środa, 28 września 2016

"Ciasta, ciastka i takie tam" smaki lat dziecinnych

 
Książka niczym stary zbiór, starych przepisywanych maszynowo przepisów. Do tego odręczne, urocze (choć średnio apetyczne) ilustracje i czynione dziecięcą ręką podpisy („brałni” bije wszystko na głowę ).  Przepisy, które nie są sztywnymi wytycznymi, za to przekazują treści znane (choć w erze termo obiegów i tego typu wymysłów, zapominanie) „jeśli się przypali, to znaczy, że za długo się piekło”. 

To nie jest książka dla zwolenników aptecznych receptur, bo to często gotuje się na oko i dodaje do smaku. A wielbiciele zdrowego i nowoczesnego gotowania mogą czuć się zawiedzeni np. wykorzystania margaryny… Ale celem tej książki jest odnalezienie smaku dzieciństwa. Odtworzenie ciast, cioteczek i deserów, którymi morusając sobie buzie zajadaliśmy się lata temu, gdy nikt nie bał się margaryny, surowych jajek  i wyrobów czekoladopodobnych. To taka słodka podróż do przeszłości, do  lat, gdy wśród morza zmiennych, podwieczorek był tym, co stałe i oczywiste.  
Druk przypominający maszynę do pisania, stare zdjęcia, osoby, z którymi kojarzą się dane przepisy… to wszystko próbuje odtworzyć świat dziecięcej arkadii, w której zamiast nektaru i ambrozji jadło się herbatniki z kremem, kokosanki i  specjano-okolicznościowe torty. Ech... gdzie te czasy... gdzie te smaki...

Agata Królak, "Ciasta, ciastka i takie tam". Wyd. Dwie siostry. Warszawa 2011.

środa, 21 września 2016

"Samulka" depresja (i biblioterpia) na prowincji

Bohaterka wyjeżdża z miasta na prowincję, aby odnaleźć siebie. I odnajduje... ile już było takich książek! Samulki to miejsce akcji książki, którą od innych tego typowych powieści odróżnia przede wszystkim bohaterka. Ewka jest polonistką pracującą jako księgowa w przedszkolu (dziwne, ale to nie jest w najważniejsze), jest odludkiem, który swoje smutki (ma ich bardzo dużo) usiłuje zwalczyć przez dogoterpię, kawoterapie, cistkoterpię. I przede wszystkim biblioterapię. Co prawda ta nazwa nie pada ani razu, ale Ewka namiętnie czyta, a biblioteka jest jednym z niewielu miejsc, do którego wchodzi bez lęku. I to właśnie odróżnia Ewę od innych postaci- cierpi na depresję i zespoły lękowe. I chwała autorce (z wykształcenia lekarce), za opisanie choroby w książce z gatunku lekkich i przyjemnych. Być może ktoś, czytając o problemach bohaterki po pierwsze pojmie czym jest depresja, po drugie nie będzie nazwy tej choroby używał na nazwanie swoich słabszych nastrojów.

Opisy ciemności, w które wchodzi Ewa, dni gdy nie chce jej się wstać z łóżka lub wyjść z domu, dają obraz zaburzeń lękowych. Temat niełatwy jest pokazany na tyle lekko, by czytelnika nie zniechęcić, a jednocześnie pokazać z jakimi problemami zmagają się chorzy i jak bardzo choroba wpływa na ich codzienność.I choć zakończenie jest oczywiście pozytywne, Ewka nie jest typową bohaterką babskiej obyczajówki. I to nie tylko dlatego, że rozmawia w bohaterami książek, radząc się ich w życiowych spawach. Ewa na skutek różnych  wydarzeń boi się ludzi i boi się przyszłości.  Ale... będzie happy end. Może odrobinę zbyt cukierkowy, może trochę za naiwny i bajkowy, ale z drugiej strony, czy komuś, kto tyle przeżył nie należy się zakończanie jak z bajki? I książę z bajki, bo Marcin na pewno nie jest typowy i realny. Zwłaszcza, że rzeczywistość Samulek jest bajkowa- wszyscy są dobrzy, pomocni, brakuje jedynie krasnoludków (bo hobbity się pojawiają).
Poza lekami w terapii bohaterki pomagają spotkani ludzie (w tym uwaga: bibliotekarki!) oraz wiara. Ewka ma z Panem Bogiem na pieńku, ale i tu będzie szczęśliwe rozwinięcie. Polski czytelnik nie jest chyba przyzwyczajony do takiego zaznaczania religii w fabule- niszowe są powieści z nurtu obyczajówki chrześcijańskiej, które gdy już się pojawiają, są tłumaczeniami literatury anglojęzycznej. Być może zapełnia się polska luka tego gatunku.

 Ewę od bohaterek książek "wyjeżdżam i zmieniam swoje życie" odróżnią to, że nie jest pewna siebie i gotowa na wyzwania. Ale ma sobie sporo autoironii i przede wszystkim dlatego książkę nieźle się czyta. Humor, czasami czarny, równoważy codzienne problemy, a choroba i stany lękowe zostają lekko oswojone przez komentarze, które nie powodują ckliwego współczucia.  I czego by nie mówić, biblioteka jest w tej książce pokazana tak, jak wszyscy chcielibyśmy ją widzieć- jako miejsce spotkań, rozmów, aktywnego działania (mimo niskich nakładów na kulturę)... Sielskiego obrazu nie zakłóca ani jedna wredna czytelniczka, ani facet dopytujący się o codzienną gazetę sprzed trzech miesięcy. Bajka! Choć z pewnymi elementami, które będą ją wyróżniać.

Kinga Facon, "Samulka". Wyd. Otwarte. Kraków 2016.

środa, 14 września 2016

"Dziewczyna jak ocet" zakończenie jak landrynka

"Katarzyną trudno jest być, że tak powiem,
Szekspir imię to obciążył bowiem
Jak ołowiem.
Że nieznośna,
Że złośliwa,
Że pyskata-
I co gorsze, przełożono to na wszystkie mowy świata." 
Napisał Ludwik Jerzy Kern. Katarzyna z "Poskromienia złośnicy" to (nie tylko ze względu na imię) bohaterka bardzo przeze mnie lubiana. Projekt Szekspir, czyli pomysł, by znani pisarze zmierzyli się z fabułami mistrza ze Stradfordu jest ciekawa, więc po "Dziewczynę jak ocet" sięgnęłam ze sporymi nadziejami.  Książkę czyta się błyskawicznie, bo szczęśliwie nie jest tak modnym teraz grubasem, związki z komedią Szekspira są łatwe do wychwycenia, ale nie mogę oprzeć się wrażeniu, że powieść Tylor jest znacznie bardziej uładzona niż dzieło sprzed wieków. Szekspir szokował, a reżyserzy do dziś bawią się stereotypami płci w jego dziele, natomiast Anne Tyler serwuje nam raczej banalną historię i boleśnie słodkim zakończeniem. 

Kate Battista zrezygnowała ze studiów i pracuje jako pomoc przedszkolna- choć nie uważa, że ma talent pedagogiczny, dzieci ją lubią. Ojciec, szalony naukowiec, nie wyobraża sobie bez niej życia (kto nosiłby mu do laboratorium zapominanie notorycznie kanapki?), młodsza siostra Bunny nie zawraca sobie nią głowy, bo w głowie ma chłopaków. Kate pieli ogródek, karnie nosi kanapki, stara się jakoś ograniczyć głupie zachowania siostry, której brak matczynej ręki.Czy jest złośnicą? Nie! Co więcej, gdy ojciec proponuje, by dla zmylenia urzędu imigracyjnego wyszła za mąż za emigranta z Europy wschodniej, bez którego nauka pogrążyłaby się w upadku, Kate nie rzuca talerzami, nie wbija obcasa w stopę narzeczonego... Nie zniechęca jej nawet afera z myszami, których łapanie staje się istotniejsze niż ślub. Na finał Kate wygłasza monolog (musi być monolog na finał!) o tym jak wrażliwymi istotami są mężczyźni, a potem wszyscy żyją długo i szczęśliwie, o czym zapewnienia nas krótki i przewidywalny epilog... Oczywiście, po drodze pojawiają się rozmowy między Kate a jej ojcem, w których doktor Battista przypomina córce o jej szczęśliwym dzieciństwie i kochającej matce, jednak mimo tego historia Kate jest zaledwie  siódmą wodą po kisielu szekspirowskiej Katarzyny. Brakuje mi w tej bohaterce charakteru, chęci samostanowienia, ikry... Z drugiej strony, tak jak Kate jest ubogą krewną Kaśki, tak Piotr (zwany przez rodzinę "Pioderem") jest cieniem Petruchia. Zamiast faceta, który sztuczkami i wdziękiem obłaskawia sekutnicę, jest misiowaty naukowiec, który spokojnie i bez sprzeciwu zgadza się ożenić z córką pracodawcy dla zyskania amerykańskiego obywatelstwa. I jemu brakuje szekspirowskiego temperamentu, ale jaka złośnica, taki poskramiacz: nie tyle treser lwów, co trener cyrkowych pcheł.Tam, gdzie wielki dramaturg plótł cienką nic intrygi, mamy wyłożone wprost działanie przyczyny i skutku.  

Książkę czyta się bez emocji i większego zaangażowania i szkoda, że opowiedziana na nowo historia złośnicy nie jest wcale nowatorska. Poza tym daje boleśnie jednoznaczne zakończenie. A ja, jakem Katarzyna, jestem pewna, że Kasieńka w swoim wielkim monologu o wyższości mężczyzn nad kobietami, mruga do widza!Choć poskromiona, nie jest złośnicą zagłaskaną na śmierć (a i Petruchio nie z tych, co im zależy na słodkiej i nudnej żonce) i podejrzewam, że tego Szekspir był świadomy. Tu tego mrugnięcia do czytelnika zabrakło. 

Anne Tyler, "Poskromienie złośnicy. Dziewczyna jak ocet." Przeł. Łukasz Małecki. Wyd. Dolnośląskie.Wrocław 2016.


Była kiedyś (również amerykańska) młodzieżowa wersja "Poskromienia złośnicy"... Tańczenie na ławkach zawsze dobrze wygląda;) i wymaga pewnego zaangażowania.

niedziela, 11 września 2016

"Matylda", teatr i handlarze marzeniami

Matylda, córka Wiktorii, zamiast  zgodnie z rodzinna tradycją prowadzić aptekę, marzy o aktorstwie. Teatr jest jej idealną rzeczywistością, a film-marzeniem. I choć tragiczne wydarzenia rodzinne sprawią, że świat wokół niej bardzo się zmieni, dziewczyna zdecyduje się zrealizować swoje sny. Sny złudne i naiwne... Zgodnie z zasadą, iż strzelba z pierwszego aktu musi wypalić w trzecim, jeśli Matylda ostrzega głupiutką przyjaciółkę o tym, że handlarze żywym towarem często podają się za filmowców i żerują na naiwności dziewcząt, wiadomo, że proceder handlu kobietami dotknie bohaterki. Nie, nie uprzedzam faktów i nie spojleruję: sprawa śmierdzi na kilometr i właściwie cały czas czekałam kiedy sytuacja się tajemniczym Michałem i jego wujem się wyjaśni.

Przewidywalność jest, niestety, sporym mankamentem tej powieści. Konstrukcyjnie książka dziwi proporcjami poszczególnych części. Wstęp jest raczej krótki, a przecież do wyjaśnienia pozostaje kilka dość zawikłanych rodzinnych spraw (losy Wiktorii po pojawieniu się jej pierwszej miłości, małżeństwo z Antonim), natomiast zakończenie rodzi się dosłownie na dwóch ostatnich stronach. Dochodząc do (moim zdaniem kulminacyjnej!) sprawy pewnego oszustwa, ze zdziwieniem sprawdzałam, że do końca zostały mi 2-3 strony. I rzeczywiście budowane napięcie rozpierzcha się nagle, a losy Matyldy zostają po prostu urwane i zawieszone, więc finał  bardzo mocno traci. Szkoda.  Za plus można uznać ładne historyczne tło Krakowa lat trzydziestych, z którego czasem uśmiecha się Osterwa, czasem Pola Negri i czasem, niestety, niemiecka propaganda rodzących się nazistowskich Niemiec. Matylda, przedstawiona w powieści o losach Wiktorii jako dziecko krnąbrne i rozpieszczone, niewiele się zmienia. Jako dorosła kobieta nadal jest nastawiona na swoje potrzeby i nie słucha rozsądnych rad, chociaż może pod wpływem rad przyszywanego brata oraz wypadków jeszcze się zmieni... Jestem istotą konsekwentną, więc jak już zaczęłam serię, to pewnie sięgnę i po koleją część- autorka nie zdradza kim będzie kolejna tytułowa bohaterka- Weronika. To jest książka typu czasoumilacz i takie pozycje są potrzebne, choć przewidywalność fabuły może okazać się męcząca. I jeszcze słowo na temat okładki- modelka na niej ma nawet jak na standardy wyemancypowanych krakowianek roku 1931 za krótką spódnicę ;)

 Lucyna Olejniczak, "Matylda". Wyd. Prószyński i Ska. Warszawa 2016.

środa, 7 września 2016

Bibliotekarz celebryta

Czasem można stanąć w blasku fleszy (i  towarzystwie anten telewizyjnych)
W związku z Narodowym Czytaniem odwiedziłam w zeszłym tygodniu dwa radia i trzy telewizje. Make-upy, wywiady, kamera poszła...;) Czekając na synchronizację kamer w telewizji, z którą współpracuję od paru lat wspominałam z realizatorami różne wydarzenia podczas nagrywania programu i reakcje widzów na nasze działania. "Bo ty jesteś taką naszą gwiazdą" powiedziała redaktorka, a ja z szerokim uśmiechem potwierdziłam, że wchodząc do ich studia czuję się jak bibliotekarz celebryta. Wtedy zaśmiali się już wszyscy, a po chwili śmiech całej ekipie lekko zamarł na ustach... Bo bibliotekarz celebryta to absurd, oksymoron, zbiór pusty. I tu narodziło się pytanie: DLACZEGO?

 Dlaczego znane są panie znane z tego, że są znane, bo są czyjąś żoną/dziewczyną, bo pojawiły się w odpowiednim czasie na odpowiednim stadionie, bo wystąpiły w konkursie talentów, bo piszą blogi o niebywale istotnej różnicy między amarantowym a burgundem, bo gotują zupy z ciecierzycy czy też motywują do rewolucji w życiu tekstami guru Coelho... Dlaczego bycie bibliotekarzem celebrytą tak bawi, podczas gdy całe tabuny celebrytów innych profesji są dość oczywiste? Racz jasna decydując się na pracę w bibliotece raczej nie marzymy o czerwonych dywanach, co nie znaczy, że pozostajemy anonimowi i zamknięci w ogrodzeniu z lady i regałów!Moja pierwsza filia biblioteczna była biblioteką osiedlową i jej kierowniczka jest osobą bardzo popularną. Pani Hania idąc przez osiedle odpowiada na kilkanaście pozdrowień, jest zaczepiana w sklepie, a czytelnicy przychodzą porozmawiać i zasięgnąć opinii w różnych sprawach. To właśnie jej postawie polonistka z pobliskiej szkoły zawdzięczała, że w wypracowaniach na oklepany temat "kim chcę zostać w przyszłości" pojawiła się (obok aktora, piłkarza i biznesmena) bibliotekarka. Plus za rozległą wiedzę, oczytanie, intelekt:)  Czyli  już nie nie celebryta, ale autorytet. Celebryta jest sztucznym wymysłem, autorytet-autentyczną potrzebą. Bibliotekarze nie są medialnymi, znanymi gwiazdami,  ale w naszych małych bibliotecznych królestwach czujemy się potrzebni i nie mając parcia na szkło, mamy wpływ na ludzi. Odnajdujemy radość i spełnienie w uprawianiu własnego ogródka (i to bez obaw o to, że paparozzo siedzi na drzewie by przyłapać nas na owijaniu książek w niepełnym makijażu;) A czasem wchodzimy w światła reflektorów i pokazujemy, że wyglądamy równie dobrze jak celebryci, a wygadane (i wygadani) jesteśmy jeszcze bardziej. I gdyby tylko naszła nas potrzeba robienia medialnej kariery, czerwony dywan słałby się miękko u naszych stóp. Lansować się? Nie, uwierzyć w siebie!

PS Gdy kultura stanie się must have  i top of the top sezonu, nie opędzicie się od nas;)

niedziela, 4 września 2016

"Zapomniany ogród" kiedyś, teraz i w baśni

Historia, która dotyczy trzech pokoleń. Sierota trafiająca  na przełomie wieków z londyńskiego rynsztoka do dworu swoich bogatych krewnych. Odnalezione dziecko, które w dniu 21.urodzin dowiaduje się, że nie jest tym, za kogo się uważała. Współczesna Australijka jadąca do Anglii aby rozwikłać historię tajemniczego spadku. Historie toczą się równocześnie i przenikają, ale ponieważ każdy rozdział rozpoczyna się miejscem i datą, łatwo poznać którą cześć opowieści czytamy.Poznając symultanicznie oba wątki historyczne jesteśmy w podobnej sytuacja co najmłodsza bohaterka, która szuka odpowiedzi na pytania z przeszłość. I czasem te odpowiedzi zaskakują...  

Najciekawiej czytało się najstarszą opowieść o dziewczynce, która w domu swoich krewnych dorasta, a jej przyjaźń z wychowywaną wg zupełnie innych zasad kuzynką ciągle się zmienia, stawiając dziewczynki, a potem kobiety przed kolejnymi wyborami. O ile wybór bogatej kuzynki są dla niej oczywiste, o tyle droga życia znajdy zaczyna dotyczyć światów, do którego kobiety początku XX wieku nie miały tak wolnego wstępu- świata literatury.  I baśnie pisane przez Autorkę stają się istotnym tropem w całej historii, dodając opowieści nie tylko napięcia, ale smaczku. Śledzenie przeszłości przez współczesną bohaterkę też było ciekawe, a najmniej zainteresowaną mnie historia spinająca te dwa światy, czyli losy babci współczesnej bohaterki i córki (nie powiem czyjej, bo to wszystko wyjaśni).  

Kate Morton (podobnie jak Katherine Webb) w swoich książkach łączy tajemnice przeszłości z losami współczesnych ich tropicieli.  Lubię to połączenie, choć na pewno w najbliższym czasie nie zdecyduje się kolejną taką książkę.  

Kate Morton, "Zapomniany ogród". Przeł.Elżbieta Dobrzańska-Jurewicz. Wyd. Albatros Andrzej Kuryłowicz, Warszawa 2015.