wtorek, 29 września 2020

"Dzięki tłumaczowi pisarze zaczynają żyć." Hanna de Broekere o pracy tłumacza

  Haniu*, zaczniemy nie od pisania i tłumaczenia, ale samego czytania. I myślę tu nie tylko o czytaniu tego, co tłumacz przekłada. Jakim czytelnikiem powinien być tłumacz?


Na początku zaznaczę, że dla wygody będę używać męskich form (tłumacz, autor, redaktor), ale wszystko, co powiem, odnosi się oczywiście również do kobiet wykonujących dane zawody. Tłumacz zatem powinien być uważnym, dociekającym sensu i przesłania tekstu, wrażliwym na odmiany i piękno języka czytelnikiem. Myślę, że moje koleżanki i moi koledzy tłumacze potwierdzą, że nie umiemy już czytać inaczej. Ja mam ciągle włączony tryb „prześwietlania” tekstu, nawet kiedy czytam coś wyłącznie dla odprężenia.

Spotkałam się z twierdzeniem, że dziś każdy może być tłumaczem. Absolutnie się z tym nie zgadzam. Czego potrzeba by filolog lub osoba perfekcyjne znająca język stała się tłumaczem?

Ja też się z tym twierdzeniem nie zgadzam. Nie każdy może być tłumaczem. To znaczy, każdy może próbować i pewnie każdemu coś by z takiej próby wyszło, ale przecież nie mówimy tu o byciu tłumaczem-partaczem. Celem, jaki należy sobie stawiać, jest jak najwyższa jakość, a tę można osiągnąć tylko poprzez połączenie wielu czynników, których nie sposób osiągnąć w krótkim czasie i bez prawdziwej pasji. Sama znajomość języka, z którego chce się przekładać, to zdecydowanie za mało. Dużo ważniejsza jest biegłość w języku, na który się przekłada. Mam tu na myśli znajomość różnych odmian i stylów języka docelowego, bogate słownictwo, umiejętność trafnego doboru synonimów i właściwego dla danego kontekstu frazeologizmu oraz umiejętność przeformułowywania zdań. Absolutnie niezbędne jest duże oczytanie, które pozwala wychwycić cytaty i aluzje do innych utworów. Musimy też być gotowi do przyswajania nowej wiedzy, ponieważ świat i język cały czas się zmieniają. Nie jesteśmy jednak w stanie wiedzieć wszystkiego, dobrze jest zatem orientować się, gdzie szukać informacji oraz pomocy. Bardzo przydają się też cechy charakteru takie jak cierpliwość i samodyscyplina.

Jak zaczęła się Twoja praca nad przekładami?

Bardzo lubię o tym opowiadać, bo mój przypadek może być dowodem na słuszność powiedzenia, że „co komu pisane, to go nie minie”. A było tak. Od kilku już lat uczyłam dzieci i dorosłych angielskiego i czasami tłumaczyłam dla nich ulotki, instrukcje obsługi sprzętów oraz listy. W końcu znajomi zaczęli namawiać mnie do zajęcia się przekładami literackimi. Ja jednak nieodmiennie odpowiadałam, że się nie nadaję, bo nie mam wystarczających kwalifikacji ani talentu. Aż pewnego dnia jedna z moich uczennic przyniosła mi napisaną po angielsku książkę, którą dostała na Gwiazdkę i która okazała się dla nie zbyt trudna. Była to powieść Just Friends autorstwa Robyn Sisman. Po kilku pierwszych stronach lektury wpadłam w ekstatyczny zachwyt. Dawno nie czytałam tak dobrze napisanej powieści. Lekki, dowcipny styl, gry słów oraz mądra i dzielna bohaterka. Moja pierwsza myśl: Ta książka powinna ukazać się po polsku! Po niej pojawiła się druga, zuchwała: Może to ja ją przetłumaczę? Dałam sobie trochę czasu na oswojenie się z tą perspektywą i w wakacje następnego roku przełożyłam pierwsze dwieście stron. Z tą próbką pojechałam do wydawnictwa, do którego miałam najbliżej, czyli do Zysk i S-ka. Pierwsze drzwi, do których zapukałam, okazały się tymi właściwymi, bo prowadziły do biura redaktorki odpowiedzialnej za kontakt z tłumaczami. Hanna Koźmińska próbkę przyjęła, a kiedy się okazało, że Just Friends została już wydana w innym wydawnictwie, zaproponowała mi powieść Suddenly Single Sheili O’Flanagan. Kilka miesięcy później ukazał się mój pierwszy przekład i nosił tytuł Nagle sama. W chwili publikacji miałam czterdzieści lat, był to więc dość późny debiut, dla mnie jednak pora była idealna. Uważam bowiem, że tłumacz musi dojrzeć do tej pracy. Mam na myśli nie tyle kompetencje językowe, ile doświadczenie życiowe, które bardzo się przydaje w tłumackiej pracy, tłumaczymy bowiem „całymi sobą” – dzięki swojej wiedzy o świecie i zachowaniach ludzi, dzięki swojej wrażliwości i przenikliwości obserwacji.

Przeciętny czytelnik pewnie myśli, że tłumacz siada ze słownikiem i tłumaczy. Gdy tekst jest historyczny może dodatkowo obkłada się jakimiś opracowaniami dotyczącymi epoki. A Ty robisz bardzo szczegółowy research nawet do współczesnych książek. Ile zatem jest dodatkowej pracy i ducha tłumacza w tekście?

To oczywiście zależy od rodzaju zlecenia i charakteru tłumacza. Jeśli chodzi o mnie, pracę nad przekładem zaczynam od poznania autora, kontekstu, w którym powstała książka, oraz celu, jaki chciał osiągnąć pisarz. Jeśli na czymś się nie znam, to nawet w drobnych sprawach konsultuję się ze znawcami danego tematu: mechanikami samochodowymi, ginekologiem, psychologiem, archeologiem. W przypadku niejasności w tekście piszę do autora. Wolę wyjść na mało rozgarniętą niż na niedbałą. Od początku przyświecała mi ambicja, by oddać do wydawnictwa jak najlepiej opracowany tekst, co nie znaczy, że od początku to mi się udawało. Wyciągam jednak wnioski ze swoich błędów i staram się ich wystrzegać w kolejnych tłumaczeniach (pod ręką trzymam zeszyt ze swoimi poprawionymi usterkami). Ciągle się uczę na komentarzach redaktorskich, choć zdarza się, że nie ze wszystkimi się zgadzam. Samo jednak uzasadnianie własnego rozwiązania też jest rozwijające. Jeśli w ogóle mogę mówić o swoim duchu w przekładach, to chyba powinien on być wyczuwalny w dopieszczeniu tekstu.

Czy tłumacząc powieści miewasz czasem myśl, by np. poprawić styl autora?

Mam w dorobku czterdzieści pięć tytułów i podczas pracy nad nimi miewałam różne myśli. Początkowo podchodziłam do oryginału „na klęczkach”, czyli traktowałam go jak doskonałość. Szybko się jednak zorientowałam, że zagranicznym autorom, redaktorom i korektorom zdarza się popełniać błędy, najczęściej wynikające z przeoczenia i pośpiechu. Wstałam więc z przysłowiowych klęczek i nabrałam dystansu. Kiedy męczę się nad mętnymi zdaniami autora, kusi mnie, by poprawić jego styl, na ogół jednak studzę swój zapał, mówiąc do siebie: „Jeśli autor chce sobie zaszkodzić, ma do tego pełne prawo”. Kilka jednak razy (zachęcona wypowiedziami na ten temat koleżeństwa ze Stowarzyszenia Tłumaczy Literatury), poprawiłam styl, moja ingerencja była jednak minimalna. Chodziło o uniknięcie nielogiczności i niepotrzebnych powtórzeń. Wszystkie moje działania zostały zaaprobowane przez redakcję i myślę, że wyszły powieściom na dobre.

Mówi się, że tłumacz pisze książkę na nowo. Że jest kolejnym głosem autora, który często zna tłumaczone powieści  lepiej niż sam autor. Ty jesteś głosem bardzo popularnego pisarza, którym jest Richard Paul Evans. Przetłumaczyłaś 22 jego książki.  Czy zdarza się, że ten autor jeszcze czymś Cię zaskakuje?

Richard (poznałam go osobiście i jesteśmy na „ty”) zaskoczyłby mnie, gdyby zmienił schemat fabularny, a na to się chyba nie zanosi, bo jego książki cały czas dobrze się sprzedają w takiej formie, w jakiej Richard je pisze. Zaskakuje mnie natomiast dziedzinami życia, w których obracają się jego bohaterowie. Myślę, że zależy mu na tym, by trafić do jak największej liczby czytelników o różnym pochodzeniu społecznym, wykonujących różne zawody, cierpiących na różne choroby i zmagających się z najróżniejszymi problemami osobistymi. W pełni zgadzam się ze stwierdzeniem, że tłumacz jest głosem autora. Dzięki tłumaczowi pisarz i jego twórczość zaczynają żyć w innym języku oraz innej kulturze.


Wiem, że prywatnie zwracasz wielką uwagę na tłumaczenie. Czyje tłumaczenia lubisz i cenisz najbardziej?

