Strony

środa, 30 grudnia 2015

Cynamony 2015

Laski cynamonu, fot. Shutterstock



W świecie, w którym tak mało rzeczy jest stałych, druga edycja Cynamonów zakrawa na tradycję;) Dlatego do dzieła!

Cynamon w kategorii bo bywam dzieckiem dla  "Babci rabusia"  mądrej, zabawnej i wzruszającej książki dla małych i trochę większych wielbicieli niesamowitych przygód i ważnych tematów poruszanych z olbrzymim wyczuciem i wdziękiem.
 


Cynamon w kategorii kryminal tango dla  "Ostatniej woli", za trzymającą w napięciu intrygę, świetnie zarysowanych bohaterów i udowodnienie, że druga książka może (a nawet powinna!) być lepsza od debiutu.

Cynamon w kategorii audiobuk  dla "Chłopców" a przede wszystkim lektora! Kolejny dowód na to, że Gosztyła potrafi tak zagrać książkę, że wysłucham do końca, choć do końca bym pewnie nie czytała.

Cynamon w kategorii polskie dla "Księcia w cukierni" za proste i mądre mówienie o szczęściu i piękne słowa o jego ulotności.
 "(...) szczęście mija zupełnie niezauważone. Spodziewasz się, że takie prawdziwe szczęście, takie że ach, przyjdzie dopiero jutro, za tydzień, no, kiedyś, i zupełnie nie podejrzewasz, że przeżywasz je tu i teraz. Jedząc tę napoleonkę... A teraz tę bajaderkę..."

Cynamon w kategorii obyczajowe  dla "Profesora Stonera"  za bardzo amerykańską powieść o akademiku, który był zwykłym, nieszczęśliwym człowiekiem. I kolejną dobrze napisaną książkę o książkach.


W 2015 roku udało mi się zrealizować i to ze sporą nadwyżką wyzwanie 52 książek przeczytanych w ciągu roku. I wynik ten jest o tyle zadowalający,  że żadnej z przeczytanych książek (nawet jeśli nie zasłużyła na cynamon) nie uważam za niewartą lektury. Choć zdarzyło mi się w tym roku porzucić kilka w trakcie czytania...cóż, takie są kobiety;) Na nowy rok życzmy sobie kolejnych wartych przeczytania książek, mądrych, dających do myślenia, poprawiających humor, czasem odprężających, zawsze (w przypadku audiobuków) dobrze przeczytanych.



środa, 23 grudnia 2015

"Wigilia Małgorzaty" nie bójmy się żyć

Małgorzata mieszka sama w wielkim domu i postanawia, że w tym roku nie będzie świętować Bożego Narodzenia. Nie ma siły i ochoty przygotować specjalnego menu dla jednej osoby, nie czuje potrzeby budzenia w sobie świątecznych uczuć, zresztą na nic nie ma siły.  Jednak los ma dla starszej pani niespodziankę. W wigilię pod jej domem psuje się samochód i rodzina prosi Małgorzatę o pomoc. Choć to zupełnie obcy ludzie, kobieta nagle zapomina o dokuczliwym bólu, a w miejscu  zniechęcenia pojawia się chęć niesienia wsparcia i dobrego słowa. I choć z pierwotnych planów nic nie zostaje, ta wigilijna noc pozwala Małgorzacie wiele zrozumieć.

Nie jest to przesłodzona i komercyjna opowieść świąteczna, tylko  historia o lęku przed śmiercią, starością  i samotnością. Ale też opowieść o tym, by nie bać się życia, bo póki ono jest, póty trzeba je wykorzystywać i nie skazywać się na samotne wyczekiwanie ostateczności.  Dla kogo jest ta książka?  Dzieci pewnie nie wyczują  egzystencjalnych lęków, trawiących Małgorzatę, ale  dostrzegą starszą panią, której należy się odrobina uwagi i ciepła. Dorośli, w tej samej starszej pani mogą zobaczyć kogoś, kto po chwili rezygnacji, znów zbiera w sobie energię do działania i zamiast biernie oczekiwać na śmierć, cieszy się czasem, który mu został.  Książka, choć krótka, daje potężny materiał do przemyśleń. I o to chodzi.

Książka dostała nagrodę na targach w  Bolonii i rzeczywiście wizualnie zachwyca. Ilustracje Pascala Blanchet'a są w stylu retro, wiele w nich szarości, bo wiele szarości jest w życiu Małgorzaty, jednak jest i trochę humoru, który doskonale koresponduje z pełnym dyskretnego dowcipu tekstem. A  gwiazda jaśniejąca na ostatniej stronie mruga, obiecując, że jeszcze nie wszystko stracone! 

India Desjardins, "Wigilia Małgorzaty". Przeł. Jadwiga Jędryas. Wyd. Dwie Siostry. Warszawa 2014.

 Świąt Bożego Narodzenia, które obudzą uśpione nadzieję, wiarę i miłość. I pozwolą dostrzec tę Gwiazdę, której blask rozświetla ciemności i prowadzi do celu!


środa, 16 grudnia 2015

"Feblik" słabość do bezpiecznych klimatów

Musierowicz czytam z przyzwyczajenia i sentymentu. Po "McDusi" i "Wnuczce do orzechów" miałam sporo wątpliwości, czy sięgać po kolejną książkę,ale gdy "Feblik" stanął na półce... nie było wyjścia. I dobrze! Spędziłam w towarzystwie Borejków i spółki miłe popołudnie, bo czyta się przyjemnie i szybko (książki Musierowicz mają od zawsze podobną objętość i bardzo dobrze, że autorka nie daje się naciągać na pisanie cegieł z rozdrobnionym opisem). Dwudziesty pierwszy tom Jeżycjady jest dopowiedzeniem tego, co dzieje się we "Wnuczce do orzechów". O ile tam głównymi bohaterami byli Dorota Rumianek i Józinek (przepraszam, Józef!), tu na pierwszy plan wyrywa się Agnieszka  Ignacy Grzegorz (którego we "Wnuczce..." Ida chciała wyswatać z Dorotą). Bohaterowie znają się jeszcze z gimnazjum, ale przypadkowe spotkanie w podmiejskim autobusie, a potem dobre wychowanie Ignacego Grzegorza sprawiają, że stają się sobie znacznie bliżsi. Oczywiście, pragmatyczni poszukiwacze faktów będą mieli używanie- w ciągu trzech dni koleżeństwo z gimnazjum zmienia się w przyjaźń, a potem błyskawicznie w miłość. I ci, którzy spotkali się 10 sierpnia w autobusie, 13 sierpnia są już parą narzeczeńską... Wielbiciele prawdopodobieństwa będę się stukać w głowę, czytając jak to Gabrysia raduje się z nowiutkiej, potencjalnej synowej, którą widziała na jednym obiedzie, Ida projektuje karierę laryngologa swojej równie nowiutkiej, potencjalnej synowej (Dorota ma wszak lat dwadzieścia, czas wyjść za mąż!), a wrzucona do studni komórka, po wyjęciu z tejże studni, nadal działa. Jednak nie ma co się stroszyć, taka jest konwencja Jeżycjady. Tak samo jak używanie w książce teoretycznie przeznaczonej dla gimnazjasty słów typu idiosynkrazja...Pytanie tylko,czy chce się wejść w ten świat i przyjąć taką konwencję? Jeśli ktoś potrzebuje stałego świata, w którym niewiele się zmienia, to jest pozycja dla niego.

Bardzo mnie ucieszyło, że Borejkowie nie są już tacy nadęci, jak we "Wnuczce..." (choć, teoretycznie to ten sam czas akcji), tu przyjmują gości z uśmiechem, ciepłem i dobrym słowem i naprawdę można uwierzyć, że roztaczają wokół siebie przyjazną aurę. Cieszą też maile Idy i Gabrysi, w których panie wymieniają się nie tylko pchającymi akcję nowinkami, ale i spostrzeżeniami o macierzyństwie i przemijaniu. Są w tych mailach trochę bardziej dorosłe i dobrze, bo im, jakby nie było matkom rodów, przystoi taka refleksja. Refleksji nie brakuje też seniorom; w słowach Mili i Ignacego słychać już pewne ostateczne nuty i chyba nie tylko mnie nasunęło się pytanie, czy Musierowicz w kolejnym tomie pozwoli któremuś z bohaterów odejść... Niektórzy zarzucają autorce nadmierne moralizatorstwo, na co ona zwykła odpowiadać, że po prostu czuje się odpowiedzialna za swoich czytelników. Tu nachalnego moralizowania nie ma, ale czegoś "Feblik" może nauczyć. Czego? Ano tego, by czasem zaryzykować i nie bać się zacząć od nowa, by nazywać rzeczy i uczucia po imieniu. By dawnych doświadczeń nie traktować jak balastu, tylko  ruszyć do przodu, zwłaszcza gdy pcha nas jakiś feblik (tj. słabość do kogoś). Jest w tej książce trochę mądrych słów o przyjaźni,  miłości i o "ulubionym egzemplarzu człowieka", które na pewno trafią do młodego czytelnika. A i starszym dadzą do myślenia.

Małgorzata Musierowicz, "Feblik". Wyd. Akapit Press. Łódź 2015

niedziela, 13 grudnia 2015

"Obietnica pod jemiołą" wybacz i zaufaj wg umowy


Elise pracuje w firmie organizującej wycieczki, która mieści się w wielkim biurowcu. Pewnego dnia podczas przerwy w pracowniczym barze dosiada się do niej Nicolas, prawnik z mieszącej się w tym samym budynku kancelarii. Proponuje jej umowę. Ponieważ nikt nie lubi samotnie stać na imprezach firmowych, Elise ma towarzyszyć mu w spotkaniach świątecznych, od listopada do Bożego Narodzenia mają spędzać ze sobą wolny czas i udawać parę. Dziewczyna godzi się na ten czysto platoniczny układ i w ten sposób zaczyna się bardzo emocjonujący okres w jej życiu. Zgodnie z założeniami umowy jej wykonawcy mają spotykać się na posiłkach, uczestniczyć w spotkaniach towarzyskich, a także jedna ze stron obowiązuje się przyjmować codzienne prezenty. Elise na początku niechętnie, potem z większym oczekiwaniem i entuzjazmem czeka na kolejne podarunki, spotkania przy lunchu i imprezy. Przystojny i dobrze postawiony facet budzi zachwyt jej koleżanek z pracy i powoli coraz bardziej zajmuje myśli dziewczyny... Ale Elise ma pewne obawy, bo do dobrego łatwo się przyzwyczaić, więc martwi się tym, co będzie, gdy minie czas określony umową. Obawia jeszcze jednej rzeczy. Cieniem na teraźniejszości bohaterki kładzie się sytuacja sprzed lat, tragiczne wydarzenie, którego Elise nie umie sobie samej wybaczyć. Do własnych niepokoi dochodzi strach przed tym, że jej nowy towarzysz może któregoś dnia dowiedzieć się o jej winach z przeszłości. Kontakt z drugim człowiekiem, tak jak umowa, jest obarczony ryzykiem, czy bohaterom opłaci się spróbować?
  
