środa, 24 lutego 2021

"Wykopaliska" w światłocieniu

Książki o odkrywaniu skarbów kojarzą się z przygodówkami. A tu, choć jest skarb i emocje,  wszystko dzieje się w sposób wyważony, przysypany formami i zasnuty lekkim światłocieniem. I  ten światłocień mnie urzekł.

 Latem 1939 roku  w posiadłości  angielskiej wdowy trwają wykopaliska.  I gdy archeolog chce już zmienić miejsce pracy, w kopcu wskazanym przez tknięta przeczuciem właścicielkę  nagle coś zwraca jego uwagę...   Jednak nie chodzi w tej książce o znalezisko z VII w (które nota bene stało się jednym ze skarbów Muzeum Brytyjskiego).  Chodzi o emocje i bohaterów.   Historia opowiadana jest z perspektywy kilku bohaterów: właścicielki posiadłości, archeologa,  żony innego archeologa i specjalistki od historii, która także zostaje włączona w badania.   Każdy z nich ma swoje życie, swoje problemy, wykopaliska  stykają ich  na chwilę, angażują myśli, ale nie wypełniają ich w całości.  To, co łączy bohaterów to samotność i tęsknota, ale też pewna łagodność melancholii.  

Jeśli ktoś liczy na wielkie  sceny, romanse,  kłótnie naukowców, zawiedzie się.  Stosunki wszystkich bohaterów są po angielsku poprawne, zdystansowane. Emocje trwają w ukryciu, pojawiają się w gestach, krótkich zdaniach, myślach i urywkach rozmów. Ktoś mógłby powiedzieć, że poza odkopywaniem statku niewiele się tej książce dzieje.  Ale to nie jest Indiana Jones, więc gdy bohaterowie  precyzyjnie, pędzelkiem oczyszczają prastare elementy, czytelnik powoli dochodzi o tego, co ich gnębi. Nie wszytko zostaje wyjaśnione.  Zostaje kilka pytań bez odpowiedzi. Mi to zupełnie nie przeszkadza, bo nie trzeba wiedzieć wszystkiego o wszystkich i znać ich motywacji. Tym bardziej, że za bohaterami stoją inspiracje historycznymi postaciami.

Światłocień „Wykopalisk” to też światłocień historii. Jedna z bohaterka mówi w pewnej chwili, że poszukują śladów starej cywilizcji i badają prawdziwą twarz wieków ciemnych w momencie, gdy ich cywilizacja stoi nad przepaścią. Bo nie da się nie przeczuć zagrożenie, mącącego letni skwar, gdy  nad głowami samoloty, a w gazetach opisy mobilizacji.  Nie wiem, co zrobił z tej książki serial, bo to nie jest zbyt filmowa opowieść- dużo dzieje się w niuansach, trudnych do uchwycenie w komercyjnej realizacji. Podejrzewam, że dopchnięto kilka wątków i dopowiedziano niedopowiedzenia.   Bo to fabularnie ciekawsze. Fabularnie może. Ale w książce, która jest pewnym przebłyskiem, której istota tkwi właśnie w subtelności  i wrażeniach- niekonieczne. Zostanie  mi po tej książce poczucie schyłku i przemijania (nie tylko w kontekście ciała pewnego anglosaskiego króla), ale też nadzieja trwania- bo sama historia odnalezienia historycznego skarbu i poszerzenia  wiedzy o tych, co byli przed nami, krzepi.  Gdzieś w ogólnoludzkim światłocieniu, w którym jest jeszcze miejsce na subtelną melancholię życia.   

 

John Preston. "Wykopaliska". Przeł. Tomasz Wilusz.  Prószyńska i S-ka. Warszawa 2021.

 

niedziela, 21 lutego 2021

Beenki -miłość i przekleństwo polonisty

 

Bronią języka, nie tylko w dniu języka ojczystego, są arcydzieła. A jeśli arcydzieła to tylko Beenki! Miłość i przekleństwo polonisty. 

