niedziela, 30 grudnia 2018

CYNAMONY 2018

I znów rok mija. Za mną  prawie 90 przeczytanych książek (i kilka niedokończonych, bez żalu porzuconych). Książek,  które były  czytane i wtedy były po prostu  fajne oraz książek, po których coś  zostało na dłużej. Oto moje zestawienie najbardziej cynamonowych tytułów, przeczytanych  w 2018 roku.

OBYCZAJOWE ( jednocześnie najlepsze w tym roku!)
"Dżentelmen w Moskwie" troszkę baśniowa opowieść o mężczyźnie, który większą część życia spędza w areszcie hotelowym.  W nim  przeżywa emocje, których niektórzy mając świat u stóp nie doznają. Może troszkę bardziej z ducha francuska niż słowiańska, ale świetna. Wielokrotnie przeze mnie polecana znajomym i nikt nie wniósł reklamacji.


"Silva rerum II"  drugi tom sagi, w której losy szlacheckich rodzin przypominają losy Polaków i Litwinów w siedemnastowiecznym Wilnie. Niezwykły język, barokowy styl i umiejętność operowania światłocieniem i snucia gawędy, która choć szlachecka, jest jest też bardzo po współczesnemu zajmująca.


LEKKIE i ŁATWE
"Całe miasto o tym mówi"   bardzo sympatyczna opowieść o rozwoju pewnego miasteczka i jego mieszkańcach w długim wieku XX. Do tego zaskakujące zakończenie i ciekawe spojrzenie na wrony!

KRYMINALE TANGO
 Najlepsze są historie z bohaterami, których już znamy dlatego:
"Seans w Domu Egipskim", czyli trzecia (moim zdaniem najlepsza!) przygoda profesorowej Szczupaczyńskiej, która wchodzi w świat krakowskiej bohemy.  Styl, dowcip, dystans, klimat, do którego chce się wracać. I on, ten okropny,  szatański Przybysz!
oraz
"Milczysz moja śliczna"  kolejna rewelacyjna przygoda dzielnej Molly, która tym razem rozwiązuje kilka zagadek kryminalnych jednocześnie, a dodatkowo robi karierę w teatrze.


SŁUCHANE
"Król" opowieść o Warszawie, której już nie ma.  O brudnej, brutalnej rzeczywistości budzących się demonów, nacjonalizmów i osobistych wyborów.  Opowieść polsko-żydowska, bandycko-szlachetna,  wierno-zdradziecka. Fantastycznie przeczytana przez Macieja Sthura.

MUZYCZNE INSPIRACJE
"Komeda. Osobiste życie jazzu" bardziej niż o samym Komedzie, o całym pokoleniu muzyków, którzy tworzyli polski jazz. Próba zbudowania portretu  Trzcińskiego z opowieści znajomych, recenzji. I portret tych, którzy grając szukali swojego głosu i wolności.

BO BYWAM DZIECKIEM
 "Cudowny chłopak"  opowieść, której nie dało się nie przeczytać, nie obejrzeć, nie poznać z autobusowych recenzji. Historia potrzebna i warta opowiedzenia. Może trochę po amerykańsku zbyt zerojedynkowa  i rzucająca od czarnej rozpaczy po szczyt euforii, ale warta, by ją poznać i przemyśleć. Także ze względu na postać siostry głównego bohatera.

W roku, w którym czytałam Walliamsa, nie może go tu zabraknąć.Oto on: "Mały miliarder". Historia o pieniądzach, czyli temat niby nie dla dzieci, opowiedziany z mądrością i dowcipem, na jakie dzieciaki zasługują.

 A POZA TYM...
Ten rok sprawił, że na blogu  pojawiła się nowa półka, czyli Trochę z innej bajki. Nie jestem fanką fantastyki, ale przeczytałam w mijającym roku książki, które ze względu na ich baśniowo-mitologiczne elementy na pewno nie podchodzą pod  realizm niemagiczny (magiczny zresztą też nie).  Stąd nowa etykieta i przypomnienie książki, która ze względu na swój mroczy klimat, w którym pewien niepokój mieszał się ze słowiańskimi podaniami i przenikaniem tego, co realne z tym, co wyobrażone, zrobiła na mnie duże wrażenie i czekam na drugi tom. "Niedźwiedź i słowik"

Książkowych rozczarowań nie było, bo te pozycje, które nie zapowiadały niczego dobrego, lub sympatycznego, porzucałam.

Czy było coś, co mogę uznać za wydarzenie roku? Wydarzenie nie, ale  zaskoczyło mnie to, jak snobistyczne i dzielące może być czytanie. Do jakiego dziwacznego poczucia wyższości może prowadzić i zaskoczył i zasmucił mnie fakt, że czytelnicy bywają po prostu nadęci. Więcej o tym w felietonie Jestem lepszy, bo czytam

Niech nowy rok przyniesie Wam same dobre karty. Zaczytanego 2019 roku!



środa, 26 grudnia 2018

"Hotel", listy, powstanie i Paderewski

Zaczyna się od nieudanej próby samobójczej, a potem napięcie rośnie! W "Hotelu" Bartłomiej Marcinkowski łączy losy Karola Skałeckiego z historią I wojny światowej i Powstania Wielkopolskiego.  Księgowy,  najpierw (nie chcąc walczyć w armii pruskiej) trafia do Legii Cudzoziemskiej, a potem dostaje zadania związane z działaniami planowanego powstania. Do jego misji wojskowej,  zadań ochrony samego Paderewskiego i uniemożliwianiu związanych z tym  spisków,  dochodzi jeszcze  niełatwa sytuacja osobista. Mamy w tej powieści wielką tajemnicę, zdradę oraz  losy kochających i kochanych. Postaci, które nie są historycznie i politycznie neutralne.   
Książka jest laureatką konkursu na powieść o Powstaniu Wielkopolskim. Autor nie miał łatwego zdania, bo o ile  myśląc o dziewiętnastowiecznych zrywach mamy  jakieś ich literackie obrazy (daleko nie szukając- "Dziady", "Wierna rzeka",  "Nad Niemnem"), o tyle Powstanie Wielopolskie nie doczekało się swojej opowieści.  Konkurs miał wypełnić tę lukę i książka  Marcinkowskiego jest dobrym początkiem powstańczych historii.  
Autor, z wykształcenia historyk,  do swojej  opowieści o  ludzkich losach  dodał kilka rozbudowanych opisów sytuacji politycznej, które mają z jednej strony uzupełnić  opowieść, z drugiej poszerzyć wiedzę czytelnika.  Te historyczne akapity jednoznacznie pokazują, że Powstanie Wielkopolskie nie było zrywem spontanicznym, który się „udał”, a  przemyślanym  działaniem, do którego mieszkańcy Wielkopolski przygotowywali się wiele lat  np. pracując nad wyszkoleniem młodzieży.  W tych fragmentach autor odwołuje się nie tylko do wydarzeń przeszłych, ale nawiązuje do historii II wojny światowej i czasów nam bliższych. Narrator nie jest tu bowiem kimś, kto relacjonuje wydarzenia i chowa się w ich cieniu, ale czasem, właśnie wybiegając w przyszłość, pokazuje się na chwilę.  Historyczne wprowadzenia  prezentują nie tylko sytuację Poznania i Wielkopolski w XIX wieku i podczas I wojny światowej, ale także pokazują jakimi torami szły myśli twórców polskiej niepodległości.  Jedną z najciekawszych scen powieści jest rozmowa Korfantego z Piłsudskim, w której ścierają się dwa punkty widzenia na obecność Wielkopolski w odrodzonym kraju.  Wrażenia na czytelniku robią też opisy francuskich okopów oraz sceny, w których  główny bohater musi się rozprawić z wrogami ojczyzny.  Okrucieństwo podane z zimną trzeźwością. Jednak "Hotel" to nie tylko wielka historia.  To też dzieje wystawionej na próbę miłości, ukrytych listów i swoistego drugiego życia głównego bohatera.  Opowieść, w której postacie wymyślone łączą się z tymi historycznymi, tworząc wspólnie historię, która mogła się wydarzyć.   I ta opowieść wciąga!  