Evans pisze powieści z tezą.  I choć zakończenie sugeruje, że aby zrozumieć siebie nawzajem należy mieć podobne doświadczenia, tematem wokół którego kręci się ta opowieść jest trudna sztuka wybaczenia samemu sobie i otworzenia się na dobre emocje płynące od innych. To, że historia dzieje się w czasie przedświątecznym jest sympatyczne i pozwala znów uwierzyć w siłę świąt, które niosą nadzieję na odrodzenie i nowe otwarcie. Amerykańskie podejście do świąt może nie powinno już zaskakiwać, ale i tak troszkę dziwi mnie traktowanie listopada i grudnia jako czasu świątecznego- tak, jakby Boże Narodzenie wieńczyło, a nie zaczynało czas świętowania, spotykania się i radości... Nie jest tajemnicą, że „Obietnica pod jemiołą” zostanie  sprolongowana; to wiadomo od początku, od spojrzenia na okładkę i pierwszego rozdziału. Przecież to Evans! Ale Evans zna się na powieściach o uczuciach i tym razem pokazuje czytelnikom jak dbać o wzajemne relacje; nieprzypadkowo bohaterowie mają  spędzać  ze sobą przynajmniej przerwę na lunch i wolny czas wieczorami, to jedyna droga by się poznać, pogłębić relację i zaufać, by pozwolić teraźniejszości zapanować nad przeszłością.  Jeśli ktoś szuka powieści na czas przedświąteczny, książki, którą dobrze się czyta, a jednocześnie jest napisana po to, by coś uświadomić czytelnikowi "Obietnica pod jemiołą" jest idealną propozycją.

Richard Paul Evans, "Obietnica pod jemiołą". Przeł. Hanna de Broekere. Wyd. Znak. Kraków 2015.




środa, 9 grudnia 2015

Jeremi Przybora przed stuleciem urodzin

O Romeo! czy jesteś na dole? Fot. Zosia Kędziora
Nie pamiętam, jak i kiedy zaczęła się moja znajomość z twórczością Przybory. Może od książkowych adaptacji filmów Disney'a, które opatrzone były adnotacją: Opowiada Jeremi Przybora....Może od powtórki Kabaretu Starszych Panów w telewizji (były takie czasy, że w telewizji, w czasie niezłej oglądalności, puszczano Wieczory Kabaretu, a nie męczono ludność żenującymi, współczesnymi działaniami, które nie wiedzieć czemu zwą się kabaretami). Tak czy inaczej nagrania piosenek Przybory i Wasowskiego mam jeszcze na kasecie magnetofonowej. Potem zaczęło się nieco bardziej świadome słuchanie, którego konsekwencją było pojawienie się coraz większej liczby płyt z twórczością kabaretową i postakabaretową Starszych Panów, płyt DVD oraz książek Przybory. Bo, choć Kabaret to najwspanialszy dowód talentu Przybory, nie można zapomnieć, że poza Starszymi Panami było jeszcze kilka pół jego działalności. Pole literackie i poza-piosenkowe. Przyborę książkowego reprezentuje choćby "Uwiedziony", zbiór opowiadań "Ciociu, przestrasz wujka", "Listy z podróży". Pewnie Przybora nie byłby takim wyjątkowym poetą piosenki, gdyby nie było Przybory-tłumacza. Przekładał bardzo wiele piosenek i choć, co wyszło podczas rozmowy o przekładach piosenek francuskich prowadzonej z pewnym znającym język Moliera Mężczyzną Pisemnym, w swych tłumaczeniach mocno puszczał wodze językowej fantazji, nikt nie odbierze piosenkom i ich polskim wersjom genialności. Oto kilka przykładów:

Wspaniała, zabawna i piekielnie trudna piosenka!
W ramach ćwiczeń artykulacyjnych powtórzymy: ""gdy pragniesz, żebym ci oddała wszystko, co we mnie z krwi i ciała, i z pożądaniem twoim sprząc wszystko co we mnie z krwi i żądz":)
Jeden z bardzo wielu przekładów tej pięknej francuskiej piosenki. Podmiotem lirycznym jest kobieta, a nie mężczyzna i to już bardzo wiele zmienia...  Ale "każdy przecież to zna, lat dwadzieścia się ma i właściwie to wszystko"...




Gdyby nie przekład Przybory, nie znałabym tej piosenki. I byłaby to wielka strata! "Nie mówmy, że to miłość, bo można nazwać prościej małego szczęścia kruchy czar..."

Siłą piosenek z tekstami Przybory było ich mocne zakorzenienie w kulturze; w tradycji piosenki kabaretowej, umiejętności pastiszu i grania konwencją ("Przeklnę cię" to nic innego jak pastisz operetkowego dialogu...i choć wykonań było wiele, to jest  niedoścignione!)

Przybora potrafił wyzwolić w swoich słuchaczach chęć  nauki i przemycać w tekstach cenne informacje...
Ale także, a może przede wszystkim bawił 

 Ile razy słucham/oglądam "Ty nie odmawiaj mi" powtarzam sobie:jacy oni są rewelacyjni! Więc "jeszcze raz"

I wzruszał... W kategorii "piękne i smutne piosenki" jest jednym z Mistrzów... Zmierzch, który nie powinien być samotny...  "I nie zobaczysz jak ciężko mi iść gdy... Zmierzch zakrył mi twarz i nie wiem czy masz oczach żal czy może..."



Melodia, która "przyniesie cię znowu kiedy już pamięć zapomni, to co we mnie jest tobą"

Długo można wymieniać i załączać dowody zasług Przybory dla ludzkości...

Odnalazłam się w świecie doskonale wychowanych Panów i ich przedziwnych gości. Co więcej, ludzie, których poznawałam i wychodziło, że Kabaret jest dla nas czymś istotnym, cały czas są dla mnie (nawet gdy mieszkają daleko) ważni i bliscy.  Dialogi KSP dawały, i dają mi cały czas, mój ulubiony rodzaj śmiechu- śmiech  do wewnątrz (co przypomina opisane w jednym z Wieczorów "patrzenie Holoubkiem, czyli w głęboko w siebie"). To nie jest humor, który nakazuje się tarzać po podłodze, od niego nie boli brzuch, a odgłos z paszczy nie przypomina rżenia (coś takiego słychać w tle dzisiejszych występów "kabaretowy"). To jest dowcip, który poprawia humor i pozwala się chwileczkę zamyślić. Dowcip szalenie trudny o uzyskania i pewnie dlatego tak rzadki! A jednocześnie dowcip, który jest bardzo egalitarny, bo przecież już Hanuszkiewicz opowiadał, że w czasie gdy był szefem telewizji i podróżował po kraju, ze zdziwieniem zauważył, że w pegeerowskiej wsi nagle zrobiło się pusto... Zapytał napotkanego człowieka,dlaczego nikogo nie mam na ulicy i wtedy usłyszał, że wszyscy oglądają Starszych Panów. 

Gdy porównuje się twórczość Przybory i Wasowskiego ze współczesnym światem "kabaretowym", od razu widać dwie rzeczy, stanowiące sedno przepaści między tym co było,a tym co jest. Po pierwsze w KSP (ale także innych kabaretach tego czasu np. Dudku), każdy zajmował się tym, co robił najlepiej:Przybora pisał teksy, Wasowski muzykę, śmietanka aktorska wykonywała piosenki i sceny na najwyższym poziomie. Teraz większość kabareciarzy bezgranicznie ufa swoim (ograniczonym) możliwościom... Po drugie, poziom Wieczorów jest wzorcem smaku, elegancji i inteligencji, wzorcem, do którego widownia chciała równać; obecnie sprzyja się najniższym gustom. Publiczność, mam taką nadzieję(!), chce być traktowana jak grupa ludzi myślących, a nie idioci, którym wystarczy najbardziej banalne skojarzenie i prostacki żart, chce rozrywki, która niesie coś ze sobą, która coś daje (choćby jakiś cytat czy nawiązanie do kultury). Dlatego Starsi Panowie nie wychodzą z mody! Jednak trzeba o nich przypominać, trzeba powtarzać Wieczory, piosenki i dowcip, bo indolencja nie śpi... Nawet najbardziej oczywiste rzeczy niedługo nie będą tak jasne. Smutna i prawdziwa opowiastka na poparcie tej tezy.  Podczas przygotowania scenariusza spektaklu Jeremi. Mężczyzna piosenny, którym w Teatrze Mplusm obchodzimy stulecie urodzin Przybory, zastanawiałam się, czy jeśli  na plakatach, ulotkach etc. jest napisane, że to spektakl jubileuszowy, powtarzanie na scenie, że Przybora urodził się sto lat temu nie jest przesadą i wątpieniem w inteligencję widzów. Ostatecznie zdecydowałam się ten tekst włączyć do spektaklu. Po premierze przyszła do nas, grających,  młoda dziennikarka z kulturalnej redakcji pewnego radia. Zaczęłam opowiadać, że w przedstawieniu starłyśmy się pokazać i te bardzo znane i mniej popularne piosenki Przybory, aby udowodnić, że jeszcze wiele tekstów jest do odkrycia i że Przybora to nie tylko Starsi Panowie. Dziennikarka  z uśmiechem  powiedziała, że ona zupełnie nie kojarzy Kabaretu Starszych Panów, ani ich piosenek. Potem poprosiła nas, by w kilku słowach zachęcić widzów do przyjścia na spektakl o DŻEREMIM Przyborze. A na końcu zapytała, czy Przybora napisał teksty piosenek specjalnie dla nas, na ten właśnie spektakl...  I wtedy pomyślałam, że ze sceny chyba jednak nie wybrzmiało dostatecznie dobitnie to, że stoimy na niej z powodu stulecia urodzin Przybory, który już niestety nie pisze... Powtarzajmy, przypominajmy, edukujmy, bo wróg zapomnienia i ignorancji nie śpi!!!A na koniec recepta KSP na piosenkę...

niedziela, 6 grudnia 2015

"Ostatni Naiwni. Leksykon Kabaretu Starszych Panów" poszerzajmy wyobraźnię!

Co robimy, gdy nie znamy jakiegoś wyrażenia, słowa, definicji? Oczywiście sięgamy do słowników, encyklopedii i leksykonów (tj. sięgaliśmy zanim odpowiedzi na większość pytań nie zaczął nam udzielać wujek Gugl). Hasła encyklopedyczne pełne odnośników, kwalifikatorów i skrótów są przydatną, ale przyznajmy, mało ekscytującą lekturą.  Zaletą wszelkich książek przechowywanych w podręcznych księgozbiorach bibliotek jest to, że w odpowiednim leksykonie znajdziemy wszystko co nas interesuje. Trzeba tylko sięgnąć po odpowiednie opracowanie. A jeśli chcielibyśmy się dowiedzieć czegoś o kalaciejce, suchym szwagrze, kąpielowym prawie małżeńskim, albo kryptoalkoholikach? Wtedy trzeba sięgnąć po "Ostatnich naiwnych.Leksykon Starszych Panów". To książka absolutnie niezbędna w podręcznej biblioteczce każdego, kto żywi wyższe uczucia do Przybory i Wasowskiego. Pozycja napisana przez znawców tematu, wyrosłych i wychowanych na i z KSP: Romana Dziewońskiego oraz Monikę i Grzegorza Wasowskich, czyli trio gwarantujące, że przyjemność lektury haseł tego leksykonu będzie znacznie wyższa niż przy innych książkach encyklopedycznych. 

Niebanalni bohaterowie,  genialne cytaty, neologizmy, najwspanialsze scenki z KSP zostały w tej książce zebrane w 666 haseł, ustawione alfabetycznie i opatrzone stosownymi odnośnikami, jak przystało na książkę noszącą miano leksykonu. Poza datami, opisami i charakterystykami są zdjęcia, grafiki (np.przedstawiająca Eksterytorium Starszych Panów z takim miejscami jak Osculati Cypel lub Frankfurt nad Drwęcą)i przedruki z gazet (bo każdy Wieczór był szeroko omawianym w prasie wydarzaniem kulturalnym). Żaden leksykon z prawdziwego zdarzanie nie może się obejść bez aneksu, tu są Aktogramy czyli notki biograficzne aktorów biorących udział w Kabarecie.  Nie będę się rozpisywać o tej książce, bo o fenomenie Starszych Panów napisano już wieeeele, a temat pozostaje cały czas nie do końca zbadany:) Proszę czytać leksykon dla walorów poznawczych i artystycznych. Dla powiększenia wyobraźni... Bo pałac, w którym powiększają wyobraźnię stoi gdzieś w krainie Starszych Panów, a "Leksykon..." każdy może mieć w domu. A nawet powinien, bo haseł z tego leksykonu wujek G. nam nie podpowie.

Roman Dziewoński, Monika i Grzegorz Wasowscy, "Ostatni naiwni. Leksykon Kabaretu Starszych Panów". Wyd. Świat Książki. Warszawa 2008.

Przypominam, że 12 grudnia minie sto lat od urodzin Jeremiego Przybory. Jest co świętować, więc na moim cynamonowym profilu na fb trwa Tydzień z Jeremim, zapraszam!

środa, 2 grudnia 2015

"Ostatnia wola", wielkopolski dworek i spadkobiercy

Ostanie dni 1938 roku. Ekscentryczna  nestorka rodu Wirydianna Korzycka postanawia zakończyć swoje długie i ciekawe życie, a przed śmiercią jeszcze raz zobaczyć krewnych i  potencjalnych spadkobierców. Do dworku pod Zbąszyniem przyjeżdżają więc autorka modnych romansów z córką, benedyktyn, urzędnik dyplomatyczny, lekarz, wdowa po pocztowcu, utracjusz z piękną żoną i sekretarka ze skłonnością do hazardu.  Po uroczystej kolacji, podczas której ciotka każdemu z krewnych zdążyła powiedzieć coś złośliwego i nieprzyjemnego, zaczyna się śnieżyca. Służba dostała wychodne, dwór jest odcięty o świata i elektryczności, więc gdy następnego dnia okazuje się, że ciotka i dyplomata zostali zabici, jedynym logicznym wyjaśnieniem spawy jest myśl, że wśród gości znajduje się morderca. Kto ma największą szansę na spadek i zarazem motyw? Kto najwięcej ukrywa, a kto nie jest tym, za kogo się podaje?

Motyw zamkniętego pokoju, czy w tym wypadku odciętego od reszty świata dworu, jest jedną z moich ulubionych kryminalnych klisz. Szwechłowicz bardzo wdzięcznie gra tą znaną, ale absolutnie nie zgraną konwencją. Ograniczona liczba podejrzanych, przerzucanie motywów i powolne odsłanianie tajemnic, których krewni i powinowaci baronowej mają sporo, to wszystko sprawia, że książkę czyta się naprawdę świetnie. Bohaterowie są charakterystyczni, na ile trzeba tajemniczy, na ile warto sympatyczni; podbiła mnie Basia, córka pisarki, ze swoim egzaltowaniem przystającym podlotkowi, a jednocześnie bardzo żywą inteligencją i spostrzegawczością. Bardzo spodobał mi się też benedyktyn ojciec Herbst, który stał się samozwańczym śledczym oraz wnikliwym obserwatorem ludzkich poczynań. 

O ile przy "Tajemnicy szkoły dla panien"  trochę marudziłam na brak napięcia, o tyle "Ostatnia wola" ma swój wewnętrzny nerw i naprawdę trudno książkę odłożyć. A to, co było dobre w debiucie, w kolejnej powieści znów się pojawia i dodaje historii smaczku. Mamy bowiem znów mały rzut historyczny: za chwilę zacznie się 1939 rok, więc bohaterowie przebąkują coś o niebezpieczeństwie, pojawiają się cienie walki wywiadów i wzmianki o wolnym Gdańsku. Jest  trochę o polskich filmach i gwiazdach kina okresu międzywojennego. I jest o literaturze dla kucharek, którą pisze i na której zarabia Urszula, więc Szwechłowicz wrzuca kamyczek do ogródka dyskusji o literaturze popularnej. Urszula pisze romanse w odcinkach, zdając sobie sprawę z ich miernej wartości literackiej, a nawet szkodliwości społecznej (w opowieść zostaje wpleciona recenzja jej twórczości i krytyka  kobiecych powieści). Jednocześnie czytelnik dowiaduje się, że poezja (którą pisała wcześniej) nie sprzedawała się, a kobieta ma na utrzymaniu córkę i nie nakarmi jej satysfakcją z tworzenia wysokiej literatury...Ciekawe.  

Zazwyczaj mówi się, że druga książka bywa gorsza od pierwszej; w tym wypadku jest inaczej.Łyknęłam ten kryminał retro szybko i ze smakiem. I ciekawe, co będzie dalej (może przełom lat 20 i 30?), bo takiego pióra nie powinno się odkładać na zbyt długo.

Joanna Szwechłowicz, "Ostatnia wola". Wyd.Prószyński i Spółka. Warszawa 2015.

niedziela, 29 listopada 2015

"Skazaniec. Na pohybel całemu światu" dojrzewanie za kratami

Stefan Żabikowski, zwany przez kolegów z celi Ropuchem, miał niespełna dwadzieścia dwa lata gdy trafił do więzienia we Wronkach z wyrokiem dożywocia. Za co? Tego autor nie mówi, trzymając czytelnika w napięciu i oczekiwaniu. Ale brak informacji o zbrodni bohatera to za mało, by przykuć uwagę czytającego na ponad pięćset stron, dlatego w książce sporo się dzieje. Ropuchowi spełniło się chińskie przekleństwo: obyś żył w ciekawych czasach. Tak jak młody jest tytułowy skazaniec, tak młoda jest dopiero niedawno oswobodzona Polska, bo rzecz dzieje się w latach dwudziestych ubiegłego wieku. Za mury wiezienia trafiają strzępy informacji o działaniach Piłsudskiego, wprowadzeniu polskiej waluty. Wiadomości  szczątkowe, bo przemycane przez mur, ale nadające historii pewnego prawdopodobieństwa i osadzające ją w czasie. Jednak "Skazaniec" to przede wszystkim powieść o dojrzewaniu i wrastaniu w człowieczeństwie. Stefan na wolności nie miał czasu ani nauczyć się czytać, ani poznać różnych ludzkich postaw i emocji, nadrabiał w więzieniu. Dzięki pomocy Ojczulka poznał nie tylko litery, ale i dobrostan płynący z lektury. Dzięki kontraktom z różnymi osadzonymi dowiedział się, czym jest przyjaźń i niegodziwość. Za kratami uczył się o wolności, którą każdy musi sobie sam wypracować i zrozumieć. Pierwszy tom kończy się w momencie, gdy bohater rozumie co powinien zrobić, ale pewnie też wie, jakie konsekwencje będzie miał jego czyn... O tym, w kolejnej części. 

Książka napisana jest w formie wspomnień starego człowieka. Skazaniec cofa się do lat młodości i opowiada o nich, od czasu do czasu wtrącając refleksje kogoś, kto patrzy na tamten świat i wydarzenia z dystansu. To ciekawy, dający powieści głębszego sensu, zabieg.  Bohaterowie, a jest ich sporo, kreśleni są charakterystycznie, niektórzy z miejsca dają się lubić,  inni wzbudzają niechęć czy podejrzenia. Co ciekawe, większą sympatię budzą więźniowie niż, teoretycznie stojący po stronie prawa, pracownicy wiezienia.  Bo to jest zupełnie inny świat, z którego nie ma ucieczki, z pracowania stolarska, w której pracuje Ropuch, dając mu pozory zwykłego życia, jeszcze bardziej uświadamia tragiczne położenie bohatera. Nie mam doświadczenia w prozie więziennej, ale do dziś pamiętam wrażenia, jakie zrobiły na mnie "Mury Hebronu". "Skazaniec" nie ma takiej siły i może dobrze, bo na wspomnienie prozy Stasiuka cały czas trochę mi  słabo.  Spadło bardzo mocne sceny równoważy refleksjami i wspomnieniami bohatera, a nawet, w rozmowach osadzonych, wprowadza trochę humoru. Muszę przyznać, że nie spodziewałam się, że książkę o więzieniu w latach międzywojnia będzie się tak dobrze czytać! 

I jeszcze słowo o samym pomyśle na książkę i jej promocję. Krzysztof Spadło wydaje tę serię na zasadach self publishingu i odpowiada nie tylko za powieść, ale także za pomysł na reklamę i dotarcie do publiczności. Kolejne tomy "Skazańca" ukazują się jednocześnie jako e-booki, audiobooki i książki tradycyjne, a każda część promowana jest też filmem krótkometrażowym. Bardzo ciekawy i, jak się okazuje, skutecznie przyciągający czytelników do lektury pomysł. 