Pierwszym tłumaczem, który przychodzi mi na myśl, jest nieżyjący już Jędrzej Polak, którego przekłady czterech pierwszych części przygód Flawii de Luce uważam za językowe majstersztyki. Bardzo wysoko cenię też tłumaczenia Ewy Rajewskiej, Magdy Heydel i Macieja Płazy.


Przez lata ci, którzy tłumaczyli także pisali - Boy, Tuwim, Ważyk, dziś choćby Dehnel, Mikołajewski, czy wymieniony przez Ciebie Płaza. Ty też sobie popisujesz i są to m.in. teksty przeznaczone na scenę. Czy pisząc własne teksty siedzi w Tobie tłumacz?

Dotąd tylko raz zdarzyło mi się, że pisząc coś własnego, z góry zakładałam, że ten tekst później przełożę. Dokładnie rok temu zaczęłam pisać po angielsku lekką komedię na cześć Agaty Christie z okazji przypadającej w tym roku 130. rocznicy urodzin Królowej Kryminału. Od początku wiedziałam, że sztukę przełożę na polski, jednak pisząc, „uśpiłam” w sobie tłumacza. Nie zrobiłam niczego, żeby sobie ten przekład ułatwić. Wprost przeciwnie, moja sztuka opiera się na dowcipie sytuacyjnym i słownym, pełno więc w niej dwuznaczności oraz idiomów. W rezultacie tłumaczenie samej siebie okazało się trudniejsze, niż przypuszczałam, bo choć doskonale wiedziałam, „co autor miał na myśli”, musiałam włożyć mnóstwo pracy w znalezienie lub wymyślenie trafnych odpowiedników dla angielskich kalamburów. Była to jednak niezwykle twórcza praca i uważam ją za jedno z najpiękniejszych doświadczeń w moim życiu. Natomiast odzywa się we mnie tłumacz, kiedy czytam przekład kogoś innego. Mimowolnie próbuję się domyślić, jak wyglądał oryginał.


A gdy piszesz swoje rzeczy po polsku to siedzi w Tobie zdyscyplinowany i wyczulony czytelnik i tłumacz, czy to zupełnie inna aktywność?

 Siedzi we mnie wyczulony i wymagający czytelnik, którą to cechę nabyłam dzięki tłumaczeniom. Swoje teksty czytam wielokrotnie, starając się patrzeć na nie w taki sposób, jakby napisał je ktoś inny. Tylko tak mogę dostrzec niejasności, śmieszności i absurdy. O ten dystans staram się też, kiedy czytam swoje przekłady cudzych tekstów.

Jesteś osobą niezwykle wrażliwą na język, czy to zawodowe zboczenie, które ułatwia bycie tłumaczem czy cecha wrodzona, dzięki której stałaś się tłumaczem?

Oba te zjawiska są ściśle ze sobą związane i wzajemnie się napędzają. U mnie na pewno najpierw było odkrycie możliwości języka, zachwyt nad tym, jakie nastroje i obrazy można wyczarować słowami, jak złożone treści można przekazywać oraz jak mówiąc lub pisząc, można oddziaływać na drugiego człowieka. To odkrycie po latach zaowocowało decyzją, by spróbować być tłumaczem literackim.


Gdybyś mogła pierwszy raz przełożyć jakąś książkę (może być  to już wielokrotnie tłumaczona rzecz i nie tylko z lit. anglojęzycznej), byłaby  to ...

Któraś z powieści Alexandra McCall Smitha, niedocenianego u nas mistrza języka angielskiego, niezrównanego gawędziarza, który pokazuje, że w życiu tak zwanych zwykłych ludzi dzieją się niezwykłe rzeczy. Ten pisarz zdecydowanie zasługuje na nasze zainteresowanie.

Gdybyś nie była tłumaczem to...

Trudno mi sobie wyobrazić, że mogłabym nie być tłumaczem… Ta praca to moja pasja, bardzo mnie rozwija i czasami pozwala mi poczuć, że daję coś ważnego moim rodakom. Ale skoro pytasz, to gdybym nie była tłumaczem, myślę, że  uczyłabym angielskiego, bo to również praca z językiem.

 

*Hanna de Broekere jest anglistką i tłumaczką, na swoim koncie ma przekłady m.in. książek Danielle Steel, zekranizowanych Spadkobierców Kaui Hart Hemmings i książek Richarda Paula Evansa (kolejna powieść już przed świętami).  Jest wyjątkową czytelniczką i pełną entuzjazmu obserwatorką  tego, co dzieje się na rynku książki oraz scenach teatralnych. Na jej poleceniach książkowych nigdy się nie zawiodłam!  Jest też autorką słuchowiska o Jane Austen, zrealizowanego przez Radio Emaus, i teatralnie nie powiedziała jeszcze ostatniego słowa.


 
 


 

 

1 komentarz: