środa, 17 lutego 2021

"Trzynasta opowieść"- odbite światło

 


"Trzynasta opowieść" we wznowieniu i bajecznej okładce mruga do nas z zakamarków sieci. Ale w starej okładce, ta sama debiutancka powieść Setterfield.  Powieść, od razu powiem, nie tak dobra, jak się spodziewałam...  

Margaret  uwielbia historie. Jest córką antykwariusza, biografistyką i dziewczyną, która książkach odnajduje swój świat.   Pani Winter jest znaną pisarką, która każdemu dziennikarzowi opowiadała inną historię swojego życia. Teraz wreszcie chce powiedzieć prawdę i chce ją powiedzieć Margaret.  Dziewczyna jedzie do starego domu, by poznać pisarkę i skrywane przez nią tajemnice, a przy okazji także poczuć, że sama ma swoją opowieść.

 „Trzynasta opowieść” zaczyna się od peanu na część książek- każdy mól książkowy lubi te klimaty.   Potem jednak w świat tworzony z literackich zachwytów wchodzi opowieść pisarki i poplątane losy bliźniaczek. Do tego Margaret, sprawdzając fakty, o których mówiła pisarka, prowadzi małe biograficzne śledztwa i  poznaje kolejne elementy historii.  Całości towarzyszy  aura niesamowitości, pewnej dozy niewytłumaczalnych zjawisk związanych choćby z więzami łączącymi bliźnięta, a także aura nastrojowej grozy z powieści gotyckiej.  W tekście książki wielokrotnie przywoływane są siostry Bronte i inni twórcy dziewiętnastowiecznej angielskiej powieści. Przy podrzutkach znajdują się wyrwane kartki z „Dziwnych losów Jane Eyre”, a  domowa biblioteka kusi Margaret kolejnymi tomami historii z wrzosowisk. Do twego stopnia, że w ramach odtrutki lekarz w pewnym momencie nakazuje jej czytanie przygód Holmesa. 

Autorka bardzo wysoko ostawiła poprzeczkę książką „Była sobie rzeka”.  I trudno tych dwóch powieści nie porównywać. „Rzeka…” jest spójniejsza, bardziej nastrojowa i fabularnie po prostu ciekawsza.  W losy panienek z dworu, mimo budowanego nastroju i poczucia niesamowitości, nie było mi łatwo wejść.  I choć ostatecznie zostałam zaskoczona rozwiązaniem pewnych spraw, to mimo wszystko nie dałam się tej książce porwać. Może także dlatego, że debiut pisarki  jest historią jest po prostu smutną i pełną cierpienia.  Czerpanie z motywów  powieści XIX wieku,  guwernantki, ogrodnicy, podrzucane dzieci,  tajemnicza mieszkanka poddasza, to wszystko tworzyło pewien nastrój, ale nie był on aż tak czarowny, jak się spodziewałam. Czytając miałam wrażenie sprawnego żonglowania motywami, a nie samoistnego tworzenia aury opisywanej historii.   Świat kreowany w książce nie tworzy własnego klimatu, a świeci światłem odbitym.   Widać,  że styl autorki ewoluował, bo „Była sobie rzeka” jest powieścią dojrzalszą i napisaną z lepszym warsztatem.  „Trzynastą opowieść”  można przeczytać, miejscami z czytelniczą przyjemnością, a czasem z lekkim znudzeniem i poczuciem, że trochę za dużo tu plątaniny i kombinowania.  Zostanie kilka zdań o czytaniu i czytelnictwie (takie zdania zawsze punktują u moli książkowych), o tym, że każdy ma swoja opowieść, która musi w nim wybrzmieć i która jest jego ważną częścią. Tyle. 

Diane Setterfield, Trzynasta opowieść. Przeł. Barbara Przybyłowska.  Wyd.  Amber. Warszawa2006.

 

 

 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz