street" jest  rozrywkową  powieścią obyczajową, która tych, którzy nastawią się na hasło literatura piękna może rozczarować. Czy to jest zła książka? Niekoniecznie. Ale nie zachwyci ani językiem, ani nowatorstwem formy czy tematu, czego  od literatury piękniejszej niż czysto rozrywkowa możemy oczekiwać.

Perspektywa trzech kobiet- dwóch sióstr z finansowych elit i ich szwagierki. Niezwykle ważnym elementem tej historii są pieniądze. O nich się nie mówi. Je się ma. I choć, jak wiadomo, pieniądze szczęścia nie dają, to drodze do szczęścia każdej z kobiet grają ważną rolę. 

Darley wyszła za mąż za kogoś spoza sfery (brzmi to jak z "Lalki", wygląda na to, że XIX wieczna Warszawa i współczesny NYC mają coś wspólnego) i zrezygnowała z rodzinnej fortuny. I w pewnym momencie staje się to problemem. Choć nie takim, by o tym porozmawiać z rodziną. Jako postać najbardziej bezbarwna, trzymająca się rodzinnych przyzwyczajeń, dość zachowawcza. Na szczęście ma fajnego męża. 

Sasha wżeniła się w rodzinę Stocktonów i choć sama zarabia, i nie chce zamknąć się w złotej klatce albo rodzinnym mauzoleum, nie jest traktowana jak równa stanem ("Lalka" jak nic!). Obstawiam, że tej postaci będzie kibicować większość czytelników, bo jest "normalsem" w świecie, w którym najważniejsze są girlandy pasujące do obrusów na przyjęciach. Zwykła dziewczyna zaplątana w zasady bogaczy zawsze wzbudzi sympatię. 

Georgiana młodsza siostra z jednej strony czuje brzemię fortuny i nawet chce się jej zrzec, ale ostatecznie nie wymknie się zasadom. Nie przekonał mnie jej bunt, będący raczej fochem wobec znanego jej świata niż chęcią naprawy rzeczywistości (której do końca nie zna). Do tego, choć ma 26 lat, wszyscy traktują ją jak nastolatkę, a ona się tak zachowuje.

Będąc w połowie książki powiedziała sobie: znam bohaterki, kiedy zacznie się coś dziać? Nie zaczęło. Oczywiście, losy kobiet a także ich rodzin splatają się, ale nie są to sploty zaskakujące, pozwalające na zmianę perspektywy. Nie dowiedziałam się więcej o życiu finansowej elity Ameryki (nie ma też recepty na osiągnięcie sukcesu, bo tu pieniądze pomnażają pokolenia), nie poznałam sekretów domów z jedwabną tapetą.  Teoretycznie powieść kończy się finałem w iście hollywoodzkim stylu, ale nie wybrzmiewa on wystarczająco mocno. I w gruncie rzeczy niewiele zmienia. A może to jest sens tej powieści? Że w pewnych sferach niewiele się zmienia. I dlatego elity trwają. 

Książka napisana jest sprawnie, ale nie zauważyła tego błysku humoru i ironii. Nie jest to ani satyra, ani krytyczne spojrzenie na świat bogaczy.  To jest obyczajówka, z której dałoby się pewnie wyciągnąć więcej emocji, nerwu, humoru i obrazu rzeczywistości. Do czytania w gorące letnie popołudnie ok, ale chciałabym wiedzieć więcej i spojrzeć gołębiej w owocowe zakamarki Ameryki. Bo tam mogą kryć się naprawdę wielkie amerykańskie opowieści. 

Za książkę dziękuję Wydawnictwu Otwarte. Współpraca barterowa. 

Jenny Jackson, "Pineapple street". Przeł. Dorota Malina. Wyd. Otwarte. Kraków 2024. 



środa, 17 lipca 2024

„W mojej rodzinie każdy kogoś zabił” gra z zasadami

 Ronald Knox w 1929 r. opracował 10 zasad kryminału. 

„Przestępcą musi być ktoś, kto pojawił się na początku książki, ale nie może być to osoba prowadząca śledztwo. Wykluczone jest pojawianie się w powieści wszelkich przejawów sił nadprzyrodzonych i ponad naturalnych. Detektyw nie może kierować się intuicją ani działać dzięki przypadkowi. Detektyw nie może być sprawcą zbrodni.” To tylko kilka z nich  i choć mają prawie 100 lat,  przyznam, że w wielu wypadkach pisane zgodnie z nimi książki mi się podobają.

„W mojej rodzinie każdy kogoś zabił” to książka specyficzna. Jej narrator jest autorem poradników pisania i opowiadaną przez siebie historię prowadzi wg klasycznych reguł. Jest do tego stopnia fair wobec czytelnika, że np. uprzedza na której stronie dojdzie do zbrodni. Z drugiej strony, rzecz toczy się współcześnie, są więc smsy, dziennikarze, a nawet sceny z zamarzniętym jeziorem rodem z filmów sensacyjnych. I jest też  granie z klasycznymi zasadami, bo przecież  chodzi o  zabawę i wywiedzenie w pole czytelnika.

Historia dotyczy rodziny, w której zgodnie z tytułem każdy kogoś zabił. I od razu dodam, że nie były to zawsze czyny z premedytacją, bo Cunninghamowie  nie są rodziną patologiczną, choć otoczoną specyficzną sławą. Rodzina zjeżdża się do zaśnieżonego kurortu w Australii (połączenie dość nietypowe!)  by powitać syna, barat i męża, który wychodzi z więzienia. I choć zjazd i tak nie przebiega w atmosferze rodzinnego ciepła, to wszytko mąci morderstwo. I nie będzie ono jedyne.

 Jak to w rodzinie, jest sporo postaci, wiele powiązań, tajemnic i zaszłości sprzed lata. Trzeba się wgryźć w to kto jest kim.  Pomysł, by więcej o bohaterach zdradzać w rozdziałach im poświęcanych, które przy okazji częściowo rozwijają fabułę jest konstrukcyjnie dobry, ale  nie ułatwia rozeznania wśród bohaterów- to kolejny przykład wodzenia za nos czytelnika.   

Autor daje nam rozrywkową powieść z zagmatwanym wątkiem kryminalnym, a przy okazja rodzi się pytanie o to, czym jest pozbawienie kogoś życia, jak niejednoznaczne bywają zdarzenia i jak trudno czasem osądzić czyny. Trochę w narracji czarnego humoru, ale stanowczo nie jest to komedia kryminalna.  Raczej pewna wariacja na temat kryminału jako takiego, opowiedziana z lekką ironią.

Czy konieczne do przeczytania? Nie! Czy  można zerknąć, by zobaczyć, że z klasycznych zasad da się jeszcze dziś coś wycisnąć. Można.  

Benjamin Stevenson. „W mojej rodzinie każdy kogoś zabił” . Przeł. Grażyna Wożniak. Wydawnictwo WAB. Warszawa 2024.

środa, 10 lipca 2024

"Poczta literacka" wskazówki mimochodem


 Dziś, gdy ktoś chce się dowiedzieć co ludzie sądzą o jego wierszu może go wrzucić do internetu (niewykluczone, że dostanie setki komentarzy, które nie będą odnosicie walorów literackich). Kiedyś można było swoje próby wysyłać od "Życia literackiego". I liczyć na opinie redakcji.

 "Poczta literacka, czyli jak zostać (lub nie zostać) pisarzem" to właśnie zbiór odpowiedzi pisanych przez Wisławę Szymborską tym, którzy zdecydowali się otworzyć swoje szuflady przed krytycznym okiem redakcji.  Ktoś może pytać co nam, tyle lat po działaniach Poczty literackiej, po zestawie odpowiedzi ( nawet bez tekstów, którym poświecono wierszówkę). Lata minęły, po co to wznawiać? Ano po to, że jednak w świecie literatury wiele pozostało niezmienne. Owszem, dziś poeci piszą o  smsach,  a użycie słów, które szokowały np. w poezji Bursy nie robią wrażenia, ale w kwestii zasad nie zmienia się wiele. I właśnie o zasadach pisze Szymborska. Czasem złośliwe, czasem ironicznie, czasem z żywą aprobatą wypowiada się o wierszach, których my nie znamy. Ale paradoksalnie- to nic nie szkodzi. 

Zawarte w tych dość krótkich opiniach  sformułowania są wskazówkami dla każdego, kto pisze. I kto czyta, bo  zwracając uwagę na elementy techniczne pisania, Szymborska daje też kurs czytania i analizy. Albo widzenia literackich szwów. Jest o błędach młodości , do których przyszła noblistka sama się przyznaje, o rozchodzących się wątkach i rymach kosztem sensu. O zbytniej górnolotności i potrzebie zachowania „równowagi ducha”, o tematach, które gdy zbierze się te największe w jednym wierszu, raczej nie dadzą dobrego utworu.  O tym, że siłą literatury jest zaskoczenie, niespodzianka.  Jest lekko, zabawnie, czasem złośliwe. O warsztacie i idei. A żeby nie było tak poważnie ostrze swoich komentarzy Szymborska wbija też klasykom np. pewnemu Williamowi z Londynu (który jest na bakier z historią Danii) czy Stefanowi Ż.

 Do Poczty wysyłano wiersze i opowiadania, zatem mamy tu zdania o krótkich formach prozatorskich: „Prawdziwa literatura zaczyna się dopiero wtedy, kiedy żywe postacie intrygują bardziej od tajemniczych zwłok”.  I poezji „W każdym wierszu chodzi przecież o wrażenie, że te właśnie, a nie inne słowa od wieków czekały, żeby się ze sobą spotkać i zrosnąć w całość jedyną, już nie do rozerwania”.  Jest też o  byciu człowiekiem słowa pisanego, które rozumiane jest tu jako rodzaj posłannictwa i misji (choć przy docenieniu warsztatu) „Poezja nie jest dla nich (poetów „z urodzenia”) rekreacją i ucieczką od życia, ale  samym życiem”. 

W jednej z odpowiedzi Szymborska pisze „Prawdziwy talent, owszem, wymaga, zwłaszcza na początku, wskazówek i pouczeń. Ale nauka ta musi mu przychodzić łatwo jakby mimochodem.” I właśnie takimi wskazówkami mimochodem, dla tych, którzy piszą i tych, którzy czytają jest „Poczta literacka”. 

Za książkę dziękuję Wydawnictwu, współpraca barterowa. 

 Wisława Szymborska.  "Poczta literacka, czyli jak zostać (lub nie zostać) pisarzem". Wyd. Znak. Kraków 2024.

 

środa, 3 lipca 2024

„Morderstwo w Lakeview Hall” tropem tych, które znamy

 


"Gdy bohaterka Jane Austen spotyka świat kryminalnych zagadek Agathy Christie…” Hasło jest marketingowo idealne, ale czy produkt jest zgodny z opisem?

Beatrice ma 26 lat, jest sierotą na łasce krewnych, a brak pozycji, urody i pieniędzy skazuje ją na los starej panny. Gdy podczas wizyty w Lakaview Hall ginie pan domu, Bea postanawia dowiedzieć się, kto jest temu winien. Razem z nią śledztwo prowadzi dumny, bogaty książę, do którego bohaterka pała (aż nazbyt oczywistą) niechęcią.  Jest więc jakaś duma i jakieś uprzedzenie, jakieś perswazje, a do tego dyskusje o książkach pani  Radcliffe. Dodajmy do tego kilkoro kreślonych mocną kresa bohaterów,  których pan Bennet mogłoby zaliczyć do okazów głupoty i…wątki w duchu Austen mamy zaliczone.   

Mamy też dom i zamkniętą grupę podejrzanych, ale nie ma tego, co stanowi o sile powieści Christie- napięcia i stopniowanej zagadki z podrzucanymi tropami. Zwykle w mieszankach obyczajowo-kryminalnych, zagadka bywa przykryta warstwą obyczajową i tak było w tym wypadku. Szukanie sprawcy jest raczej pretekstem do rozmów bohaterów, niż odkrywaniem kolejnych tajemnic.  Czyli bardziej Jane niż Agatha. 

Duch Jane przyświeca kreacji Beatrice, która powoli, przez całą opowieść, zyskuje swój głos i  odsłania charakter.  Bo przecież poruszamy się w świecie ostrych zasad obyczajowych i  stylu salonowej konwersacji, podczas której panna winna się uśmiechać, a niekoniecznie odzywać.  Beatrice, która z początku jest milcząca i nieśmiała, dzięki kilku rozmowom z księciem, odbywających się nieformalnej atmosferze zyskuje świadomość, że jej opinie i wrażenia zasługują na wysłuchanie. Jest przy tym cały czas zamknięta w pewnych ramach, które czynią z niej bohaterkę osadzoną w tamtym świecie, a nie tylko przebraną w kostium. Chociaż muszę powiedzieć, że  zachowanie księcia mocno nadwyręża te zasady, a  włażenie po drzewie do panieńskiej sypialni nie było w czasach Austen rzeczą, nad którą przechodzono do porządku dziennego. To, co mi trochę przeszkadza  w świecie przedstawionym powieści to brak określonego czasu.  Niby jesteśmy w  czasach regencji, są kolonie, interesy na Wschodzie, a jednocześnie  książę powołuje się na twierdzenie o dziedziczności, co powinno wskazywać na czas już po eksperymentach Mendla z grochem, czyli drugą połowę lat 60 XIX… Nic nie poradzę, że lubię daty. I konsekwencję.

 Czytałam książkę z przyjemnością, bo momentami styl jest dowcipny, a bohaterka sympatyczna. Jednak jak na kryminał zabrakło napięcia i tego zaciekawienia, co będzie dalej. Zaczynam mieć wrażenie, że hasło cosy crime, bywa śledztwem ślamazarnym, chaotycznym i przez to, bardzo innym niż to, co w kryminale prezentowała Christie. Bo brak bebechów i naturalistycznych opisów u niej wcale nie był jednoznaczny z nudą i brakiem spraw przerażających.

Czy obietnice wydawcy zostały spełnione? Nie do końca. Czy gdybym nie nastawiała się na mieszankę  w stylu moich ulubionych pisarek i była zaskoczona pomysłem oceniłabym książkę lepiej? Tak. 

Nie jest łatwo być drugą Austen i Christie. I absolutnie nie trzeba! Tym bardziej, że jako lekka lektura na leżak  „Morderstwo w Lakeview Hall”  ma szansę się sprawdzić, a Bea dopiero zaczyna detektywistyczną karierę.   

 Współpraca  barterowa z Wydawnictwem Znak. 

 Lynn Messina. „Morderstwo w Lakeview Hall”. Przeł.  Maria Kabat. Wyd. Znak. Kraków 2024.