Powstanie Wielkopolskie było powstaniem dobrze przygotowanym, przemyślanym, w konsekwencji zwycięskim. Zadecydowało o obecności Wielkopolski w odrodzonej Rzeczpospolitej i wbrew powtarzanym w Kongresówce żarcikom nie wybuchło po wojnie, dlatego że wtedy  wywoływanie powstań  nie było już zabronione. W grze o kształt granic, poznaniacy udowodnili, że umieją walczyć o swoje, że chcą i zasługują na bycie jednym z regionów odrodzonej Polski. Kolejne lata,  powołanie uniwersytetu, utworzenie wielu szkół, teatrów i instytucji, wreszcie PeWuKa pokazało, że zryw przełomu 1918 i 1919 roku był niezbędny. I dlatego powieści o  Powstaniu Wielkopolskim należą się  współczesnym czytelnikom i to nie tylko z Wielkopolski, ale może przede wszystkim tym, którzy tej historii nie znają. Oby "Hotel" do nich dotarł! 

Bartłomiej Marcinkowski, "Hotel". Wydawnictwo Miejskie Posnanian. Poznań 2018.

czwartek, 20 grudnia 2018

"Kirke" czarownica, matka, kobieta.

O Kirke przypominamy sobie mówiąc o "Odysei". Odyseusz mieszkał u niej rok. Miał z nią syna.  A towarzyszy bohatera spod Troi, Kirke zamieniła w świnie. Czarownica. Poza tym, oczywiście, jak wszystkie postaci mitologiczne, miała mnóstwo rodowych powiązań. Bo, jak kiedyś ktoś żartobliwie zauważył, mitologia to antyczna "Moda na sukces". Ale czy na podstawie kilku dość suchych faktów (czyja córka, czyja siostra itp) można napisać powieść...
Można, co więcej książkę warto przeczytać, bo jest pisaną w pierwszej osobie historią nie tyle tytanki, co po prostu ciekawej kobiety. Zaczyna się oczywiście od historii rodzinnych oraz spotkania z Prometeuszem, które zapada Kirke na długo w pamięć. To jej pierwsza styczność z historią ludzi, tych, których mieszkańcy Olimpu traktują jak zabawki.  Jednak bogowie bywają okrutni i dla tych ze swojej krwi. Kirke zostaje za karę zesłana na wyspę Ajaja i tam  zaczyna wieść spokojne życie, zajmując się zgłębianiem tajemnic czarów i zielarstwa. Spokój zakłócają niechciane wizyty żeglarzy, na których czarownica ma swoje sposoby. Potem na wyspę przybija statek Odyseusza... Wbrew temu, czego można się spodziewać rok spędzony z Odysem nie jest głównym wątkiem książki. I to, co było przedtem i to, co było potem- zwłaszcza spotkanie z Penelopą i Telemachem, jest znacznie ciekawsze niż pobyt tego, którego Kirke nie zamieniła w świnię. Warto wspomnieć, że Odys jest tu nie tylko bohaterem (jest raczej komandosem z zespołem stresu pourazowego niż dumnym wojownikiem) i mężczyzną godnym uczucia tytanki. Jest też fascynującym opowiadaczem, gawędziarzem i kto wie, czy to nie jego talent narracyjny  jest tym, co zachwyca odciętą od świata Kirke. Bo opowieść ma wielką moc! 

 Opowieść snuta przez czarownicę to historią bardzo interesującej kobiety- odtrąconej przez rodzinę, choć wzywanej w chwili próby (to ona pomaga przyjść na świat Minotaurowi, synowi siostry- Pazyfae). Czarownicy, która sama posiadła wiedzę o  właściwościach ziół i nauczyła się korzystać z czarów. Osoby samotnej, która jednak woli odosobnienie niż kłamstwa, intrygi i powierzchowność Olimpu. Kobiety szukającej miłości i w tej miłości kilkakrotnie zwiedzionej, ale ostatecznie szczęśliwej (mitologia podaje- choć nie mówi się o tym, aż tak często- że  Kirke została żoną Telemacha i teściową Penelopy. To lepsze niż "Moda na sukces"!) .  Wreszcie: matki, która dla dobra swojego syna jest w stanie ryzykować wszytko.  Władczej i pełnej godności tytanki i zwykłej  mieszkanki wyspy. Pewnie gdyby narracja w tej książce była trzecioosobowa, moglibyśmy powiedzieć, że to niezwykła historia i wyjątkowa bohaterka. Przez zastosowanie pierwszoosobowej narracji, Kirke może traci w naszych oczach  odrobinę wyjątkowości, ale zyskuje na autentyczności.  Nie jest opiewaną mieszkanką świętej góry, nie jest tą, dla której nie liczy się czas, bo jego upływ nie odbija się na jej urodzie. Jest po prostu kobietą (bez dystansu bogini w kontrze do śmiertelniczki). A kobiety przyzwyczajone są do grania wielu ról i tak jest i w jej przypadku. Madeline Miller napisała powieść, która ciekawie łączy wątki mitologiczne* (pojawia się inna czarownica: Medea, budowniczy Dedal, opowieść o zatargu ze Scyllą) z wyobraźnią  wypełniającą białe plamy. Pisarka, mając tylko kilka mitologicznych punktów zaczepienia, tworzy spójną opowieść i daje ją snuć tej, której nie zachwyciło bohaterstwo Odysa, ale właśnie jego opowieści.

 I jeszcze jedna rzecz, której nie sposób pominąć- okładka. Bardzo piękna, bogata obwoluta okrywa twardą,  okładkę z równie zachwycającym ornamentem. Książki się po okładce nie ocenia, ale w zalewie nowości i okładem,wykorzystujących ten sam obrazem w innych projektach, ta bardzo się wyróżnia. 
* Dla tych, którzy boją się mitologicznych zawiłości jest na końcu słownik postaci, więc można sobie wszystko przypomnieć i usystematyzować.
 
Madeline Miller, "Kirke". Przeł. Paweł Korombel . Wyd. Albatros. Warszawa 2018.

piątek, 14 grudnia 2018

"Tajemnica pod jemiołą" samotność z happy endem


Samotność jest chorobą cywilizacyjną.  Fatk, że może być powodem depresji jest znany, ale podobno sprawia też, że spada temperatura ciała. O samotności pisze w internecie blogerka  przedstawiająca się jako LBH.  Na jej posty trafia Alex, rozwodnik, któremu koledzy polecili szukać dziewczyny w sieci.  Rozczarowany tym, co znalazł na portalach randkowych, zaczyna śledzić blogową twórczość dziewczyny i  wierzyć, że właśnie ta kobieta jest jego jedyną.  Ponieważ zbliżają się święta, a dziewczyna planuje zakończyć bloga, Alex stwierdza, że to jedyna szansa, by ją odnaleźć i spotkać.   Zaczyna poszukiwania i wkrótce trafia do  miasteczka, w którym  wg wszelkiego prawdopodobieństwa może mieszkać jego blogerka.  Zdeterminowany facet planuje odwiedzić wszystkie mieszkanki, których inicjały odpowiadają internetowemu pseudonimowi.     
Szukając, poznaje różne osoby, także te o innych inicjałach.   Schody zaczynają się wtedy, gdy  poza sympatyczną i coraz mu bliższą  kelnerką (o zupełnie innym imieniu), trafia na  dziewczynę, która nie tylko z liter, ale  i  pewnego wrażenia wyjątkowo pasuje do internetowego profilu.  Co okaże się silniejsze- prawdziwa więź, czy bieg za wrażeniem? I jak zakończy się ta historia, w której niezwykle istotna rolę odegra pęk zasuszonych szarotek i pudełeczko od Tiffany’ego… 

 Richard Paul Evans jest specjalistą od dobrych zakończeń i szczęśliwych zbiegów okoliczności. Ma też duży sentyment do Bożego Narodzenia i wiele jego książek toczyło się właśnie w grudniu, a kilka łączył „jemiołowy” tytuł*.  Książki o tematyce świątecznej  w oczywisty sposób dążą ku happy endowi i jesteśmy w stanie wybaczyć nawet lekką dozę nieprawdopodobieństwa, gdy polubimy klimat i bohaterów. W powieści Evansa klimat świąt nie jest aż tak widoczny, jak w poprzednich (trudno się temu dziwić, bo żona opuściła Alexa w święta, więc nie kojarzą mu się szczęśliwie). Jednak  mój problem z tą książką polega na tym, że nie polubiłam Alexa i wcale mu nie kibicowałam.  Alex denerwował mnie swoim egoizmem  i tym, że jedynie jego emocje i uczucia się liczyły. Ale  mimo wszystko trafił na swojej bardzo szczęśliwe zakończenie, bo innego wyjścia w książce Evansa nie ma.
Evans zaczyna pisać książkę o samotności, o wielkim bólu, który w swoich mailach do wszechświatowa wysyła LBH.  Temat prawdziwej i pozornej samotności,  tego, że jest się samemu lub samotnym, jest bardzo ciekawy i zwłaszcza dziś, w czasie pozornych znajomości i letnich relacji, wart wykorzystania.  Tu, choć ciekawie się zaczyna, kończy się baaardzo przewidywalny sposób, w którym nie występuje psychologiczne prawdopodobieństwo. Tak czy inaczej, wierni czytelnicy będą  usatysfakcjonowani, bo znajdziemy w powieści kilka ładnych zdań  i być może nawet jakiś powód do przemyśleń.  A na pewno znajdziemy szczęśliwie zakończenie. I nadzieję, na to, że dostaniemy od losu  pęk szarotek. 

*Z "jemiołowych" powieści, ze wzgledu na opisanie środowiska autorów romansów, polecam najbardziej  "Hotel pod jemiołą"



Richard Paul Evans, "Tajemnica pod Jemiołą". Przeł. Hanna de Broekere. Wyd. Znak. Kraków 2018.


środa, 5 grudnia 2018

"Silva rerum II" wojna, dżuma i one

Po pierwszej części "Silva rerum" wiedziałam, czego się spodziewać. Pozbawionej dialogów, pełnej rozbudowanych, kwiecistych zdań gawędy o rodzinie, w której to, co wzniosłe splata się z tym, co bardzo przyziemne. I to dostałam. Choć informacja o długich zdaniach i braku dialogów nie jest może najszczęśliwszym sposobem rekomendowania książki, to "Silva rerum II" jest po wielokroć godna polecenia. To taki typ książki, podczas której czytania ma się nieodparte wrażenie obcowania z literaturą przez duże "L". Zdania są kunsztowne, pełne, sposób opowiadania niezwykle barwny i obrazowy. Sabaliauskaitė, niczym barokowy malarz, operuje doskonale półcieniem, który okrywa to, co słowo sugeruje i wznieca w wyobraźni. Gawęda o historii rodziny Narwojszów pełna jest  brutalności- gwałtów, morderstw, naturalistycznych scena rąbania ciała,  ale i pięknych wspomnień, uczuć wyniosłych i wiernych. Autorka, balansując na granicy światłocienia potrafi stworzyć niezwykły klimat, który choć czasami, sprawia, że czytelnikowi robi się słabo od wielu opisywanych okropieństw,  ciekawi go co dalej i zachłannie chce więcej. Bo w tym pisarstwie nie widać szwów. Jest, tak jak martwe natury, piękne formą, mimo  często mało mało wzniosłych tematów. Wielka to zasługa pisarki, ale także tłumaczki, dzięki której te rozkwitające, bujne zdania tak świetnie się czyta.

