Strony

wtorek, 29 grudnia 2020

Cynamony 2020

 


Wiele można mówić o mijającym roku...Książkowo był bardzo ciekawy. Trafiłam na wiele dobrych książek, dlatego wcale nie było łatwo wybrać te, które trafiają co Cynamonów. Zestawienia, jak zawsze, bardzo indywidualnego i w żaden sposób niedemokratycznego.

 

Obyczajowe/ Literatura bardzo piękna

 "Mała"  fantastycznie opowiedziana historia,mieszająca historię, groteskę i makabrę i niezwykłą bohaterkę, jaką była przyszła twórczyni muzeum figur woskowych. Gdyby ktoś pytał, co najbardziej polecam z tegorocznych lektur: MAŁA! 

Warto wspomnieć 

"Latawce" pięknie napisana i pełna prawdy powieść o polskiej i francuskiej fantazji oraz wielkiej miłości i wojnie. Moje pierwsze spotkanie z Garym- na pewno będą kolejne.

 "Była sobie rzeka" książka,w której poza historią ujęło mnie zwrócenie uwagi na siłę opowieści. Czysta przyjemność czytania.

Kryminal tango

 "Zbrodnia w Lindebourne"  za klasyczną intrygę, kryminalny klimat i piękne nawiązania do Mozarta. Ktoś powinien to wznowić, koniecznie!

Warto wspomnieć "Tangerykę" za atmosferę orientalnego, dusznego Tangeru i równie dusznych manipulacji i kobiecych intryg.

Muzyczne inspiracje 

 "Pszczoły i grom z oddali"   dla mnie najlepsza książka tego roku- zajmująca, wciągająca, muzyczna, a przy tym pełna też myśli o istocie tworzenia, sztuce i poszukiwaniu. Wiem, nie zachwyci każdego, ale mnie oczarowała.

  "Las z wełny i stali" książka dla tych, którzy poszukują harmonii, spokoju i szacunku, a w literaturze prostoty, która nie bywa prostactwem. Jest w tym pewien interesujący przypadek, że w roku gdy nie odbył się Konkurs Chopinowski, czytałam dwie świetne powieści o fortepianem w tle. Obie japońskie.

Lekkie łatwe 

  "Cała prawda o miłości"książka, którą mi się sympatycznie czytało. Której bohaterów polubiłam i która swoim słodko-gorzkim zakończeniem została w pamięci. Powieść o pozorach, autentyczności i o tym, że trawa u sąsiada zawsze jest bardziej zielona, ale sąsiada sąsiadami jesteśmy my. I nasza trawa.

 Bo bywam dzieckiem 

  "Co robią uczucia"  kapitalna książka dla małych i dużych, przedstawiająca uczucia w inny sposób, dająca do myślenia i pozwalająca docenić wielość emocji, które w nas mieszkają.

Polskie

"Czarne miasto" nie jestem, nie byłam i nie będę fanką realizmu magicznego. Ale na tę książkę, ze względu na język i tworzenie atmosfery, łączącej legendy zaklętego miasta, strzępki tradycji górniczych i codzienności muszę zwrócić uwagę.  

Warto wspomnieć :"Romantyczni" interesujące spojrzenie na romantyzm i nadanie znanym pomnikom ludzkich cech. Ciekawa jestem, co będzie dalej!

Popularnie a naukowo

"Algorytm Ady" niewiele było książek z tej kategorii, a jeszcze mniej trafiło na blog. Dlatego historia Ady Lovelance wygrywa, bo bohaterka wyjątkowa i a poza tym dobrze wiedzieć, skąd wzięło się pojęcie tkaniny żakardowej.

Słuchane: wysłuchałam w tym roku tylko 2 audiobooków, drugim był "Wojna i pokój". Napiszę jeszcze o tej książce (skończyłam parę dni temu), bo to jest LITERATURA. W moim rankingu deklasuje Kareninę, oj, deklasuje! Do tego świetnie przeczytana (lektorował Marcin Popczyński).

Pokruszony cynamon W tym roku niewypałów było mało. A może nauczyłam się odrzuć książki, które nie zwiastują niczego dobrego? Natomiast przekonałam się ponownie, że są książki, które mimo zachwytów booksfery, nie są moje.  W ubiegłym roku rozczarowałam się bardzo, w tym roku podeszłam do książki tej autorki na zimno. I"Daisy Jones and six" nie zachwyciła. Zawsze warto wiedzieć, który autor nie jest dla nas. U mnie tą autorką jest Taylor Jenkins Reid.

Wydarzenie roku: kultura online 

Choć wiosną wydawcy przesuwali premiery, to okazało się, że czytanie jest jedyną aktywnością kulturalną, której wirus nie unicestwił. Zamknięcie bibliotek wiosną i jesienią niestety wpłynie na statystyki, ale jest też coś krzepiącego, że właśnie dzięki mailom czytelników, opiniujących projekt zarządzenia, 30 listopada biblioteki- jako jedyne placówki kulturalne, zostały otwarte. 

Swoją siłę ujawnił internet- spotkania autorskie stały się wirtualnym chlebem powszednim. Chyba nie ma tygodnia, by na stronie wydawnictwa, biblioteki, autora, blogera, nie działo się coś książkowego. I choć wiadomo, że to nie to samo, co spotkanie twarzą w twarz, książką w autograf,  to jednak w tym, co średnio ładnie zwie się upowszechnianiem, ma to wyjątkowe znaczenie. Bo autor jest dostępny na kliknięcie dla tych, którzy na spotkanie by nie zajechali, bo za daleko, za drogo. Biblioteki poszalały i np. poszły w podcasty i audiobooki. Poszukajcie i posłuchajcie ( zasubskrybujcie!): kanał Biblioteki Raczyńskich na YT

Wiem, że różne są podejścia do onlajnowych spektakli, że są głosy, że to erzac. Ale! Bez sieci nie zobaczyłabym przez niecałe pół roku 5 różnych Onieginów! Dobrze przygotowane spektakle (np. oferta MET) robią wrażenie i, mówię to jako uczestnik paru kinowych transmisji, sprawdzają się w domu równie dobrze, jak nie lepiej, jak  kinie. Bo nikt obok mnie nie gada, nie kaszle, nie szeleści. Wiem, że trudno zastąpić drżenie podłogi od orkiestry i wrażenie, że głos śpiewaka rozsadza teatr, ale widząc liczbę odwołanych spektakli w okresie, gdy granie było możliwe, ja bym się aż nie emocjonowała atmosferą, a zwróciła też uwagę na bezpieczeństwo artystów. Słuchanie w domu wymaga innego nastawienia, stworzenia warunków, odcięcia się. Da się. Choć głucha cisza na transmitowanych koncertach mocno daje po uszach.

A poza tym w 2020, założyłam bookstagrama i zgłębiam tajemnice tego medium.  Ciekawa przestrzeń i zjawisko!

Artykułem, który był najchętniej czytany i który był czystą przyjemnością, była rozmowa z Hanną de Broekere  o pracy tłumacza

Czego życzyć na nowy, kolejny rok? Zdrowia i samych szczęśliwych zakończeń!


PS Zdjęcie jest przykładem internetowej manipulacji,bo wszystkie książki były z biblioteki i nie mogę ich pokazać w stosiku :)

niedziela, 20 grudnia 2020

"Listy pełne marzeń" i pomocy


Bohaterka robi chusty na drutach. I ta książka jest właśnie taką chustą-trochę otula,a przede wszystkim splata. Splata wątki,postacie,czasy. Bo stopniowo poznajemy losy pani Maryli,jej znajomych i tych,którym przez lata pomaga,starając się wypełnić wolę tej,która jej kiedyś pomogła.  

To książka o spirali dobra,która zagrania ludzi,o mądrej pomocy,dającej wędkę i wsparcie,a nie wyręczanie i brak poczucia sprawczości. Finał wszystkich wątków zdarza się w wigilię,ale to nie jest typowa świąteczna książka,bo sporo wydarzeń ma miejsce choćby na wiosennej łące albo nad letnią rzeką. Wędrówki w czasie i przeskoki do kolejnych bohaterów sprawiają,że nie ma tu precyzynie budowanego napięcia  i emocji w stylu: co będzie dalej. Bo wiadomo,że dobrze będzie.

To książka mogąca dać chwilę wzruszeń,uśmiechu (zwłaszcza przy  wplecionych między rozdziały listach do Mikołaja),  przypominająca znane prawdy o tym,że dobro wraca,a szczęście może być naszym udziałem w każdym wieku. Lektura powieści nie sprawi,że zapomni się o całym świecie i przypali kapustę z grzybami. Ale może umilić grudzień,bo każdy chce wierzyć w świętego Mikołaja i dobro,które jest w każdym człowieku.

Magdalena Witkiewicz, Listy pełne  marzeń. Wyd. Filia. Poznań 2020 

czwartek, 17 grudnia 2020

"Latawce" kronika francusko-polskiej miłości

 


Często bibliotece czytam nieznane. Biorę książkę,która bardziej niż ja ją,sama mnie wybiera. Tak było i tym razem  z autorem,który,co sprawdzałam podczas lektury,swego czasu był bardzo popularny,a w jego biografii są też polskie akcenty

"Latawce" to historia o miłości,wojnie, wyobraźni i wolności. O pierwszym uczuciu,które zmienia się w miłość życia i pozwala przeżyć nawet najcięższe zwątpienia i wyzwania. Opowiadana przez bohatera z dystansu historia łączy lekkość, finezję i dowcip z obrazem delikatnie,ale sugestywnie budowanego wojennego zagrożenia. 

 

Wielka miłość młodego Francuza do polskiej arystokratki zaczyna się w latach 30. Ona, Lila, bardziej niż miłości,wciąż szuka pomysłu na życie. On, Ludo,ubogi krewny konstruktora latawców, obdarzony jest matematycznym talentem i sercem skłonnym do wielkich uczuć. Ulotną, niedopowiedzianą miłość rozbija jego wyjazd z wakacji w Polsce  w sierpniu 1939 roku.  A potem nic nie jest jak było. Walka, którą autor przestawia w tej książce to z jednej strony ruch oporu,z drugiej własne pomysły Francuzów na zachowanie godności i ducha (przejawiającego się np.  w ... kuchni). To opowieść o żydowskiej burdelmamie udającej węgierską hrabinę,o  polskim pianiście, tracącym palce w bitwach powietrznych, o ratującym żydowskie dzieci konstruktorze latawców i niemieckim generale panującym zamach na Hitlera. Opowieść o ludziach i ich uczuciach. Wciągająca, pięknie napisana i trzymająca za serce. A także, co warto odnotować, dająca ciekawy obraz Polaków-pełnych fantazji, hartu ducha i przywykłych do walki o swoje.

 

Było w tej powieści coś z "Kroniki wypadków miłosnych" -ta lekkość, pewna sielskość pierwszych uczuć. Było też coś bardzo francuskiego-klarownego i precyzyjnego. Historia miejscami zamglona,miejscami słoneczna, trochę jak latawiec, który unosi się na wietrze dzięki konstrukcji i wyważeniu elementów. Interesujący bohaterowie, wciągająca akcja i klimat młodzieńczej intensywności pisanej  pięknie i z dającej szerszy ogląd perspektywy. Polecam!

 

 Romain Gary. "Latawce". Przeł. Krystyna Szerzyńska-Maćkowiak.Wyd Prószyński i spółka. Warszawa 2020. 

czwartek, 10 grudnia 2020

"Zagadka Hotelu Winterhouse" dobre zakończenie

 

Hotel Winterhouse był moim ubiegłorocznym zachwytem. Czytając tę powieść (przeznaczoną w zamyśle dla czytelników młodszych ode mnie o ponad połowę) znalazłam emocje, klimat i świat, który potrafi wciągnąć tak właśnie po dziecięcemu. Gdy pożyczyłam 3 część wiedziałam, że mogę ją zacząć tylko wtedy, gdy będę mieć czas, bo porwie i nie puści..i tak się stało. Tym razem akcja toczy się w okolicach Wielkiej Nocy, więc kwartał po wydarzeniach opisanych w poprzednim tomie. Niby wszystko jest dobrze, ale już w pierwszym rozdziale pojawia się zagadkowy skrawek materiału... a potem jeszcze tajemnicza książka.

I znów przed Elisabeth przygody i decyzje, bo cały czas mamy w tej serii do czynienia w wyborem między użyciem swoich sił i talentów w dobrym lub złym celu. I choć tu rzecz odnosi się do pewnych magicznych umiejętności, to w szerszym kontekście wiadomo, że chodzi o wszelkiego rodzaju umiejętności i działania, które mogą służyć dobru lub złu. Bohaterka nie jest kryształowa, świadomość władzy i możliwości, jakie mogą jej przynieść jej zdolności-kusi. Ale w tej książce prawdziwą magią jest wsparcie bliskich i myślenie o szczęściu tych, których się kocha. Choć to może patetycznie brzmi, to w realizacji wcale takie nie jest. Dobro i zło ścierają się, tajemnice i wzajemne powiązania wychodzą  na wierzch, a to wszystko  wśród znanych, dawnych znajomych. Bo jest i dziadek Norbridge, i Freddie. 

Znów mamy tu podobny schemat, co poprzednio. Znów opowieść o dziecku szukającym swoich korzeni i prawdy o tym, skąd pochodzi, znów zderzenie dobra i zła.  Ale nadal czyta się świetnie i z tym charakterystycznym dla młodzieńczego czytania zapałem przewraca strony. I chce się pojechać do Winterhouse i zobaczyć tę wspaniałą bibliotekę. Nie był to aż taki zachwyt jak pierwsza część, ale wielka przyjemność powrotu do świata, który magicznie przyciąga.

 I jeszcze coś-trochę mniej tu zbaw językowych w treści, ale znów tłumacz zrobił fantastyczną robotę bawiąc się w anagramy i zamykając słowa w tytułach rozdziałów. Czapki narciarskie z głów! 




BenGuterson. "Zagadka Hotelu Winterhouse". Przeł. Maciej Nowak-Keyer. Wyd. Dwukropek. Warszawa 2020.

czwartek, 3 grudnia 2020

"Zwyczajne cuda" w bibliotece

 

Obowiązkowe elementy książki  świątecznej?  Śnieg, pierniki,  ludzie w szale przygotowań,  rodzinne historie i happy end. W książce Agnieszki Jeż jest coś jeszcze -książki.  Może mam spaczone spojrzenie, ale bardzo lubię książki o książkach, a tu tych książek  jest kilka, a pokazane są  bardzo ciekawie, przy okazji spotkań klubu czytelniczego. W bibliotece. Bo to biblioteka najbardziej przykuła moją uwagę w pierwszych opiniach i dlatego tak chciałam tę książkę przeczytać. 

 Główne wątki to przenikające się losy Marty i Krzyśka. Marta ma 30 lat, jest oddana swojej pracy w bibliotece, ma niezbyt łatwe relacje z rodzicami, a jakiś czas temu na przystanku zobaczyła kogoś i zapragnęła by nadchodzące święta były naprawdę pełne miłości.  Krzysiek jest 40letnim naukowcem, zatrudnionym w korporacji farmaceutycznej, który świetnie odnalazł się w stolicy. Ale trochę tęskni za ciepłem, jakie dawała mu matka. Na horyzoncie pojawia się kobieta, która być może będzie tą jedyną, ale… no właśnie.   Te dwie opowieści dopełniają historie ludzi, z którymi spotykają się głowni bohaterowie- współpracowników, rodziny, przyjaciół, a w przypadku Marty także czytelników. 

To, że będziemy mieć szczęśliwe zakończenie, że nagle wielka Warszawa skurczy się do grona osób, w którym wszyscy w jakiś sposób są ze sobą powiązani,  rodzinne nieporozumienia zostaną wyjaśnione, a zatargi sprzed 15 lat znikną w aromacie piernika i jarskiego pasztetu, to elementy, które w książce świątecznej być muszą. Tym, co tę powieść wyróżnia jest właśnie sprawa klubu czytelniczego i książek czytanych na spotkaniach. Agnieszka Jeż nie tylko wspomina o tytułach, ale daje bohaterom rozgadać się na temat czytanych pozycji, dzięki czemu lepiej poznajemy wspominane tytuły i same postaci.  Sceny ze spotkań  klubu są ważnym elementem budowania  charakterystyk jego członków i moderatorki, bo przecież to właśnie dzięki, pozornie bezpiecznym, rozmowom o książce można  lepiej poznać i człowieka i bohatera.  Ta książka prowadzi do innych książek, a taki łączniki zawsze bardzo cenię.  Opinie czytelników są też głosami w dyskusji o istocie czytania- czytamy z potrzeby rozwoju rozrywki,  rozwoju, ucieczki… Temat zajmujący  dla wielu czytelników i sporej grupy bibliotekarzy.  Biblioteka nie jest szczególnie popularnym tłem dla książek (dlaczego!?). Agnieszka Jeż robi bibliotekom dobry PR- może trochę z początku  narzekamy na malowane olejnicą ściany i napięty budżet, ale mamy tu obraz biblioteki, która żyje i jest miejscem ważnym dla mieszkańców.  Marta lubi swoja pracę, oddaje jej serce i zaangażowanie. Nie jest też stereotypową bibliotekarką w koku i pulowerze. Ale  moją sympatię zdobył bibliotekarz Piotr- sympatyczny, znajdujący wspólny język i z dziećmi i dorosłymi.  Od takich ludzi i od ich codziennych  działań zależy postrzeganie bibliotekarstwa.  Bo nawet jeśli klub Marty spotyka się w gronie 5- 7 osób raz w tygodniu (szacun! co tydzień nowa książka) to sednem i sercem pracy bibliotekarza jest indywidualny, codzienny kontakt z czytelnikiem, taka mało widowiskowa praca u podstaw. I fajnie, że tę stronę też tu pokazano.

Pomysł z klubem czytelniczy uważam za bardzo udany, bo pozwolił ożywić wątek głównych bohaterów i urozmaicić książkę kolejnymi historiami.  I te historie były dla mnie najciekawsze. Bo jak skończą Marta i Krzysztof było dość jasne.  Przyznam, że nie zapałałam szczególną sympatią do tych bohaterów- Marta, jak na osobę tyle lat pracującą z ludźmi, średnio się na nich zna (jak można się tak pomylić  w stosunku do Kamili! Przecież od pierwszej strony to jest najbardziej frapująca postać!), a Krzysztof daje się omotać blond Wenus jak gimnazjalista, ale... niech będzie. Przecież chodzi o to, by  po wielu perypetiach  był happy end.  Nawet tak (spojler!) otwarty. 

Ciekawie był też wykorzystany motyw ogłoszenia i ludzi, którzy na nie odpowiadają. Autorka pięknie wychwyciła naszą potrzebę zostania zauważonym, docenionym i poczucia, że szczęście jest blisko, a tym szczęściem możemy dla kogoś być my sami.  Kolejny przewijający się temat to kwestia naszych ocen, łatek i szybkiego ferowana wyroków.  Tu  też autorka pozwala czytelnikowi  zmieniać podejście do niektórych bohaterów, przybliżając po kolei różne wydarzenia i tajemnice z ich życia. Jeż ma dla swoich postaci dużo życzliwości, a historia którą tworzy  niesie sporo nadziei na szczęśliwe zakończenia i  cuda, które nie zawsze są wielkie, ale mogą się przytrafić nawet w drodze ze śmietnika.  I wbrew tytułowi, nie są wcale takie zwyczajne.  

Polecam tę książkę  zwłaszcza tym, którzy chcą poczytać o świętach, które nie są oblane lukrem, ale mają też w sobie trochę obaw dot. przyszłości i niełatwych wspomnień z przeszłości.  Dla tych, którzy  lubią watki poboczne i lubią czytać o książkach.  Bo w sumie to właśnie książki są zwyczajnymi cudami naszego życia. I za ten książkowy element w nawale bombek, pierników, świeczek i prezentów z kokardką autorce dziękuję. 

Agnieszka Jeż. "Zwyczajne cuda". Wyd. Filia. Poznań 2020. 

 

sobota, 28 listopada 2020

"Mała" przyszła wielka Madame Tussaud

Gdy ktoś znany jest jako Madame Tussaud,  TA madame Tussaud do figur woskowych, to trudno sobie ją wyobrazić jako Małą. Małą, Marie, drobną dziewczynkę z podbródkiem po ojcu, nosem po matce. Dziewczynkę, która od wczesnych lat  była za pan brat z chorobą, śmiercią i ludzkim organizmem.  Swą historię Mała relacjonuje od pewnego mitycznego początku (bo przecież nie pamiętamy narodzin, historie poznania rodziców znany tylko z opowiadań), a potem już  znacznie bardziej rzeczywistych wydarzeń związanych z pracą u doktora Curtiusa,  zajmującego się tworzeniem modeli organów z wosku oraz wyjazdu ze Szwajcarii do Paryża. To tam  rozgrywa się największa część historii przyszłej twórczyni muzeum. 

Głowy z wosku  stają się coraz bardziej popularne, a Curtius, którego Marie jest asystentką i służącą zyskują coraz większą popularność. W końcu do spółki z wdowa Picot otwierają salon figur.  O eksponatach jest coraz głośniej, a po Małą wysyłają z Wersalu, bo jedna z księżniczek chciałby mieć w niej nauczycielkę rysunku.  Wieje wiatr historii i po kilku latach ta sama Marie, która jadła z królem ciastka na dachu trafia do więzienia, gdzie zaprzyjaźnia się z przyszła żoną Napoleona.   

Bo historia Marie to nie tylko opowieść o niej- dziewczynce, nastolatce, kobiecie, która zdobywa nowe umiejętności i uczy się patrzeć na ludzi. To też historia  zmieniających się porządków i szal,  przechylających się to na stronę rewolucjonistów, to monarchistów.  Jest bardzo ciekawa bohaterka, baczna obserwatorka świata, który jest dokoła niej. Jest  plejada świetnie nakreślonych postaci- od opisującego Paryż wędrownego kronikarza, przez delikatnego syna madame, skupionego na swej sztuce lekarza,  chowaną pod kloszem księżniczkę, aż po wdowę Picot:  twardą bizneswoman, czułą matkę i  kobietę żyjącą w potrzasku własnych myśli.  Jest niełatwy czas historyczny.  I jest autor, który to wszystko spina w świetną literaturę.  W posłowiu pisze, że prace nad książką zajęły mu 15 lat.  Że zdobył wiele materiału źródłowego i oparł się na faktach, ale część sytuacji czy cech swoich bohaterów musiał wymyślić.  W tej powieści nie widać szwów- nie wiem, co jest  fantazją, co informacją wyciągniętą ze źródeł. Ale biorę w całości.  Momentami ironiczna, czasem pełne dystansu, a kiedy indziej zaangażowanie narracja Marie, przemycane ciekawostki (wiecie, że osobiste służące w Wersalu mieszkały w szafach ustawionych blisko apartamentów pań?).  

Potoczystość opisów i klimat- czasem nieco makabryczny, czasem autentycznie smutny czy przerażający, chwilami lekko magiczny, sprawia, że książkę czyta się z ogromną przyjemnością i zainteresowaniem. I choć zdarza mi się narzekać na rozwlekłą narracje, tu mam wrażenie pełnej jasności i tego, że każde słowo zostało postawione w sposób przemyślany i potrzebny. 