Z możliwość przeczytania pierwszego tomu "Skazańca" dziękuję Autorowi.

Krzysztof Spadło, "Skazaniec. Na pohybel całemu światu".  2013.

czwartek, 26 listopada 2015

"Nigdy, więc nigdy z tobą rozstać się nie mogę!"

O roku 1998, roku ów...  gdy większość podlotków miała nad łóżkiem plakaty z "Titanica" i słuchała Backstreet Boys albo Spice Girls. Roku nastoletni, ze wszystkimi jego blaskami i cieniami. Nie było rady, trzeba było się zakochać. Zakochaniem szalonym, nieszczęśliwym, totalny, dostępnym tylko gdy ma się tak niewiele lat. Wtedy zjawił się ON... jakże inny niż chłopaki z tylnych ulic, inny niż Leonardo... Zaczął pojawiać się to w gazetach, to w telewizji, bo przecież dwusetna rocznica urodzin to jednak spore wydarzenie. Zaczaił się na mój młody umysł z dwóch stron: intelektualnej i emocjonalnej. Intelektualnie zarzucił sieć konkursu wiedzy o nim samym, do którego zostałam dopuszczona warunkowo, bo byłam w szóstej klasie, a konkurs był przeznaczony dla uczniów klas siódmych i ósmych. Ale przecież wiadomo, że sprawach wielkiej wagi wiek nie gra roli. Emocjonalnie zaczaił się konkursem recytatorskim. I tak, dwutorowo, zaczęła się nasza znajomość. Czytałam jego i o nim. Oczarował mnie nastrojem ballad i romansów, intrygował sonetami, zachwycał rytmem epopei, a  gdy dostałam płytę ze "Śpiewnikiem domowym" Moniuszki, na której "Rozmowę" śpiewał Hiolski, było po mnie! Mogę to głośno i wyraźnie powiedzieć: Adam Mickiewicz zwichrował moją młodość durną i chmurną, dając i tak średnio decyzyjnej pannie "Niepewność", rojąc o wzorcu męskiego uczucia "Do*** na Alpach w Splugen" i bawiąc historią o Mazurze, któremu zginęła suka. Moje literackie uczucie do wieszcza było tak wielkie, że nie dało się trzymać w tajemnicy. Piszący dla mnie wiersze kolega był bez szans i chyba zdawał sobie z tego sprawę. Podobiznę  Adama nosiłam w portfelu, a w torbie miałam malutkie wydanie poezji, które podarowała mi przyjaciółka (wielbiąca w tych czasach żywych chłopców w naszym wieku). 

Miłość wymaga czynów, nie tylko pustych deklaracji. Działałam! 24 grudnia 1998 roku, gdy większość poznaniaków ganiała za prezentami albo lepiła pierogi, ja byłam na odsłonięciu pomnika w PTPNie, a potem pod pomnikiem na Placu Mickiewicza z garstką zapaleńców recytowałam drżącym z emocji głosem "Odę do młodości". Młodość bez wylatywania nad poziomy jest do chrzanu! Nie wiem, czy Mickiewicz był wytrawnym piechurem, ale kazał mi maszerować w swojej sprawie jeszcze kilka lat później. Byłam na drugim roku studiów (więc na kursie literatury romantyzmu), gdy na ścianach Collegium Novum pojawiły się klepsydry informujące o tym, że Mickiewicz nie żyje. Od 150 lat, ale jednak nie żyje. W związku z tym w dniu rocznicy miał odbyć się pochód żałobny. Nie wiem, czy obecni studenci mieliby na tyle woli i ochoty by z czarnymi wstążkami w klapach, powagą na twarzach, poezją pod pachą i transparentem ADAM MICKIEWICZ NIE ŻYJE maszerować po Poznaniu... My mieliśmy. Pierwszy przystanek był obok kościoła św. Marcina, gdzie do dziś stoi cokół pierwszego na polskich ziemiach pomnika wieszcza. Zapalaliśmy znicze, przeczytaliśmy wiersze. Potem był PTPN i pomnik, na którego odsłonięciu byłam kilka lat wcześniej. Zakończyliśmy ten pochód (a było straszliwie zimno!) na Placu Mickiewicza, na którym znów drżącym głosem, przekrzykując ruch uliczny, przeczytałam mowę pogrzebową. Gdy tak szliśmy z tym prześcieradłowym transparentem, książkami, zniczami i kwiatami musieliśmy wyglądać oryginalnie. Ale, i tego nikt się nie spodziewał, do naszego pochodu dołączyło kilka osób, zwykłych przechodniów, którzy w tamtą sobotę zostali porwani albo miłością do poezji,albo ciekawością, albo naszym entuzjazmem. Tak, młodość bez wylatywania nad poziomy jest do chrzanu! 

A dziś, w 160 rocznicę śmierci, Wieszcz jest mi nadal bliski. Doceniłam jeszcze bardziej jego poezję, przegadałam długie godziny na temat czytania "Dziadów" przy świeczce, przeczytałam bardziej świadomie pisma i mam nadzieję, że ta trochę egzaltowana radość ze znalezienia swojego poety mi nie minęła. Co prawda pojawiło się na drodze rozwoju czytelniczego kilku innych poetów (pamiętam o was, Kazimierzu, Leopoldzie, Konstanty!), ale miłość literacka na szczęście nie zakłada wierności. A ON  pozostanie "święty i czysty jak pierwsze kochanie". I choć egzaltacja ucichła, gdy czytam pewne teksty, cały czas myślę:wiedziałeś o czym piszesz, Adamie!

niedziela, 22 listopada 2015

"Klara" bunt i (za) wielkie kroki

Klara Strojnowska była tą bohaterką pierwszej części "Niepokornych", która najbardziej mi się podobała, dlatego też czekałam na książkę skupiającą się na jej losach. Doczekałam się. Studentka literatury Klara jest rzutka, idealistyczna i bojownicza, chce by w Krakowie było jak w Berlinie, marzy o prawie do głosu dla kobiet i o tym, by panie zrzuciły, także w metaforycznym znaczeniu, swoje gorsety. Jednak w tym zapalczywym bojowaniu jest naiwna, momentami denerwująca, bo nie rozumie, że zmiany wymagają czasu, a jej pokazowo wyemancypowane zachowania, zamiast skłaniać do myślenia o roli kobiety, od razu zniechęcają mieszczańskie otoczenie. Ojciec Klary, profesor Strojnowski, który jest jej głównym oponentem, ale jednocześnie głosem rozsądku,  mówi, że buntowanie się dla samego buntowania niczego nie zmienia i do niczego nie prowadzi. Ale ona nie słucha i popada w coraz większy konflikt ze swoją typową krakowską rodziną. Zbuntowana Klara wdaje się w romans z tajemniczym inżynierem (mamy przecież wiek pary, elektryczności i automobili), potem cierpi rozczarowanie, a następnie wikła się dość dziwny układ, którego konsekwencje poznamy pewnie w ostatniej części trylogii.

Bohaterka pierwszej części, Eliza, jest już szczęśliwą narzeczoną austriackiego policjanta, która musi sobie radzić z niechęcią rodziny, a także wciąż mającą nadzieję na dalsza edukację studentką. Ale jej losy są tu potraktowane marginalnie. Więcej wiadomo o Judycie, ta uzdolniona malarka wykorzystuje swoją szansę i jedzie do Wiednia, gdzie wśród artystów (m.in. Gustawa Klimat) układa sobie życie. Jednak fakt, że to właśnie ta żydowska dziewczyna (która w tym tomie w starej wierze i tradycji odnajduje pocieszenie) ma być tytułową bohaterką trzeciej części może świadczyć, że w jej życiu coś się zmieni.

Książkę czyta się dobrze, jest napisana dobrym stylem, z dbałością o język i detale, i świetnie widać, że autorka sumiennie odrobiła lekcje ze znajomości  młodopolskiego Krakowa i modernistycznego Wiednia. Jest i Wyspiański, i Klimt, i Zapolska... Ale, bo jest pewne "ale". Moim zarzutem do bohaterek "Elizy" była ich bezideowość, tego nie mogę cofnąć. Judyta decyduje się na dający wielką szansę na rozwój wyjazd do Wiednia dopiero wówczas, gdy jej ukochany zaczyna paradować po Plantach z narzeczoną. Klara zamiast walczyć o uczucie, które, choć wymaga złamania mieszczańskich zasad i sporej dozy niepokorności, wydaje się prawdziwe, godzi się na bezpieczny układ bez miłości; dziwne, jak na kogoś, kto sprzeciwiał się małżeńskiej giełdzie i życiu bez prawdziwych uczuć. Bo przecież pokazowe łamanie konwenansów to jedno, a utrata swoich  marzeń i wierności sobie-drugie. Klara nie boi się socjalistycznych wieców i osądzani innych, jednak by wejść w coś, co jest nieznane i trudne, nie ma odwagi. Moim problemem z bohaterkami Wojdowicz jest to, że im nie wierzę. Ich niepokorność, a w wypadku Klary zwykły młodzieńczy bunt, nie jest wstanie mnie przekonać do kibicowania im. Oczywiście, rodząca się kobieca samoświadomość, odczyty w czytelniach i marzenia o pracy zarobkowej to piękna idea, jednak trudno było mi podczas lektury oprzeć się wrażeniu, że buntownicze postawy wynikają czasem bardziej z mody niż autentycznego zaangażowania w tzw. "kwestię kobiecą". A dowodów na wcielanie idei w życie w powieści nie brakuje. Klara mogłaby się zaangażować u podstaw, jak jej ciotka, która zaniosła kaganek oświaty na wieś, ale taka praca to dla panny Strojnowskiej coś zbyt mało widowiskowego. A przecież zmiany nie polegają na wielkich słowach, tylko na małych czynach. I pewnie ze względu na to, że panny więcej rozprawiają o swoich rewolucyjnych planach niż robią, nie mogę powiedzieć, że je polubiłam. Taki ze mnie nudny, pozytywistyczny, poznański typ.

Książka warta jest uwagi także ze względu na to, że prezentuje wcale nie aż taka odległy świat, w którym bardzo wiele się zmieniło. Bez wątpienia trylogia Agnieszki Wojdowicz pokazuje zmiany w sferze obyczajowej i nam, tym z XXI wieku, trudno jest to pominąć milczeniem. Zmieniło się dużo, nawet jeśli marzenia jednej ze studentek, by po skończeniu studiów i znalezieniu pracy stać się w pełni samowystarczalną są dla wielu wciąż literacką fikcją. Szczęśliwe zelżały granice towarzyskie i nie ma już miejsc, w których trzeba wspierać się na męskim ramieniu, bo inaczej nie wypada. Mężczyzna, z którym pokazuję się w teatrze nie musi być moim narzeczonym, a ja, stojąc samotnie w operowym foyer, nie jestem traktowana jak panna niejasnej konduity. Małżeńska giełda jest cieniem przeszłości, wykształcenie rzeczą oczywistą a nie przywilejem, nawet wola familii straciła na znaczeniu. I to jest właśnie zasługa małych kroczków w zmianie myślenia, niekoniecznie wielkiego buntu.

Agnieszka Wojdowicz, "Klara.Niepokorne". Wydawnictwo Nasza Księgarnia. Warszawa 2015.

czwartek, 19 listopada 2015

"Trzynasty dzień tygodnia" szkieły z naszego fyrtla

13 grudnia 1981 roku, początek stanu wojennego. W Poznaniu dodatkowa afera, bo zamordowano skarbnika Solidarności, a pieniądze zniknęły. Milicja kryminalna bierze się za śledztwo, po piętach drepczą im "koledzy"z SB. Wszystko dzieje się w mrozie zimy i chłodach stosunków międzyludzkich, ogrzewanych tylko lejącym się bardzo szerokim strumieniem alkoholem. Książka prawdopodobna, choć czytana z perspektywy czasu  i to przez kogoś, kogo w 1981 roku nie było na świecie, sprawia wrażenie nieco filmowej. Jak zapewniają ci, którzy te czasy pamiętają, nie takie rzeczy się wówczas działy! Towarzyszymy więc działaczom solidarnościowym w ucieczce do jednej w Wielkopolskich wsi, w której zaprzyjaźnioną melinę ma pomocny ksiądz Kudelski (jedyna postać, która w tej powieści nie klnie). Towarzyszymy towarzyszom w poszukiwaniach i przeszukaniach, w odprawach na komendzie i załatwianiu spraw pod stołem. Towarzyszymy tym, którzy nabierają towarzyszy i tym towarzyszom, którzy dają się nabrać w bardzo filmowym stylu. A do tego staramy się sami nie zgubić w plątaninie wątków i olbrzymiej liczbie postaci- przyznam, że momentami traciłam rozeznanie kto jest kim, a początek, gdy wszyscy bohaterowie zostają przedstawieni, przypominał trochę książkę telefoniczną.  

Wielkim plusem kryminału Ryszrada Ćwirleja jest mocne osadzenie w poznańskich realiach. Chodzi nie tylko o konkretne miejsca, jak np.komisariat na Marcinkowskiego (mijam go codziennie w drodze do biblioteki i gdy czytałam tę powieść przyspieszałam kroku, przypominając sobie książkowe sceny). Na uwagę i docenienie zasługuje przede wszystkim o język- o ile wulgaryzmów jest moim zdaniem trochę za wiele (nic na to nie poradzę, że męczę się czytając tak pisane książki i nie doceniam ich życiowego charakteru), o tyle zastosowanie gwary poznańskiej jest pomysłem, który został doskonale zrealizowany. Wtrącane przez bohaterów gemele, bimby, papudroki i szkieły są bardzo naturalne, niewymuszone i nadają całości specyficznego, lokalnego smaczku. A jak ktoś nie z Poznania, ma słownik na końcu. Powieść warta uwagi przede wszystkim ze względu na ten poznański koloryt. Choć i wartość poznawczo-historyczną należy docenić, bo to opowieść o krajowej historii w lokalnym wymiarze, z ponadwojewódzkimi ludzkimi dążeniami i zazdrościami w tle. 

Ryszard Ćwirlej, "Trzynasty dzień tygodnia". Wyd. Replika. Poznań 2007.

niedziela, 15 listopada 2015

"Chłopcy" i pewien mężczyzna

Po "Chłopców" sięgnęłam przez faceta. Z sentymentu robi się różne rzeczy. Co prawda nie jestem fanką filmowej twórczości Saramonowicza (którego wylaszczone zdjęcie na tylnej stronie okładki doskonale koresponduje z tytułem powieści), ale warto dać się zaskoczyć. Dla niego. I co? On mnie nie zawiódł, "Chłopcy" trochę tak, bo  to jest rewelacyjnie przeczytany audiobuk, ale znacznie mniej rewelacyjna książka. Powieść, którą można streścić znanym twierdzeniem, że mężczyzna dojrzewa do siódmego roku życia, a potem już tylko rośnie.

Tytułowi chłopcy to czterdziestoletni Jakub (który zdążył zrobić dwie najważniejsze rzeczy dla mężczyzny w jego wieku: ożenić się i rozwieść) oraz jego jedenastoletni syn Mateusz. Widzą ten sam świat i próbują go przetrawiać.Z tym że Matuszowi wychodzi to lepiej niż Kubie. Oczywiście można się dziwić, że jedenastolatek używa słów typu zindywidualizowane podejście i klangor, ale nie czepiajmy się. Mati naprawę próbuje pojąć o co chodzi w życiu. Ma najlepszego przyjaciela i chce być taki, jak jego tata. Jednak kolejne wydarzenia sprawiają, że staje się wobec ojca bardziej krytyczny-to nieuchronny znak procesu dorastania, a takim samym znakiem w przypadku Jakuba jest dostrzeżenie w swoim życiu kalek postępowania własnego ojca. Kuba to neurochirurg,więc ktoś, kto panuje nad życiem, z drugiej strony jednak ktoś, kto tego życia nie ma sobie. Pustak, którego uruchamia tylko jedna wajcha. Smutny to obraz czasów, bo trudno odmówić autorowi  daru obserwacji. Smutni bohaterowie, choć często mówiący dowcipnie. Smutne  dzieci, które zbyt szybko muszą zajmować się dorosłymi problemami oraz beznadziejni dorośli, bardziej zagubieni niż dzieci. Pomysłem na życie Kuby jest wikłanie się w romanse z matkami szkolnych kolegów syna, chociaż "romanse" to nie jest dobre słowo, bo zakłada jakieś emocje, a tu ich brak. I tak przewalające się przez łoża, kanapy i kozetki kobiety wypełniają dni i noce bohatera. Nie będę mówić, że obrazy pań (eko-wariatka, nienasycona i nietrzeźwa histeryczka, urocza nauczycielka przyrody) nie spodobają się kobietom, ale takie prawo karykatury. W pewnym momencie w bohater zaczyna... dorastać. Nie wiem, czy wierzę Kubie, który nagle postanawia dojść do tego, dlaczego rozwalił sobie życie i chce je naprawić. Nie od dziś wiadomo, że łatwiej zniszczyć, niż poskładać. To jest książka o tym, że nie można przez całe życie być motylem przelatującym z kwiatka na kwiatek. Nie można, bo to na dłuższą metę męczące i nużące. Na końcu powieści mamy wyhamowanie i uspokojenie; czy Kuba dorośnie? Dobrze by było, choć nie powiem, żeby przejęła się losami Kuby do tego stopnia by mu kibicować. Ale sprawa jest otwarta.

Saramonowicz świetnie czuje się w dialogu i monologu, opisów prawie nie ma. Akcja toczy się w wypowiedzianych lub wewnętrznych monologach Kuby i Matiego, i scenach, w których autor jest bardziej scenarzystą niż pisarzem; szybko naszkicowana scena, wypełniona wypowiedzą bohatera. Przy samodzielnym czytaniu może niezbyt porywające, ale uzupełnione głosem lektora-niezłe. W audiobuku wychodzą na pierwszy plan powtórzenia, nawiązania, cytaty, ta warstwa tekstu, która przy cichym i samodzielnym przedzieraniu się przez plankton wulgaryzmów, może umknąć. Nagromadzenie słów powszechnie uważanych za wulgarne ma pewne humorystyczne uzasadnienie, co nie zmienia faktu, że przy takim ich zatrzęsieniu trzeba mieć dobrą wolę, by oddzielić humorystyczne ziarno od bluzgających plew.Nic nie poradzę na to, że wulgaryzmy przeszkadzają mi w lekturze, zwłaszcza gdy nie podnoszą emocji wypowiedzi, tylko są niewiele wnoszącą składową stylu.

I teraz pean z cyklu:Panie Krzysztofie, kocham Pana! Powiedzieć, że "Chłopcy" są przeczytani fantastycznie, to za mało. To jest rewelacyjnie zagrana książka. Przeżycia Matiego: jego rozterki, wściekłość, ból, strach i złamane serce; świata wewnętrznych i zewnętrznych doznań Kuby- wszystko wygrane mistrzowsko. Gosztyła po raz kolejny udowadnia swoją lektorską i aktorską klasę, a wypowiadane takim głosem przekleństwa aż tak nie drażnią. Dla Gosztyły wysłuchałam marnej powieści Musso, "Chłopców" też wysłuchałam do końca tylko dzięki jego interpretacji. To na pewno najlepiej przeczytany audiobuk tego roku, jednak sama książka mnie nie zachwyciła. Jak na powieść jest za bardzo scenariuszowa i szkicowa, jak na scenariusz-zbyt przegadana. Powieść zyskuje w słuchaniu, bo dzięki interpretacji Gosztyły bywa bardziej dramatyczna albo bardziej zabawna i zjadliwa. Może teksty Saramonowicza mają w siebie wpisaną potrzebę aktorskiej interpretacji? Margines na grę i dopełnienie głosem? Potencjał wypowiedzi? Na koniec jeszcze jedna uwaga: trochę przeraża wizja  współczesnej męskości, którą prezentuje autor:  facetów wiecznie niedorosłych, bojących się odpowiedzialności, egotycznych i powtarzających błędy, których tak bardzo chcieli  uniknąć. Z jednej strony widzi się w tej książce pewne, momentami przerysowane, odbicie rzeczywistości, z drugiej bardzo chce się by była to tylko fikcja literacka.

Andrzej Saramonowicz, "Chłopcy". Wyd. Wielka Litera. Warszawa 2015. Czyta Krzysztof Gosztyła.

środa, 11 listopada 2015

"Tajemnica szkoły dla panien" bardziej retro niż kryminał

Początek dwudziestolecia międzywojennego.W szkole dla panien dochodzi do zbrodni; odnaleziono powieszoną uczennicę. Samobójstwo czy morderstwo? Takie rzeczy w spokojnej, wielkopolskiej mieścinie, w której policja do tej pory zajmowała się sprawami ginącego cukru... Podkomisarz Hieronim Ratajczak musi zabrać się do roboty, tym bardziej, że ginie kolejna osoba związana z pensją, a jej pamiętnik może być interesującym śladem. Podczas śledztwa okazuje się, że wydawałoby się praworządni mieszkańcy Mańkowic mają wiele do ukrycia, a tajemnice sprzed lat dotyczą wielu wciąż żyjących osób. 