Wydania Biblioteki Narodowej to najbardziej kanoniczne, najpełniejsze i najlepsze opracowanie książki, jakie możemy sobie wymarzyć.  Przypisy zajmujące często więcej miejsca niż tekst oraz wstęp z genezą, recepcją, kluczami interpretacji. Wstęp! Kto nie bił się z myślami, czy czytać całość czy tylko wstęp, niech pierwszy rzuci słownikiem.  Ja akurat jestem z tej grupy, która czytała przede wszystkim dzieło, wstęp w drugiej kolejności (to młodzieńcze, pełne buty przeświadczenie, że jeśli przeczytam utwór i ze 4 podręczniki dot. epoki, to coś wymyślę na egzaminie).  Bo tu jest przekleństwo Beenki- gdy  student wpisuje na listę lektur  „Lalka” BN I/262  znać musi dzieło Prusa oraz przypisy i wstęp Bachórza.  Mnóżmy razy 70 i mamy lektury na jeden egzamin.  

Dziś, gdy nikt już mnie nie odpytuje z lektur,  pozostał  sentyment do Beenek uczucie. Gdy w cytacie pojawia się wątpliwość, czy ma być przecinek- spojrzenie do Beenki wszystko wyjaśni. Gdy należy w kwadrans przygotować wystąpienie o lekturze Narodowego Czytania- Beenka koi nerwy.  I oczywiście,  jeśli kogoś dręczy czym jest świerzop-  znajdzie tam bogate wyjaśnienie.  Beenki to świadectwo ciągłości  literatury i historii myśli krytycznoliterackiej (np. „Pan Tadeusz” miała 14 wydań,  w serii ukazały się poezje Miłosza, Szymborskiej, Różewicza).  

Mam w domu różne Beenki. Mam pokserowane wstępy. Patrzę z dumą  na widoczne na zdjęciu pierwsze, chudziutkie edycje z lat 20. XX w, wydane (przed reformą ortografii) jako Bibljoteka Narodowa. Bo już o 1919 roku było wiadomo, że odrodzona Polska potrzebuje literatury (swojej i obcej). Te pożółkłe Beenki to książki z biblioteki moje pradziadka, przedwojennego nauczyciela, matematyka, który cenił polszczyznę i kochał Sienkiewicza.  Przejechały z Krakowa, przez Ostrów i wojenną zawieruchę, do Poznania. I jak, mając takie skarby, nie być polonistą i nie kochać polszczyzny?

 

środa, 17 lutego 2021

"Trzynasta opowieść"- odbite światło

 


"Trzynasta opowieść" we wznowieniu i bajecznej okładce mruga do nas z zakamarków sieci. Ale w starej okładce, ta sama debiutancka powieść Setterfield.  Powieść, od razu powiem, nie tak dobra, jak się spodziewałam...  

Margaret  uwielbia historie. Jest córką antykwariusza, biografistyką i dziewczyną, która książkach odnajduje swój świat.   Pani Winter jest znaną pisarką, która każdemu dziennikarzowi opowiadała inną historię swojego życia. Teraz wreszcie chce powiedzieć prawdę i chce ją powiedzieć Margaret.  Dziewczyna jedzie do starego domu, by poznać pisarkę i skrywane przez nią tajemnice, a przy okazji także poczuć, że sama ma swoją opowieść.

 „Trzynasta opowieść” zaczyna się od peanu na część książek- każdy mól książkowy lubi te klimaty.   Potem jednak w świat tworzony z literackich zachwytów wchodzi opowieść pisarki i poplątane losy bliźniaczek. Do tego Margaret, sprawdzając fakty, o których mówiła pisarka, prowadzi małe biograficzne śledztwa i  poznaje kolejne elementy historii.  Całości towarzyszy  aura niesamowitości, pewnej dozy niewytłumaczalnych zjawisk związanych choćby z więzami łączącymi bliźnięta, a także aura nastrojowej grozy z powieści gotyckiej.  W tekście książki wielokrotnie przywoływane są siostry Bronte i inni twórcy dziewiętnastowiecznej angielskiej powieści. Przy podrzutkach znajdują się wyrwane kartki z „Dziwnych losów Jane Eyre”, a  domowa biblioteka kusi Margaret kolejnymi tomami historii z wrzosowisk. Do twego stopnia, że w ramach odtrutki lekarz w pewnym momencie nakazuje jej czytanie przygód Holmesa. 