 "Mała" pochłania, intryguje i daje mnóstwo tematów do rozmyślań- historia, kobiecość, zainteresowanie tym co nowe, dziwne, niepoznane, makabryczne i utrwalające nasz czas. Fascynująca powieść, której dodatkowym atutem są  autentyczne  szkice kobiety, której nazwisko nierozłącznie kojarzyć się będzie z woskowym imperium.

Edward Carey, "Mała światu znana jako Madame Tussoud". Przeł. Tomasz Wilusz.  Wyd. Prószyński i S-ka. Warszawa 2020.


 

czwartek, 19 listopada 2020

"Morderstwa w Kingfisher Hill" zbrodnia w starej rezydencji i irytujący inspektor

Hercules Poirot jedzie do rezydencji Kingfisher by rozwiązać zagadkę zabójstwa syna właścicieli i dociec, dlaczego do morderstwa przyznała się narzeczona ofiary. W autokarze spotyka kobietę, która wyjawia, że zabiła mężczyznę, którego  kochała... 

Jak to w kryminałach bywa każdy ma swoje tajemnice,a  najlepiej poinformowana jest leciwa sąsiadka (ok, sąsiadka ma 60 lat, a cały czas opisywana jest jakby była bzową babuleńką...). Zamknięty krąg podejrzanych,  rodzinne i przyjacielskie zatargi, kłamstwa, aż w końcu Poirot wygłosi mowę i odsłoni motywy dwóch morderstw (w międzyczasie mamy jeszcze jednego trupa).

  Zakończenie i wnioskowanie jest bardzo w stylu Christie, te piętrzące się motywy, tajemnice, które ostatecznie zyskują jasne rozwiązanie powinno spodobać się wielbicielom klasycznych powieści królowej kryminałów. Bo kryminał, mimo pewnych dłużyzn, gry w patrzałki, która nie jest czechowowską strzelbą i wcale nie wybucha, nie jest zły. Zagadka skonstruowana jest logicznie i ciekawie, a czyta się nieźle. Ale nie jest aż tak różowo!  Inspektor Catchpool towarzysz Poirota, imitacja Hastingsa, jest nadal irytujący, nudny i nijaki. Postać, którą Hannah postanowiła wzbogacić universum Christie jest niestety mdła, nieudana i w każdej z 4 części równie denerwująca. Szkoda, bo choćby postać  Daisy, siostry ofiary, udowadnia, że autorka umie tworzyć bohaterów konkretnych i budzących emocje, a tu taki Catchpool pałęta się w kolejnej powieści. Może go zamordować?

Mimo faktu, że  to chyba najchudsza nowa przygoda Poirota, to i tak dałoby się ją bardziej skondensować i nasycić akcją i klimatem oraz wciągnąć czytelnika od początku-przyznam, że miałam trochę trudności z wejściem w fabułę przez pierwsze 40 stron, mimo tego, iż jest i morderstwo i zagadka. Ale jest dużo Catchpoola.

   Już przy okazji poprzednich tomów pisałam, że kryminały Hannah nie są złymi książkami. Autorka z powodzeniem mogłaby wymyślić swoją serię kryminałów retro- ma smykałkę do opisywania tamtych czasów, tworzenia zagadek, w których liczy się dedukcja, a nie billing z komórki. Nadal jednak nie wiem, po co ożywiać uśmierconego przez Christie w "Kurtynie" Poirota. Bo są rzeczy, których nawet dla kasy robić nie warto, bo te książki chyba nie przejdą do klasyki. Sposób pisania Christie był jej naturalnym stylem. U Hannah czegoś zabrało. Czego? Nie umiem tego nazwać, ale wlaśnie to, co nienazwane jest tym czymś, co stanowi o sile i roli pewnych autorów. Taki tajemniczy składnik, którego nie widzisz, a jego brak mocno odczuwasz. Bo narysowanie wąsów nikogo nie czyni małym belgijskim detektywem.


Poprzednie książki z serii Nowe śledztwa Poirota. 

 Inicjały zbrodni

Zamknięta trumna 

Zagadka trzech czwartych

Sophe Hannah, "Morderstwa w Kingfisher Hill". Przeł. Maria Jaszczurowska. Wyd. Dolnośląskie. Wrocław 2020.

wtorek, 17 listopada 2020

"Las z wełny i stali" poszukiwanie harmonii i idealnego tonu

 

Widzieliście kiedyś przy pracy stroiciela fortepianów? Ja tak i przyznam, że ta czynność ma w sobie coś z czarów. Trudno się dziwić, że pierwsze spotkanie ze stroicielem zrobiło takie wrażenie na uczniu szkoły, siedemnastoletnim Tomurze, że sam zechciał nim zostać. Natsu Miyashita w swojej powieści pokazuje kulisy wielkiej i codziennej sztuki-bez dobrze nastrojonego instrumentu nie ma ani koncertu w filharmonii, ani grania w knajpie, ani domowego muzykowania. Tomura pod okiem dwóch różnych stroicieli szlifuje swój warsztat i szuka definicji idealnego strojenia 

A za nią idzie poszukiwanie idealnego życia i szczęścia. Las z wełny i stali, czyli podbite filcem młoteczki uderzające w struny fortepianu, jest terenem poszukiwań tego, co w muzyce i życiu najważniejsze-harmonii. I zestrojenia lub dostrojenia. Bo idealny stroiciel znajduje balans między tym, co dyktuje jego słuch i doświadczenie, a tym czego oczekuje klient. Sztuki słuchania innych, instrumentów i coraz wyraźniejszego własnego głosu uczy się młody, choć już wykształcony, stroiciel. Uczy się z wschodnim spokojem i szacunkiem dla doświadczeniach swoich mistrzów. Jeden z nich twierdzi, że do osiągnięcia w czymkolwiek biegłości należy poświęcić temu zadaniu 10 tys godzin. Dla nas, hołubiących szybki efekt Europejczyków to niesłychane. Piękny, choć niestety coraz bardziej nie nasz współczesny jest też widoczny w książce szacunek dla autorytetów i prawdziwych znawców swojej sztuki. I rozmowy o strojeniu, guście, smaku, które są w istocie rozmowami do życiu.

Rodzaj płynności i spokoju narracji, który oferuje i ofiarowuje nam autorka  nie ma w sobie jednak nic z nudy. Powieść ma swój nerw, linię melodyczną, za którą podążamy ciekawi kolejnych etapów jej rozwoju. To książka o spokojnym i świadomym odnajdywaniu swego powołania, o dorastaniu i słuchaniu przewodników. O życiu na styku przeszłości i teraźniejszości, natury, z której wychodzi bohater urodzony w górskiej wiosce i świata kultury i muzyki. Na drugim planie to też opowieść o rodzeństwach, rodzinach i planach awaryjnych, o rozczarowaniach i nowych początkach. I ciągłym poszukiwaniu swojego klarownego, pełnego głosu i brzmienia. '"Stylu pięknego niczym sen, lecz konkretnego jak rzeczywistość", o którym pisze wspomniany w powieści Hara Tamiki. Warta poznania historia i pięknie napisana książka!

To dość niesamowite, że w roku, którym nie odbył się Konkurs Chopinowski trafiłam na dwie świetne książki z fortepianem w tle, tę i fantastyczne  Pszczoły i grom z oddali, w których stroiciel jest dobrym duchem pianistycznego konkursu 


Natsu Miyashit, "Las z wełny i stali". Przeł. Dariusz Latoś. Wyd. Kwiaty Orientu. Skarżysko-Kamienna 2020


czwartek, 12 listopada 2020

"Cała prawda o miłości" i projekt autentyczność

Czy jesteśmy autentyczni? Czy mówimy o sobie prawdę? Ile marzeń, wątpliwości, prawd taimy?  Powieść "Cała prawda o miłości" (w oryginale "Projekt autentyczność") to historia kilkorga ludzi, których połączyła jedna kawiarnia i zeszyt w zielonej okładce. 
Pomysłodawcą projektu autentyczność jest  osiemdziesięcioletni malarz, którzy lata sławy ma już dawno za sobą, a w przeżywaniu samotności ma mu pomóc pewien eksperyment. Zeszyt z opisaną przez niego historią trafia w ręce właścicielki kawiarni, byłej prawniczki Moniki, marzącej o stabilizacji i rodzinie. Dalej zeszyt rusza w podróż na daleki wschód i wraca w plecaku prostolinijnego Australijczyka.  Jest jeszcze próbujący wyjść z uzależnienia makler giełdowy, ciekawska opiekunka środowiskowa i kobieta, której życie na Instagramie śledzą tysiące fallowersów, ale  wolałaby mieć serce swego męża niż miliony serduszek pod  sponsorowanymi postami. 

Powieść, której konstrukcję bardzo lubię, czyli splatająca w osobnych rozdziałach los kilku bohaterów i pozwalająca czytelnikowi popatrzeć na te same wydarzenia z różnych punktów widzenia. To też opowieść o prawdzie, w której najtrudniej stanąć przed sobą samym.  A poza tym o przyjaźni pozornie różnych ludzi, którzy na początku dostrzegają tylko zieleńszą trawę na podwórku sąsiada. Książka, którą określiłabym jako słodko-słoną, bo jest tu oczywiście wątek romantyczny (ich dwóch, ona jedna), ale sporo też spostrzeżeń o codzienności kreowanej przez oczekiwania społeczeństwa i świat mediów społecznościowych Opowieść o problemach, z którymi borykają się bohaterowie,  autentyczniejsza tym bardziej, że jak oparta na prawdziwych doświadczeniach- w posłowiu autorka opowiada,że ma za sobą wyjście z uzależnienia od alkoholu, które  przyczyniło się do rozpoczęcia przez nią pisania. 

 Powieść bardzo dobrze mi się czytało, bohaterowie budzili emocje przez to, że nie byli idealni, a jednocześnie udawało im się poradzić z problemami.  Pomysł z zeszytym autentyzmu był trafiony, a wątki i postaci dobrze łączyły to co lżejsze, z tym co poważniejsze.  A zakończenie...Cóż, to właśnie dlatego uznaję lekturę za słodko-słoną.  Zakończenie jest prawdopodobne. Autentyczne.
 
 Clare Pooley, "Cała prawda o miłości". Przeł. Wyd. Zysk i spółka. Poznań 2020.

 

środa, 4 listopada 2020

"Lista, która zmieniła moje życie" wyjście z kokonu bezpieczeństwa


Georgia jest zdolną rysowniczką, ale w pracy zajmuje się przede wszystkim organizacją ślubu szefowej (m.in. szuka niedźwiedzia i gołębi na wesele). Lubi swoje zwykłe codzienne życie i nie przepada za nieznanym. Jednak będzie musiała zmierzyć się z listą zadań do wykonania i to zaplanowaną przez jej aktywną, otwartą i odważną siostrę. Siostra nie może sama tych zadań zrealizować, bo właśnie zdiagnozowano u niej stwardnienie rozsiane.  Georgia, widząc, jak ważne dla Amy jest zrealizowanie listy,  postanawia stawić czoła wyzwaniom.Zaczyna się od randki z internetu, a potem, zgodnie z regułami gatunku, sprawy się piętrzą. A do tego bohaterka decyduje się zorganizować bieg na rzecz swojej siostry i przy okazji poznać od innej strony współpracowników. 
 
 Czasami Georgia może drażnić swoim nie do końca dojrzałym zachowaniem, ale przez  przeziera widoczne pokrewieństwo z ikoną komedii romantycznej, czyli Bridget. Georgia jest w swoich przemyśleniach i podejściu trochę podobna do panny Jones, młodsza od niej (26 lat) i żyjąca 20 lat późnej, ale jednak z bohaterką Fielding łączy ją poczucie humoru, wymyślanie dziwnych problemów i jeszcze dziwniejszych rozwiązań.     

Choć  zakwalifikowano powieść jako komedię romantyczną, a to romansu jest niewiele (mnie to zupełnie nie przeszkadza), a najważniejszym uczuciem jest tu miłość siostrzana i rodzinne wsparcie. To też kolejny sposób pokazania w książce lekkiej i przyjemnej, zagadnienia choroby jako doświadczenia wpływającego na całą rodzinę oraz tego, jak istotne jest wsparcie psychiczne i obecność bliskich. 

Książka z tych lekkich i przyjemnych (a mam wrażenie, że takich opowieści teraz nam szczególnie potrzeba). Dobra na leniwy wieczór, pokazująca, że warto wyjść ze swojego bezpiecznego kokonu i odważyć się zrobić coś innego- dla innych i dla siebie.   Jeśli mam ją porównać do wydanych w tej samej serii "Współlokatorów", to patrząc tak po prostu i bez analiz, "Listę..." czytało mi się przyjemniej. 

A przy okazji sporo ostatnio list w obyczajówce- zadania z listy realizowała też bohaterka "Sztuki sięgania gwiazd" . 

 Olivia Beirne, "Lista, która zmieniła moje życie".Przeł. Xenia Wiśniewska. Wyd. Albatros. Warszawa 2020

czwartek, 29 października 2020

"Przyjaciel z szafy" o wyobraźni i pamięci


Kto miał wymyślonego przyjaciela albo psa-palec pod budkę! Amanada trafia w swej szafie na Rudgera i zaprzyjaźnia się z nim. Z obecnością niewidzialnego  chłopca godzi się też szybko jej mama. Pewnego dnia pod domem Amandy pojawia się pan Trznadel, historia z lekkiej opowieści o przyjaźni zmienia się w thriller. Oto bowiem Trznadel poszukuje wymyślonych postaci, by dzięki nim zachować życie. Na domiar złego Amanda ulega wypadkowi, a Rudger musi radzić sobie sam i pomóc przyjaciółce. Na szczęście trafia do...biblioteki
To tam, po zamknięciu, spotykają się wszyscy wymyśleni przyjaciele i poszukują dzieci, którym mogą towarzyszyć. Rudger, aby odnaleźć Amandę poświęci się do tego stopnia, że zacznie być przyjaciółką (tak, dziewczyną!)koleżanki z klasy Amandy.

To historia o potędze wyobraźni-pisze wydawca. To też niezwykła opowieść o pamięci. I to nie tylko o pamięci o tych, co wymyśleni, ale też, a raczej przede wszystkim o tych, co byli obok naprawdę. O tych, którzy dzięki pamięci nadal jeszcze trwają. 
Książka bardzo klimatyczna, momentami groźna (co potęgują ilustracje, zwłaszcza rysunki tajemniczej, szarej dziewczynki), momentami bardzo wzruszająca, ale  w żadnym razie nie ckliwa. Mądra, choć  nie przemądrzała, pozwalająca wyciągnąć  z niej tyle, ile dziecko lub dorosły czytelnik potrzebuje i chce. Na pewno sprawdzi się przy okazji rozmów na tematy związane z odejściem, opuszczeniem, pozwoli pielęgnować pamięć. A rodziców może wzruszy historią czekającego na wspomnienie Piecyka-wymyślonego psa mamy Amandy, bo przecież dorośli są dziećmi, które wyrosły.  
Książka o zrozumieniu dziecka i o tym, że szczera przyjaźń nie ma granic.  Trochę straszna (dla tych "co się lubią bać") i warta przeczytania przez czytelników w każdym wieku. Bo czasem my też zapominamy, jak wielką siłę  ma pamięć.

PS Wstępem do książki jest wiersz Christiny Rossetti, wiktoriańskiej angielskiej poetki-bo kto powiedział, że dzieci nie mają czytać poezji z XIX wieku. Bardzo mi się to podoba. Traktujemy dzieci jak poważnych czytelników!


A.F. Harrold. "Przyjaciel z szafy". Przeł. Maria Jaszczurowska.  Wydawnictwo Literackie. Kraków  2018

sobota, 24 października 2020

"Głos", ryk, krzyk, szept kobiet


Czytałam kilka powieści Ahern, wiedziałam, że autorka nie unika tematów trudnych, ani eksperymentów z formą, a także włączania do swoich książek elementów fantastyki. Ale  do tej pory były to tylko powieści. Głos to zbiór opowiadań, których wspólnym mianownikiem są kobiece emocje. Opowiadań zupełnie realistycznych, ale też  metaforycznych; takich, których bohaterkami mogłyby być nasze koleżanki albo sąsiadki, a także takich, które dzieją się w alternatywnej rzeczywistości.
 Trzydzieści opowiadań i znacznie więcej niż trzydzieści kobiecych bohaterek  to zestaw różnych aspektów życia  i emocji. Pojawia się  praca i  rodzący je stres oraz szklany sufit, związki, emocje wynikające  z funkcjonowania w społeczeństwie (zazdrość, porównywanie się i szufladkowanie) oraz to, co często siedzi w kobiecie (poczucie  winy u nie aż tak perfekcyjnych matek, wrażenie znikania osób starszych, ciągłe wracanie do momentów trudnych lub niemożność wyzbycia się barier powodowanych wydarzeniem z przeszłości). 
Opowiadania są krótkie,  często  z  prostymi metaforami i  elementami baśni (kobieta siedząca na półce obok innych trofeów swego męża, kobieta ze skrzydłami, którym  chroni dzieci) lub zupełnie innej rzeczywistości (świat, który obraca się wokół podziałów na różowe i niebieskie, polityka bez kobiet, bo mówią po kobiecemu i nie mogą decydować o męskich sprawach).  Forma, którą wykorzystuje Ahern waha się  pomiędzy  opowiadaniem, przypowieścią, a bajką terapeutyczną. Bo rzeczywiście jasno widać możliwość wykorzystania tych form w pracy biblioterapeutycznej. Zinstytucjonalizowanej lub samodzielnej. Znajdzie się tu coś dla kobiet dojrzałych, które zostają zepchnięte  z powszechnego widoku, nie są tak piękne, atrakcyjne zawodowo, zatem znikają. Znajdzie się coś dla  utrudzonych matek i żon, które mogą  literacko wejść w buty męża i zobaczyć jego codzienności obowiązki, które wpływają na zachowanie w domu.  Dla zabieganych perfekcjonistek, które  wiecznie  analizują i  tych, które podglądają sąsiadów, bo trawa u nich bardziej zielona.   
Opowiadania mogą dać do myślenia i przydać się w pracy nad własnymi emocjami.  Bo wśród tych wielu kobiet  nie jest trudno znaleźć taką, która jest podobna do nas. Choć nie zawsze łatwo się to tej identyfikacji przyznać.  Pisarka  oddała bohaterkom głos, pozwoliła im na szept, obniżenie głosu by brzmieć bardziej profesjonalnie. Pozwoliła na tytułowy  krzyk, wrzask, grzmienie, na wyzwolenie głosu  i ryk (tytuł oryginalny książki to „Roar”).  Być może to też jej osobiste wyzwolenie i chęć wyjścia z szufladki autorki powieści obyczajowej dla kobiet, w którą czasem jest pakowana.  Czytając te książkę miałam wrażenie, że choć może nie jest to literackie dzieło, to jest to książka potrzebna i dającą się wykorzystać w różnych działaniach i pracy. By w krzyku  bohaterek usłyszeć  swój głos, głos czytelniczki.   
 Cecelia Ahern, "Głos". Przeł. Jerzy Malinowski. Wyd. Muza. Warszawa 2019.

czwartek, 22 października 2020

"Ostatni rozdział" opisane wczoraj dla lepszego jutra

 

Kompozycje szkatułkowe i książki w książkach nie są niczym nowym, ale zawsze dobrze jest przypomnieć tę formę, tym bardziej, jeśli mamy nie tylko powieść w powieści, ale także refleksję na książkowy temat jakim jest tłumaczenie.
Olga,rozwódka, pracująca przez lata jako tłumacz przy instytucjach unijnych, wraca do rodzinnego Krakowa. Jej sposobem na terapię i zrozumienie emocji, wydarzeń i związków z przeszłości jest napisanie powieści...
 Bohaterką "Germanicusa" jest Ola, tłumaczka literatury, w której dość spokojne i uporządkowane dziś, wkrada się pełne emocji, wzlotów i rozczarowań wczoraj. Kobieta przed laty miała romans z żonatym niemieckim księgarzem, po którym pozostała jej blizna na ręce, w sercu, oraz jak sama mówi:miłość do języka niemieckiego i literatury. Gra zaczyna toczyć się o coraz większą stawkę, wracają dawne wspomnienia, a wybory pociągają daleko idące konsekwencje.
Wątek Olgi, napisany w trzeciej osobie, jest okalającym względem powieści o Oli, pisanej pierwszoosobowo. Ostatnia część książki to moment, gdy Olga ma już spotkania autorskie, a opisana przeszłość w postaci rzeczywistego  niemieckiego księgarza, znów pojawia się przy niej. I tak jak swoja bohaterka, Olga musi coś wybrać...
To książka mówiąca w podwójny sposób o emocjach, rozczarowaniach, o romansie młodej dziewczyny z dojrzałym i dość wyrachowanym mężczyzną (Ralf, czyli pierwowzór niemieckiego kochanka Oli, jest tak odpychający i zadufany w sobie, że ma się ochotę walnąć go jakimś mocno wyschniętym krakowskim obwarzankiem!).  To historia kobiety, która wierzy w terapeutyczną moc słowa pisanego i dzięki literaturze poznaje swoje emocje. To też opowieść o samotności, pustce i pozornych kontaktach rodzinnych.
Książkę czyta się nieźle, aczkolwiek jestem zwolenniczką bardziej oszczędnego stylu.  Wiem, że dla wielu czytelników taki sposób pisania jest właśnie tym, który pomaga wyobrazić sobie akcję i bohaterów, ale ja nie lubię zbyt szczegółowych opisów, które rozmieniają emocje na drobne. Bo gdy bohaterka rozbija talerz o drewnianą podłogę, to ważniejsze dla mnie jest to, że go rozbija i co nią kieruje, niż to, że podłoga jest drewniana. Nie muszę też wiedzieć, że gdy bohaterka chce się napić kawy to włącza ekspres i wkłada filiżankę pod dyszę... Pozwalam sobie na takie uwagi także dlatego, że książka jest  debiutem, a po części książką o książkach i języku. Ola tłumaczy literaturę piękną, dzięki czemu możemy nie tylko przyjrzeć się pracy tłumacza (kontakty za tłumaczonym autorem itp), ale także poznać kilka związanych z tą pracą uwag. Rozbawiło mnie twierdzenie, że największa wierność oryginałowi zalecana jest przy okazji przekładu instrukcji żelazka. Z kolei przykładem na to,jakie wyzwania stoją przed tłumaczami jest choćby trudność przełożenia na inny język "pozytywności" pozytywki. Bardzo lubię takie wtręty, bo fajnie jest w książce z książką w środku poczytać jeszcze o książkowych tematach. I nie bez znaczenia jest to, że właśnie pisanie jest dla głównej bohaterki trapią i sposobem na poskładanie i nazwanie emocji, wrażeń, przyczyn i skutków. Bohaterki (albo bohaterek) nie polubiłam i przyznam, że trudno mi je zrozumieć (zwłaszcza uczucia do tak antypatycznego typa jak Ralf). Za to doceniam opisy Krakowa, wątki translatorkie i pokazanie terapeutycznej roli pisania. Pisanie pomogło Oldze, może i czytanie komuś pomoże, bo na ten aspekt naprawdę warto zwrócić uwagę.

Katarzyna Kalista. "Ostatni rozdział". Wyd. Czarna Owca. Warszawa 2020.