Przyznam, że wątek kryminalny nie był dla mnie najmocniejszą cześć tej powieści, owszem, są zabójstwa, są podejrzani, jakieś motywy, a nawet posiłki z Poznania, ale nie ma wielkiego  napięcia. Jest za to coś innego, nakreślony rożnymi barwami portret małego miasteczka i jego mieszkańców; lekarza, redaktorki rewolucyjnej gazetki, pań z koła odnowy moralnej, księdza, policjantów. Jest głos w sprawie emancypacji i kobiecej samoświadomości. Są wreszcie skrzętnie ukrywane za firanką i czwartkowymi porządkami dwulicowość i tajemnice, które wychodzą na jaw. Jest  też obawa przed świeżo zdobytą niepodległością i nadciągającym nowym (po latach walki z zaborcą nie ma z kim walczyć...). Autorka dobrze radzi sobie nie tylko z tworzeniem wielu bohaterów, ale także z rożnymi formami literackimi- w książce znajdują się listy, fragmenty pamiętnika, felietony z gazet reprezentacyjnych rożne opcje, to wszystko napisane z dbałością o język i historyczne prawdopodobieństwo czyta się ze sporą przyjemnością. 

Określenie kryminał retro w odniesieniu do tej książki jest średnio szczęśliwym wyrażeniem, bo kryminałem książka bywa, za to świetnie radzi sobie z pokazywaniem świata w stylu retro- ludzkich postaw, obaw, nadziei i pozorów. Dodatkowego smaczku dodaje historii jej wielkopolskie usytuowanie: "Jeśli mieszkasz w miasteczku pod Poznaniem, jeśli jesteś kobietą i nie sprzątasz kilka razy dziennie, to czujesz się jak margines społeczny". Ordnung, rytm życia wyznaczany paniom domu przez porządki w czwartek (znam poznanianki, które do dziś kultywują te tradycje) , świat z jeden strony bliski, a drugiej bardzo odległy. Warto będzie wrócić do tak ciekawie kreowanej literackiej rzeczywistości, a okazja się nadarza, bo druga powieść Szwechłowicz już na mnie czeka. 

Joanna Szwechłowicz, "Tajemnica szkoły dla panien." Wyd. Prószyński i S-ka. Warszawa 2014.

niedziela, 8 listopada 2015

Agent z licencją na sukces

Nazywa się Bond. James Bond. I od ponad 50 lat na szklanym ekranie ratuje świat i uwodzi kobiety. Do kina przeszedł z książki i wyszło mu to na dobre, bo  przestał być  średnią postacią literacką, a stał się  wielkim idolem popkultury. O Agencie Jej Królewskiej Mości wielokrotnie wypowiadali się socjologowie, filmoznawcy, a Umberto Eco poświęci mu cały rozdział w książce o Supermanie. O sile oddziaływania 007 świadczy fakt licznych parodii jego przygód oraz szereg reklamowych, filmowych i literackich działań, inspirowanych jego osobą i wyczynami. Do kin wchodzi 24 film o Jamesie Bondzie, a 5 października świat świętował 53. rocznicę premiery pierwszego filmu „Doktor No”. I tak od pół wieku trwa ten najdłuższy serial w dziejach kina, a kolejne pokolenia zastanawiają się nad fenomenem szpiega, stworzonego przez Iana Fleminga, którego kino uczyniło wiecznym.
 Bondów było kilku – zmieniający się agent obrazował zmieniający się świat. Śledząc kolejne niewiarygodne przygody 007, patrzymy na zmieniające się samochody, modę, muzykę i obyczajowość.Agent musi mieć to, co najlepsze: najlepszy samochód, zegarek, garnitur.  Producenci serii, rodzina Broccolich, zadbali aby wszystko, co pokazywane na ekranie było z najwyższej półki. We współczesnych filmach o Bondzie nagromadzenie gadżetów jest ogromne, a wszyscy którzy płacą słone pieniądze, by to właśnie ich produkt mignął w filmie o agencie z MI6 wiedzą, że taka inwestycja na pewno się zwróci – marki zegarków, samochodów i alkoholi stają się równie kultowe co bohater. Tak samo jest z modą – styl ubierania szpiega, a zwłaszcza jego dziewczyn, bywa odzwierciedleniem panujących trendów. Kilka kreacji, w tym słynny kostium kąpielowy Ursuli Andress z „Doktora No”, zapisało się w historii mody i stylu.

 Bondy nie istnieją bez muzyki. Motyw serii jest jednym z najlepiej rozpoznawalnych fragmentów muzyki filmowej, a piosenki promujące (lub zamykające film) stawały się (także oskarowymi) hitami. Trudno by było inaczej, skoro wykonywały je największe gwiazdy między innymi Louis Armstrong, Tom Jones, Nancy Sinatra,  Paul McCartney, Adele czy Shirley Bassey, która śpiewała najwięcej bondowskich piosenek, w tym moją ulubioną „Diamonds are forever”. Piosenka z Bonda w ciągu kilku minut pokazuje stan świata i kultury w momencie premiery; były więc piosenki jazzowe, w latach osiemdziesiątych utwór do Bonda nagrały zespoły Durana Duran i A-Ha.Najsłynniejszą piosenką serii pozostaje „Goldeneye” Tiny Turner, której już początkowe takty dają się w mig rozpoznać i dziw bierze, że poznajemy ją już od dwudziestu lat. Bond, będący na czasie z techniką, nie oprał się elektronicznym brzmieniom zmieniającym głos Madonny, artystki, która nie tylko zaśpiewała, ale i zagrała w filmie. Cóż, zostać dziewczyną to naprawdę coś! Chociaż wiadomo, że kryteria doboru aktorek do tych ról nie zawsze są kryteriami stricte aktorskimi należy przyznać, że wokół dziewczyn Bonda wciąż toczą się ogólnoświatowe dyskusje. Do tego grona należy Diana Rigg (znana z popularnego serialu „Rewolwer i melonik”), Jane Seymour, Grace Jones i Kim Basinger (grała w pozakanonicznym „Nigdy nie mów nigdy”).
  Tak samo jak dziewczyn, tak i przeciwników Bond miał wielu, a wśród nich  przynajmniej kilkanaście czarnych charakterów to role świetnych aktorów, bo z Bondem walczyli Telly Savalas, Christoper Lee, Christoper Walken, Sean Bean, Jonahtan Pryce, przerażający Javier Bardem i pozakanoniczny Klaus Maria Brandauer. Jeden raz przeciwnikiem Bonda była kobieta- Electra King, uznana przy okazji przez bondomanów za najbardziej intrygującą z pojawiających się obok agenta przedstawicielek płci pięknej, w tej roli Sophie Marceau.



Bycie samym Bondem to misja. W końcu 007 to postać kultowa, człowiek wielu talentów- poliglota, znawca sztuki, kobiet i alkoholi, a jednocześnie wytrawny gracz gier hazardowych, znakomity pilot i kierowca o niesłychanej sprawności fizycznej. Z jednej strony mutant o ponadludzkiej sile charakteru, ale też uroczy rozmówca o rozległej wiedzy i manierach prawdziwego angielskiego gentelmena.
Dla wielu Bondem idealnym był i jest Sean Connery, aktor, który stworzył super szpiega, a jednocześnie uniknął identyfikacji z tym bohaterem. Ten jedyny nagrodzony Oscarem odtwórca roli 007, odnalazł się w kinie po swej przygodzie z Bondem i to nie tylko na niwie filmów sensacyjnych. Connery grał w 6 filmach kanonicznych i jednym spoza serii, tworząc postać twardego agenta z lekkim stosunkiem do kobiet. To on patrząc w oczy dziewczyny widział skradającego się za sobą wroga. Connery był Bondem czasów ciągłego zagrożenia; męskim, nieco szorstkim, ale o zniewalającym uśmiechu i ponadczasowym uroku osobistym. Do dziś Connery wygrywa w rankingach dotyczących męskiej urody i prawdopodobnie w kategorii 80+ pozostanie niepokonany.
George Lazenby, popularny australijski (tak!) model, zagrał tylko w jednym filmie i dobrze, bo marny był z niego Bond, chociaż film „W tajnej służbie Jej Królewskiej Mości” jest jednym z ciekawszych filmów serii,  o oryginalnej intrydze i miłości zwieńczonej ślubem. Ale cóż po dobrym scenariuszu, skoro szpieg nie taki, jak trzeba?
Potem na 20 lat filmy o Bondzie zdominował  Roger Moore, który w okresie złagodzenia sytuacji politycznej mógł sobie pozwolić na dystans i ironię. To był  Bond, który skakał po krokodylach, pływał amfibią po greckich morzach i spełniał misję w kosmosie. Filmy z Moorem stały przykładami świetnego kina rozrywkowego, a nonszalancki styl  wcześniejszego „Świętego” wielu zachwyca do dziś.
Końcówka lat 80. to dwa filmy z Timothym Daltonem, według mnie niedocenianym odtwórcą roli agenta. Tym razem Bond już nie tylko walczył z upadającym komunizmem, ale zabrał się za sprawy mafii narkotykowej, a nawet w osobistej vendetcie stracił licencję na zabijanie. Taki nieco bardziej zwyczajny (znawcy twierdzą, że najbardziej zgodny z duchem powieści Fleminga), a nawet bardziej wierny, nazywany Bondem ery AIDS, był Dalton, aktor szekspirowski.
Pierce Brosnan to Bond przełomu wieków, nawiązujący do legendy, ale przy tym nowoczesny, poważny, z lekkim dystansem, ale bez cech charakterystycznych. Pierwszy raz musi mierzyć się z przeciwnikiem kobietą i popada w swoiste uzależnienie od gadżetów –niewidzialny samochód to już naprawdę przesada!
I Daniel Craig…jedni mówili, że męski, brutalny i na serio, drudzy, że podczas kręcenia awanturniczych scen tracił zęby i łamał kończyny, a poza tym Bond blondyn to skandal. Filmy z Craigiem dla wielu utraciły swój Bondowski klimat, choć nikt nie odmawia im bycia dobrymi filmami sensacyjnymi. Mnie Craig jako Bond nie przekonuje, a użycie zestawu do samodzielnej resuscytacji w „Casino Royale” wcale nie jest powrotem do źródeł.
Do niektórych rzeczy powrotu już nie będzie, nie będzie Llewelyna w roli Q, a polscy widzowie już nie usłyszą tłumaczeń Beksińskiego. Osławiona ironia Bonda to w dużej mierze zasługa Tomasza Beksińskiego, autora polskich list dialogowych Bondów do 1999 roku. Dzięki jego przekładom polski widz mógł podziwiać dowcipne dialogi, zaskakujące podsumowania oraz riposty agenta i jego przeciwników. I to właśnie jego lingwistycznej fantazji zawdzięczamy urocze imiona mało uroczych postaci drugiego i trzeciego planu jak  obdarzony stalowymi szczękami  Buźka czy (mój faworyt) Szeptuś.
Gadają i gderają, ale na nowe przygody Bonda pójdą tłumy. Co jakiś czas słyszy się głosy, że skoro nie ma już wroga za żelazną kurtyną, to misja Bonda powinna się skończyć, bo dzisiejszy świat już go nie potrzebuje. Ale producenci, ku uciesze fanów, nie zamierzają kończyć serii.  Przed nami wybór nowego bondowskiego aktora, więc będzie o czym mówić. Bond zyskał licencję na kinową nieśmiertelność, a to wiele więcej niż licencja na zabijanie.




środa, 4 listopada 2015

Spoecić się w listopadzie

W listopadzie czytajmy poezję!
Listopad jest miesiącem poetyckim. W Poznaniu bardzo poetyckim, bo od wielu lat odbywają się wtedy literackie spotkania,wieczory i ranki. I można zobaczyć prawdziwego poetę! Jednakowoż spotkanie z prawdziwym poetą może do niego zrazić, bo wszelkiego rodzaju "spotkania z ciekawym człowiekiem" są tylko wtedy interesujące, gdy człowiek, bez względu na profesję czy powołanie, jest ciekawy. W moim zacnym liceum w poetyckim listopadzie też odbywały się lekcje z poetami. Niestety, mogliśmy liczyć tylko na odwiedziny tych, którzy jeszcze żyją i nie mają setek innych spotkań autorskich... Naszej klasie trafił się poeta nikomu nieznany.Sytuacja jak z Gombrowicza, bo miał zachwycać, a nie zachwycał.  Wiersze nie robiły żadnego wrażenia, a to (zwłaszcza w przypadku poezji!), źle. Pan Poeta (na którym też jego wiersze nie robiły wrażenia) z obojętną miną czekał na pytania, a my jakoś się nie garnęliśmy  do rozmowy. Gdy polonistka powiedziała, że czas już kończyć, wszyscy byli bardzo zadowoleni. Moje finalne pytanie (z którego byłam bardzo dumna, bo odkrywałam wtedy Bursę) "czy dobrze jest być poetą", uzyskało odpowiedź "'czasem dobrze, a czasem nie". Pewnie górnik, nauczyciel czy bibliotekarz powiedziałby to samo (ale od poety oczekuje się jednak nieco większej sprawności językowej).  Po tym spotkaniu byłam pewna, że najlepszymi poetami są poeci martwi, bo żadne ewentualne spotkanie nie będzie w stanie zniszczyć ich wizerunku w mojej wyobraźni.

Listopad jest świetnym miesiącem żeby się spoecić. Długie wieczory, ciemno na dworze, "sucha w ogrodzie zaszeleści grusza/I puszczyk z jękiem w okno załopoce"... można sobie pozwolić na romantyczną niepewność, młodopolskie melancholie, Asnyki erotyki i bajery Tetmajery bez przerwy...  Można wrócić do poezji, która dzisiaj, w erze krótkich komunikatów, szybkiej wymiany bardzo konkretnych informacji, wnosi coś nowego i potrzebnego - trochę oddechu, trochę siły, nowe (albo odkrywane na nowo) wrażenia. Poetycka zaduma, zachwyt, czasem uśmiech (bo kto powiedział, że poezja musi być ciężka i refleksyjna? atrakcyjny Kazimierz W przekonuje, że dobra poezja nie musi być smutna). Praca nad sobą przez czytanie tego samego wiersza w rożnych momentach życia, sprawdzanie samego siebie, czy więcej zrozumiałam, przeżyłam, doceniłam... Czytanie czysto biblioterapeutyczne dla ukojenia nerwów, uspokojenia nadwyrężonego serca, powrotu do widzenia świata z odpowiedniego dystansu.
I gdy znajdzie się TEN wiersz, zawsze dwa te same spostrzeżenia: czemu ja tego nie napisałam!? I drugie: moje emocje, wzloty, upadki nastrojów, nie są  niczym wyjątkowym (wszyscy mamy skłonność do widzenia wydarzeń ze swojego życia jako tych niepowtarzalnych, które dają nam prawdo do pławienia się w szczęściu/nieszczęściu, którego nigdy przedtem nikt nie doświadczył). A tu proszę-skoro ktoś dwieście lat temu miał podobne rozterki, to nie są one niczym niespotykanym. Czytanie poezji uwzniośla, ale też sprowadza na ziemię. Pokazuje inny środek wyrazu, przecież "z tęsknoty pisze się wiersze-z bolesnej", więc czyjś talent potrafi pewne emocje, wydarzenie, chwile przetworzyć dla siebie i innych (tych, którym poskąpiono poetyckiego talentu, ale dano "czucie i wiarę"). Warto się spoecić, usłyszeć słowa i pojęcia, których w codziennym języku nie używamy, bo otwierają za wiele znaczeń i sprowadzają na manowce wyobraźni, zamiast kazać nam dreptać ubitymi, wciąż tymi samymi, ścieżkami. I jeszcze jedno: żeby przeczytać i przeżyć wiersz, trzeba się zatrzymać, a momenty zatrzymania to coś, co jest koniecznie potrzebne Nie tylko w listopadzie.
 

środa, 28 października 2015

"Pamiętnik z mrówkoszelnej kasety" i absurdalne puzzle bez kawy

Pamiętnik z mrówkoszczelnej kasety to powieść o szalonym, niebezpiecznym i nieszablonowym życiu. Nie umiem powiedzieć czy szczęśliwym, ale na pewno takim, w którym pojawiały się szczęśliwe momenty. Stary Oskar siedzi w swoim brazylijskim domu i opowiada o  niesamowitych spotkaniach, lotach nad Berlinem, rabowaniu banku i muzeum w Nowym Jorku, o niezwykłych kobietach i Szwedzie, z którym połączył go wspólny wróg: kawa! Poza relacjami z szalonych przygód i listą zawartych znajomości (papieże, milionerzy, generałowie), poza intrygującymi opisami przyrody, poza pięknymi zdaniami na tematy najważniejsze, znajdziemy w tej książce pełny zestaw zbrodni kawy. Kawa jest ciągle obecnym, czarnym, jakże inaczej, charakterem powieści; bohater oskarża ją o całe zło świata, o zamulanie mózgu, o niszczenie kreatywności, a nawet upadek międzyludzkich relacji (bo jak całować kogoś, kto właśnie wypił małą czarną?). Kawa burzy, a niechęć do niej buduje. Małżeństwo z piękną milionerką rozpadło się przez kawę, zemsta na pracodawcach mogła się odbyć dzięki współpracy z nienawidzącym kawy Szwedem... Ciekawe, ile kaw wypił Helprin podczas pisania, bo przecież jak można nie lubić kawy?!
To książka momentami bardzo zabawna (wielka w tym zasługa tłumacza, który świetnie przełożył na przykład nazwiska prawników: Vredne, Schuye, Schmall i Miernotta), a czasem bardziej refleksyjna, bo refleksja jest oznaką dojrzałości bohater. 
O ile "Opowieść zimowa" mnie nie zachwyciła, o tyle Pamiętnik..., szalony, absurdalny,  napisany z polotem i mający chronologię za nic, czytałam z dużą przyjemnością. Lektura wymagała tego rodzaju skupienia, które jest potrzebne do wejścia w świat bohatera i zostawienia na jego progu (lub na zewnątrz mrówkoszczelnej kasety) swoich racjonalnych, liniowych przyzwyczajeń. Tu każdy rozdział jest częścią opowieści, która rozwija się powoli, snuje wielotorowo, docierając na końcu do dzieciństwa bohatera i sedna kawowej nienawiści. Szalona opowieść to jedno, ale równie ważny jest  sposób snucia narracji. „Moje życie nie było proste, ale panuję nad opowieścią”, mówi Oskar. Helprin także doskonale panuje nad powieścią; elementy pozornego, absurdalnego bałaganu łączą się w sensowe całości, a szalone wydarzenia zestawiane z refleksjami, opisami  przyrody i miast (między innymi Rzymu i Nowego Jork) zyskują głębię. Życie narratora, obawiającego się, by jego pamiętnik nie trafił w niepowołane ręce, to po trosze opowieść o  historii XX wieku, a trochę o tym, co w człowieku niezmienne. Powieść o pragnieniu miłości i o szaleństwach, z których się nie wyrasta, oraz o zemście, która nie uszczęśliwia tak, jak się przypuszczało. To, co wychodzi na jaw na końcu opowieści (jak się okazuje, pisanej dla konkretnego odbiorcy), to dowód, że Oskar bez względu na okoliczności pozostaje wierny swojej filozofii: „wszystko, co w życiu robiłem, robiłem nie dlatego, że czegoś chciałem, tylko po to, by wynagrodzić stratę, by przywrócić równowagę, by wprowadzić korekty, by naprawić błędy”.
 „Przez wszystkie te lata serce kazało mi robić dwie rzeczy: kochać i chronić”. W świetle tych słów szalone życie nabiera głębszego sensu oraz wyjątkowej wartości i ta przewrotność Helprina bardzo mi się spodobała. Jeśli natomiast chodzi o zarzucane kawie niegodziwości, to nie wierzę w żadną z nich!

Mark Helprin, Pamiętnik z mrówkoszczelnej kasety, przeł. Maciej Płaza, Wyd. Otwarte. Kraków 2014.

niedziela, 25 października 2015

"Mapy" i wielki świat

"Mapy" to wielki przebój wydawniczy. Wielki, bo książka duża, wydana niczym zbiór starych map z jakiegoś dawnego okrętu. Wielki, bo pełen informacji podanych w sposób przejrzysty i prosty, zachęcający do samodzielnego odkrywania nie tylko geograficznych,ale kulinarnych, historycznych i biograficznych tajemnic przedstawianych w książce krajów. Wielki, bo pokazujący różnorodność świata i jego piękno. U nas hit wypożyczeń, wielka pomoc przy lekcjach bibliotecznych i akcjach tematycznych.

Kiedy byłam mała bardzo lubiłam przeglądać przeznaczony dla dzieci atlas, w którym na tle map przestawiane były rośliny, zwierzęta, ludzie w narodowych strojach... Nie przeszkadzało mi, że książka w żółtej okładce była dość siermiężnie wydana (w Związku Radzieckim), a jej bohaterowie (przewodnikami po świecie i kosmosie była dwójka dzieci) mają zaskakująco wielkie oczy. Przeglądałam tę książkę dłuuuugo i chyba nawet nie myślałam, że niektóre z krajów będę mogła kiedyś odwiedzić. Dzisiaj dzieci dostają "Mapy," pięknie wydane, kolorowe, z dużą liczbą szczegółów (wszak za książką stoi zespół serii "Mamoko"). I może śmielej myślą o zwiedzaniu świata. A lektura tej książki może być naprawdę świetnym przygotowaniem do podboju lądów i inspiracją do twórczych poszukiwań. Wszyscy wielcy podróżnicy zaczynali od wertowania atlasów! 

P.S. Jakby ktoś już szukał prezentu dla dzieci na święta (tak,tak, ani się obejrzymy, miną dwa miesiące i będziemy siedzieć przy choince!), polecam w ciemno, dla dużych i małych.
Aleksandra i Daniel Mizielińscy, "Mapy". Wyd. Dwie Siostry. Warszawa 2012.

środa, 21 października 2015

"Wyznaję". Sztuka, miłość, zło.

Z książkami modnymi, których okładki rzucają się na nas z każdej internetowej i rzeczywistej strony świata, z dziełami, które warto i trzeba przeczytać, mam problem. Przekornie czekam aż minie szał i wtedy, bez zbędnych emocji, bez torowania sobie drogi maczetą w przestrzeni bibliotecznej-poznaję. Szczególnie trudno jest zabrać się za książkę, którą wszyscy uznają za arcydzieło. A jeśli mi się nie spodoba, jeśli nie zrozumiem, jeśli nie będzie arcydziełem? Do dzieła!

"Wyznaję" jest dziełem. Jest książką o wyjątkowej  narracji, precyzyjnej konstrukcji, z licznymi intertekstualnymi nawiązaniami (trochę może niewykorzystanymi, ale przy takiej mnogości odwołań, poważniejsze obrachunki z Marksem i Adornem  doprowadziły by powieść do stanu dwóch tysięcy stron). Jest książką, której wiele zdań zachwyca albo pięknem formy, albo bogactwem treści, jest też przyczyną kilku albo kilkunastu refleksji, które nie chcą się odczepić od czytelnika. Czy jest, jak chcą recenzenci, opowieścią o złu? Nie jestem przekonana.

 Bohaterem i częściowo narratorem powieści jest Adrian. Poznajemy go jako chłopca,a przez lata śledzimy życie, by poznać jego koniec już z relacji osoby postronnej. Adrian jest wybitnie inteligenty, zna 15 języków, jest profesorem myśli estetycznej, a także posiadaczem bardzo cennych skrzypiec z historią. Skrzypce do wieków są w kodzie muzycznym instrumentem miłości i diabła. Adrian ma właśnie skrzypce diabelskie, które noszą w sobie tajemnice kolejnych właścicieli, ich nie zawsze czystych  interesów i są świadectwem nieszczęść kilku wieków. Przez całą książkę podróżujemy w czasie i przestrzeni, przez Wschód, Hiszpanię, Niemcy, Włochy, Polskę by zgłębiać tajemnice zła w wielu postaciach. By w sposób dość klarowny zobaczyć, że zło jest stałą częścią życia. Zło jest wśród kamienujących kobietę Żydów, jest wszechobecne w Auschwitz, jest w torturach inkwizycji i na froncie, wśród żołnierzy SS. Jest wielkim złem, złem historycznym. Sceny z Oświęcimia robią wrażanie, porażają i przerażają swoją precyzją. Ich ciężar nosi w sobie żona Adriana, Sara, ucieleśnienie kobiety dobrej, domowej, artystki, a jednocześnie wcielenie dyskursu holokaustycznego. Sara nie może zapomnieć o Shoah, o wuju Chaimie, wie, że jest strażniczką pamięci i śmiejąc się czuje się winna, że przeszła do porządku dziennego nad ogromem cierpień swojego narodu. To ona zmusza Adriana by ten rozwiązał tajemnicę skrzypiec i poszukał ich prawowitych właścicieli.

Wielokrotnie w tekście pojawia się łacińskie sławo confiteor, nam kojarzące się nie tyle z wyznaniem wiary, co z Przybyszewskim i to, biorąc pod uwagę odległość skojarzeń, o dziwo, wcale nie jest taki zły trop! Bo drugim tematem tej powieści jest sztuka. W pracy naukowej, ale i codzienności- rozmowach z przyjacielem, Adrian podejmuje temat sztuki jako wartości i wielkiej siły. Refleksje nad obrazami, kolekcjonowanymi rękopisami, autorską pracą są niezwykle ważne, ale nie są przeciwwagą do opowieści o złu. Świat sztuki i zła, a w nim człowiek; czasem człowiek łączący czynienie zła i umiłowaniem sztuki.  "Człowiek niszczy człowieka, ale też komponuje Raj utracony"- gdybym miała podać fragment tekstu, w którym skupia się  treść tej książki, byłoby to krótkie zdanie.

Czy "Wyznaję" jest arcydziełem, ocenią wieki, na pewno jest to książka niesamowicie precyzyjna i pokazująca klasę autora, który mimo niełatwej formy, trzyma się wszystkich wątków i tworzy nawet epizodyczne postaci z podziwu godna precyzją. Na  czym polega niezwykłość narracji? Na tym, że w jednym zdaniu mieszają się narracje pierwszej i trzeciej osoby, w tym samym zdaniu jesteśmy w Hiszpanii połowy dwudziestego wieku i w średniowiecznym klasztorze. Ta zmiana w oczywisty sposób pokazuje niezmienność nie tylko zła, ale i natury ludzkiej. Na początku przeskoki mogą sprawiać trochę trudności czytającemu, ale koło dwusetnej strony można się przyzwyczaić i docenić ten oryginalny zabieg. Zło, sztuka, tematy ponadczasowe i wielokrotnie wykorzystane. Do tego dochodzi jeszcze jedne temat- miłość. "Wyznaję" to wyznanie miłości, wielka opowieść dla ukochanej kobiety,  próba ocalenia ich historii i dopowiedzenia tego, o czym się milczało. To też opowieść o przyjaźni i losach dwóch artystów, z których każdy chciałby mieć odrobinę talentu tego drugiego. Wiele tematów, wiele refleksji i wiele opowieści w tym dziele.

I ostatnia refleksja spoza tekstu. Cabre pisarz kataloński, bardzo docenia polską sztukę. Pada nazwisko Chopina, o skrzypcach nie da się mówić bez Wieniawskiego. Jest Ingarden, Szymborska. Jest też zdanie o tym, że potrzeba literackiego świadectwa przeżycia Auschwitz, że dzieło sztuki mówiące o złu, wynikające nie z wyobraźni, a faktów, jest specyficzną formą rozliczenia. I tu jeszcze myśl oderwana od litery Cabre: literatura polska ma takie utwory. Wałkujemy w szkole Borowskiego i Nałkowską, zapominając że to coś więcej niż lektura szkolna. Traktujemy ich utwory jako dzieło literackie albo jako świadectwo, ale bez połączenia tych form w coś, co staje na granicy. I o tym, jakie mamy bogactwo literatury i stojącego za nią doświadczenia musi nam przypomnieć pisarz z Katalonii.

Jaume Cebre, "Wyznaję". Przeł. Anna Sawicka. Wyd. Marginesy. Warszawa 2013

środa, 14 października 2015

"Ciemne dzikie kwiaty" wojenna kontynuacja

Pierwsza wojna światowa zmieniła świat. I o początkach tych zmian jest kolejna książką Elizabeth Cooke. Autorka przenosi czytelnika do 1915 roku i pokazuje różne miejsca, osoby i wydarzenia, które stają się ich udziałem. Arystokratyczna rodzina Cavendishów stara się odnaleźć w nowej (bo wojennej), ale też nowej dla każdego z nich osobiście, sytuacji. Lady Octavia decyduje się zostać przy mężu i zapomnieć o swoim amerykańskim przyjacielu,który śle do niej niej romantyczne listy, a nawet nawet płynie do Anglii na pokładzie Lusitanii. Kobieta zaczyna też działać na rzecz pracowników fabryki, którą wniosła w posagu, bo czuje, że czasy gdy mogła tylko pięknie wyglądać i pić herbatę się kończą. Skłonność do polityki, śmiałe wypowiadanie sądów i zainteresowanie działaniami sufrażystek nie są też obce jej córce. Lord William stara się odzyskać uczucie żony, a jednocześnie prowadzić majątek, który na czas działań wojennych pustoszeje- mężczyźni otrzymują powołania na front, konie zostają zabrane przez wojsko... Dziedzic Henry dołącza do korpusu lotników we Francji, na polu walki i szpitalu polowym wyjątkowo szybko przekonuje się, że tytuły, majątki i koneksje znaczą mniej niż wydaje się jego rodzinie. Poza losami arystokratów opisane są także wydarzenia z życia służby, w której też dochodzi do zatarcia różnic, np. lokaj żeni się z pokojówką... 

Niby dużo się dzieje: Lusitania tonie, Octavia się waha, William dostaje zawału, ale mimo wszystko trudno się oprzeć wrażeniu, że o ile "Tajemnice Rutherford Park" były książką przemyślną i fabularnie ciekawą, bo złożoną, o tyle "Ciemne dzikie kwiaty" to ciąg dalszy napisany dla wykorzystania dobrej passy i dobrej prasy pierwszej powieści. Autorka jest oczywiście nadal sumienna w opisywaniu historii i detali życia arystokratów (którzy coraz mniej znaczą) i ich służących, ale przy rozwlekłej i pozbawionej wewnętrznego nerwu akcji, to  przestaje wystarczać. Plusem jest pokazanie sytuacji majątku, który nagle zamiast żywić rodzinę dziedzica i pracowników, ma działać tylko dla dobra kraju. Powieść czytałam ot tak, siłą rozpędu, bez szczególnego zaciekawienia co będzie dalej. A dalej będzie jeszcze trzecia część, bo jest ona już zapowiadana w tej książce. Nie wiem, czy będę na nią czekać. 

 Elizabeth Cooke, "Ciemne dzikie  kwiaty". Przeł. Agata Żbikowska. Wyd. Marginesy. Warszawa 2015.