Autorka bardzo wysoko ostawiła poprzeczkę książką „Była sobie rzeka”.  I trudno tych dwóch powieści nie porównywać. „Rzeka…” jest spójniejsza, bardziej nastrojowa i fabularnie po prostu ciekawsza.  W losy panienek z dworu, mimo budowanego nastroju i poczucia niesamowitości, nie było mi łatwo wejść.  I choć ostatecznie zostałam zaskoczona rozwiązaniem pewnych spraw, to mimo wszystko nie dałam się tej książce porwać. Może także dlatego, że debiut pisarki  jest historią jest po prostu smutną i pełną cierpienia.  Czerpanie z motywów  powieści XIX wieku,  guwernantki, ogrodnicy, podrzucane dzieci,  tajemnicza mieszkanka poddasza, to wszystko tworzyło pewien nastrój, ale nie był on aż tak czarowny, jak się spodziewałam. Czytając miałam wrażenie sprawnego żonglowania motywami, a nie samoistnego tworzenia aury opisywanej historii.   Świat kreowany w książce nie tworzy własnego klimatu, a świeci światłem odbitym.   Widać,  że styl autorki ewoluował, bo „Była sobie rzeka” jest powieścią dojrzalszą i napisaną z lepszym warsztatem.  „Trzynastą opowieść”  można przeczytać, miejscami z czytelniczą przyjemnością, a czasem z lekkim znudzeniem i poczuciem, że trochę za dużo tu plątaniny i kombinowania.  Zostanie kilka zdań o czytaniu i czytelnictwie (takie zdania zawsze punktują u moli książkowych), o tym, że każdy ma swoja opowieść, która musi w nim wybrzmieć i która jest jego ważną częścią. Tyle. 

Diane Setterfield, Trzynasta opowieść. Przeł. Barbara Przybyłowska.  Wyd.  Amber. Warszawa2006.

 

 

 

piątek, 12 lutego 2021

"Co powiesz na spotkanie?" jak z komedii romantycznej

 

Przypadkowe spotkania, numer telefonu puszczony w obieg po całym mieście,  podróż do domu na święta, scena w kinie, metamorfoza kopciuszka w królewnę, urocze dziecko, ślub i bójka w torcie. Klisze z komedii romantycznych. Autorka powieści wpadła na pomysł, by zebrać te wszystkie pomysły i wykorzystać w kolejnej komedii romantycznej w wersji książkowej. Wyszło nieźle, bo to świadome czerpanie ze schematów i starych wzorców.

 Evie pracuje u agenta filmowego,a jej zadaniem jest opieka nad ogarniętym niemocą twórczą scenarzystą. Scenarzysta zgadza się napisać scenariusz komedii romantycznej pod warunkiem, że Evie będzie wypróbowywać różne znane z komedii romantycznych sposoby znalezienia miłości i raportować mu o nich.  Dziewczyna z pełnym poświeceniem realizuje sceny, scenarzysta gra z nią w kotka i myszkę, a całej sytuacji przygląda się paczka przyjaciół oraz poznany w kawiarni wdowiec z niezwykle rezolutną córką.  Jak to w komedii romantycznej chodzi o miłość, ale także o walkę o marzenia i pozycję zawodową. Że będzie happy end jest oczywiste.

Autorka sprawnie przeplata motywy filmowe, a każdy rozdział rozpoczyna od opisu sceny, jaki mógłaby znaleźć się w scenariuszu.  Powieść jest dość filmowa, czemu służą dialogi i pierwszoosobowa narracja bohaterki. Sytuacje bywają zabawne, bywają też gorsze i zupełnie nie z mojego zasobu poczucia humoru (no, nie śmieszą mnie sceny z wymiotami, trudno).  Całość jest jednak lekka, rozrywkowa i korzystająca ze zbioru motywów, których od lat dostarczają komedie. Pojawia się  wprost odwołanie do Nory Ephron. Winters nie ma jeszcze tego ciepła i wyczucia, ale za to kto wie, co będzie dalej, bo widać, że szuka  Ciekawy jest też element związany z  filmem i gatunkiem romantycznym, który nie jest uważany za zbyt ambitny- scenarzysta oscarowego dramatu boi się kompromitacji w tym gatunku.   Zarówno bohaterka książki, jak i jej autorka prezentują pogląd, że choć wysokoartystyczne produkcje są cenione i ważne, to czasem potrzebujemy po prostu  rozrywki i pewności szczęśliwego finału zamiast moralnych i artystycznych rozterek.  

Rachel Winters  proponuje lekką, filmowa opowieść o marzeniach i ludziach, którzy prowadza życie niekoniecznie bajkowe, ale starają się być szczęśliwi. I mają swój happy end.

Rachel Winters, „Co powiesz na spotkanie”.  Przeł. Magdalena Słysz. Wyd. Albatros. Warszawa  2020.

czwartek, 4 lutego 2021

"Morderców tropimy w czwartki" by zdążyć przed zmierzchem

 


Książka, która miesza. I to nie tylko tropy w zagadce kryminalnej, ale także gatunki. Morderstwa sygnalizują kryminał.  Osoba  i pochodzenie autora- powiew brytyjskiego humoru. A wiek bohaterów- opowieść o seniorach, która zwykle poza  tym, co dotyczy ich teraz, zahacza o to, co było, oraz o to, co za chwilę będzie.  Nie oceniam wysoko powieści w kategoriach kryminału (intryga zmyślna, ale narracja prowadzona przez wszechwiedzącego narratora i jedną z seniorek wytrąca z napięcia), za to podobał mi się klimat.  Myślę, że rozczaruje się ten, który będzie oczekiwał  zapowiadanej komedii i  „setki dowcipów różnych rang”.  Ale spodoba się tym, którzy lubią opowieści o energicznych staruszkach i brytyjski styl.  I oczywiście uważam, że skrócenie o 50 stron wyszłoby książce  na dobre. Choć pod koniec sprawa morderstw była już dość  intrygująca, tym, co zapamiętam będzie pogodne przeczucie zmierzchu u bohaterów.  

 Bohaterami są seniorzy mieszkający na luksusowym osiedlu. Pewnego dnia ginie podejrzany deweloper. Czwórka członków czwartkowego klubu zbrodni postanawia nie czytać starych akt, ale zabrać się za prawdziwe śledztwo i korzystać z możliwości jakie niesie los, znajomości i całkowity brak obawy przed konsekwencjami.  Bo co też policja, goszczona agrestem pod kruszonką, może zrobić uroczym staruszkom, którzy od każdego zarzutu wykręcą się demencją?

 Plusem książki są bohaterowie- doświadczeni, sympatyczni, charakterni i wciąż pełni chęci wykorzystania czasu, z którego upływem się godzą.  Przodują panie- pisząca pamiętnik Joyce i tajemnicza Elizabeth (podejrzewam, że królewskie imię nosi nieprzypadkowo).  I myliby się ten, kto uważa, że to klub panien Marple, bo seniorzy ćwiczą pilates, gadają  przez internet i przeglądają tindera (w celach śledczych). Historia toczy się raczej niż gna, ale dzięki temu pozwala wybrzmieć wyznaniom, ostatecznym momentom, wspomnieniom i konfliktom,a także moralnym wyborom.  

 To książka na swój sposób pogodna (choć śmierci tam sporo, i nie chodzi tylko o  trupy, będące przedmiotem śledztwa), to też jedna z tych historii, która pozwala spojrzeć inaczej na ludzi starszych, u których "szron na głowie, a w sercu ciągle maj”. Choć  w tych sercach  znać już podmuch listopada.  

 

Richard Osman „Morderców tropimy w czwartki”. Przeł.  Anna Rajca-Salata. Wydawnictwo Muza.  Warszawa 2020