A tym razem czytamy o losach kolejnych pokoleń szlacheckiej rodziny. Na początku XVIII wieku Urszula, która w pierwszej części była młodą dziewczyną, teraz stoi już nad grobem i ma nadzieję, że jakoś uda się przedłużyć ród. Szansą na zapewnienie dziedzica jest żona bratanka Urszuli, Anna Katarzyna , która zostaje wysłana przez swojego męża do rodzinnego majątku. Dla kobiety będzie to  bardzo poważna próba. Próba uczuć, walki o zachowanie godności, ale też panowania nad sercem i rozumiem. Na pełnej niedobitków szwedzkiej armii prowincji, dwór prowadzony przez kobietę nie ma dużych szans, by przetrwać. Czy Anna Katarzyna wykorzysta swoją szansę i jaką cenę za to zapłaci? Poza  teraźniejszością wracamy do przeszłości, poznajemy burzliwe dzieje związku Urszuli  z  Birontem i jej bogatej, pełnej przygód i podroży, młodości. Poza losami tych kobiet i kilku związanych z nimi mężczyzn (m.in. żydowskiego lekarza), jest w tej powieści jeszcze jedna  bohaterka. Dżuma. Zaraza morowa  dziesiątkuje Wilno, a brak higieny i wiedzy o przenoszeniu się choroby powoduje śmiertelne żniwo.
Ta książka, to poza historią bohaterów też opowieść o świecie, w którym  bardzo trudno jest być kobietą. Bo choć wielka historia, historia wojen, rozejmów, układów, wstępowania  na tron Sasów, elekcji Korybuta Wiśniowieckiego jest historią mężczyzn, to zwykłe życie codzienne jest opowieścią kobiet- walczących do dom, rodzących dzieci, podejmujących decyzje, starających się zachować godność i normalność nawet  jeśli wyrazem tego ma być jedzenie z rodowych sreber marnej polewki. Kobiet  ratujących życia, o które nikt inny się nie zatroszczy.

Na obwolucie poprzedniego tomu czekały na nas dwa urocze putta, bo też o wszelkich przejawach miłości wiele tam było. Z obwoluty II tomu spogląda na nas kostucha w koronie  (także rzeźba z kościoła św. Piotra i Pawła, którą oglądają bohaterowie), bo o śmierci w tej opowieści bardzo wiele. Na krążącej w necie okładce III tomu znów pojawią się putta... A ja znów będę czekała.

   Kristina Sabaliauskaitė,  „Silva rerum II”. Przeł.  Izabela Korybut-Daszkiewicz. Wyd Literackie. Kraków 2018.

sobota, 1 grudnia 2018

Sezon na golfy i gołe nogi

Grudzień. Nie ma co z tym dyskutować- zaczął się przedświąteczny stan podgorączkowy. Przed moją biblioteką od dwóch tygodni trwa świąteczny kiermasz (mamy z okna widok na karuzelę z reniferami i wielkie "Poznań EYE" oraz kramy z cenami z kosmosu).  W księgarniach  już od października następuje wysyp książek o świętach. I zrodziło się kilka pozaliterackich obserwacji dotyczących okładek...

Bohaterowie z okładek rzadko noszą czapki. Dziwne, bo zwykle na krajobraz jest śnieżny. Śnieg, mróz, a oni bez czapki? I choć już bardzo dawno nie było u nas śniegu na Boże Narodzenie (częściej bywał na Wielkanoc...), i "puchowy śniegu tren" jest raczej marzeniem i literacką fantazją, to mimo wszystko, z troski o bohaterów świątecznych opowieści, radziłabym nosić  nakrycia głowy. Bo co może bardziej zepsuć atmosferę  niż katar? Zwłaszcza gdy atmosfera robi się romantycznie ocieplona...

Może okładkowi bohaterowie są zmiennocieplni?! Bo jak inaczej tłumaczyć, że panie noszą grube golfy, wełniane skarpety i... gołe nogi? Zakutana pod szyją niewiasta, ogrzewająca ręce kubkiem z parującym napojem, obok malowniczo udrapowany pled, a ta z gołymi nogami!  I bez kapci!  Niestety, wiem z doświadczenia, że nawet skarpety z antypoślizgowymi wypustkami nie zstąpią bamboszy (chyba że chcemy za jednym zamachem przemieszczać się po domu i  froterować podłogę).  Taki styl (skarpety i gołe nogi) panuje też na wszelkich internetowych słitfociach i blogach lajfstajlowych. (Gdzie te czasy, gdy i ja chciałam być bjurtiguru  Wyglądaj i czytaj ?). Gdy cała społeczność siedzi w domu w dresach, wędruje po mieszkaniach w papuciach i zawija się w koce, okładkowe bohaterki spędzają leniwe popołudnia w swetrach o miękkich splotach, ale z gołymi nogami. Zrozum tu kobietę z okładki! Wiem, że choć wirtual zapewnia nas, że golf i gołe nogi to coś szalenie trendy,to  jedynie słuszną opcją w realu jest dres, koc i bambosze! Ale nie każdy wiedzie życie jak z okładki, które uzupełniają obowiązkowo  kominek, gorąca herbata i cytrusy- też bez specjalnego sensu, bo cytrusy jak wiadomo wychładzają organizm...I to, dlaczego tak chętnie zajadamy je zimą, zamiast pałaszować wędzone śliwki, pozostaje równie interesującą sprawą.
  
Wracając do tematu śniegu: autorzy świątecznych opowieści uparli się i nakazują swoim bohaterom brodzić w zaspach, przytulać się w zawiejach,  strącać sople z gzymsów  i strzepywać z rzęs wiszące na nich śnieżynki... Czy nie byłoby większym wyzwaniem napisanie świątecznej historii w anturażu, który jest bardziej realny- w chlapie, mżawce,  przy wietrze i  paskudnej temperaturze około zera? Każda historia wygląda ładniej w dodającym uroczych rumieńców mroziku, przy wirujących płatkach śniegu...  A co z prawdziwy życiem i błotem na ulicy? Co z tramwajem, do którego (jeśli już przyjedzie!) w godzinach szczytu nie można się dostać, bo każdy przytula pakę z galerii halowej? Co z  sąsiadem, który zamiast w leniwą sobotę puszczać cudnego Franka Sinatrę  robi szybki remoncik przy użyciu różnych wiertarek? Co z parującymi okularami i  głośnymi imprezami firmowymi w knajpie, do której właśnie się weszło na  spokojne pogaduchy z koleżanką? Wreszcie, co z ludźmi, którym los poskąpił luksusu kominka i uroczego zduna w pakiecie? Czy w takich warunkach nie ma szans na "świąteczne cuda"?  Rzucam wyzwanie! I oczekuję sensownej okładki:)

Powinnam jeszcze zalokować produkty i opisać stylizację ze zdjęcia. Proszę bardzo:
- bambosze góralskie
- skarpety garniturowe
- sztruksy po Wuju 

A tu kilka świątecznych propozycji lekturowych z lat ubiegłych:
Dla dzieci (choć nie tylko)  "Wigilia Małgorzaty"
 Dla dorosłych (lubiących happy endy) "Trafiony zatopiony"