wtorek, 29 września 2020

"Dzięki tłumaczowi pisarze zaczynają żyć." Hanna de Broekere o pracy tłumacza

  Haniu*, zaczniemy nie od pisania i tłumaczenia, ale samego czytania. I myślę tu nie tylko o czytaniu tego, co tłumacz przekłada. Jakim czytelnikiem powinien być tłumacz?


Na początku zaznaczę, że dla wygody będę używać męskich form (tłumacz, autor, redaktor), ale wszystko, co powiem, odnosi się oczywiście również do kobiet wykonujących dane zawody. Tłumacz zatem powinien być uważnym, dociekającym sensu i przesłania tekstu, wrażliwym na odmiany i piękno języka czytelnikiem. Myślę, że moje koleżanki i moi koledzy tłumacze potwierdzą, że nie umiemy już czytać inaczej. Ja mam ciągle włączony tryb „prześwietlania” tekstu, nawet kiedy czytam coś wyłącznie dla odprężenia.

Spotkałam się z twierdzeniem, że dziś każdy może być tłumaczem. Absolutnie się z tym nie zgadzam. Czego potrzeba by filolog lub osoba perfekcyjne znająca język stała się tłumaczem?

Ja też się z tym twierdzeniem nie zgadzam. Nie każdy może być tłumaczem. To znaczy, każdy może próbować i pewnie każdemu coś by z takiej próby wyszło, ale przecież nie mówimy tu o byciu tłumaczem-partaczem. Celem, jaki należy sobie stawiać, jest jak najwyższa jakość, a tę można osiągnąć tylko poprzez połączenie wielu czynników, których nie sposób osiągnąć w krótkim czasie i bez prawdziwej pasji. Sama znajomość języka, z którego chce się przekładać, to zdecydowanie za mało. Dużo ważniejsza jest biegłość w języku, na który się przekłada. Mam tu na myśli znajomość różnych odmian i stylów języka docelowego, bogate słownictwo, umiejętność trafnego doboru synonimów i właściwego dla danego kontekstu frazeologizmu oraz umiejętność przeformułowywania zdań. Absolutnie niezbędne jest duże oczytanie, które pozwala wychwycić cytaty i aluzje do innych utworów. Musimy też być gotowi do przyswajania nowej wiedzy, ponieważ świat i język cały czas się zmieniają. Nie jesteśmy jednak w stanie wiedzieć wszystkiego, dobrze jest zatem orientować się, gdzie szukać informacji oraz pomocy. Bardzo przydają się też cechy charakteru takie jak cierpliwość i samodyscyplina.

Jak zaczęła się Twoja praca nad przekładami?

Bardzo lubię o tym opowiadać, bo mój przypadek może być dowodem na słuszność powiedzenia, że „co komu pisane, to go nie minie”. A było tak. Od kilku już lat uczyłam dzieci i dorosłych angielskiego i czasami tłumaczyłam dla nich ulotki, instrukcje obsługi sprzętów oraz listy. W końcu znajomi zaczęli namawiać mnie do zajęcia się przekładami literackimi. Ja jednak nieodmiennie odpowiadałam, że się nie nadaję, bo nie mam wystarczających kwalifikacji ani talentu. Aż pewnego dnia jedna z moich uczennic przyniosła mi napisaną po angielsku książkę, którą dostała na Gwiazdkę i która okazała się dla nie zbyt trudna. Była to powieść Just Friends autorstwa Robyn Sisman. Po kilku pierwszych stronach lektury wpadłam w ekstatyczny zachwyt. Dawno nie czytałam tak dobrze napisanej powieści. Lekki, dowcipny styl, gry słów oraz mądra i dzielna bohaterka. Moja pierwsza myśl: Ta książka powinna ukazać się po polsku! Po niej pojawiła się druga, zuchwała: Może to ja ją przetłumaczę? Dałam sobie trochę czasu na oswojenie się z tą perspektywą i w wakacje następnego roku przełożyłam pierwsze dwieście stron. Z tą próbką pojechałam do wydawnictwa, do którego miałam najbliżej, czyli do Zysk i S-ka. Pierwsze drzwi, do których zapukałam, okazały się tymi właściwymi, bo prowadziły do biura redaktorki odpowiedzialnej za kontakt z tłumaczami. Hanna Koźmińska próbkę przyjęła, a kiedy się okazało, że Just Friends została już wydana w innym wydawnictwie, zaproponowała mi powieść Suddenly Single Sheili O’Flanagan. Kilka miesięcy później ukazał się mój pierwszy przekład i nosił tytuł Nagle sama. W chwili publikacji miałam czterdzieści lat, był to więc dość późny debiut, dla mnie jednak pora była idealna. Uważam bowiem, że tłumacz musi dojrzeć do tej pracy. Mam na myśli nie tyle kompetencje językowe, ile doświadczenie życiowe, które bardzo się przydaje w tłumackiej pracy, tłumaczymy bowiem „całymi sobą” – dzięki swojej wiedzy o świecie i zachowaniach ludzi, dzięki swojej wrażliwości i przenikliwości obserwacji.

Przeciętny czytelnik pewnie myśli, że tłumacz siada ze słownikiem i tłumaczy. Gdy tekst jest historyczny może dodatkowo obkłada się jakimiś opracowaniami dotyczącymi epoki. A Ty robisz bardzo szczegółowy research nawet do współczesnych książek. Ile zatem jest dodatkowej pracy i ducha tłumacza w tekście?

To oczywiście zależy od rodzaju zlecenia i charakteru tłumacza. Jeśli chodzi o mnie, pracę nad przekładem zaczynam od poznania autora, kontekstu, w którym powstała książka, oraz celu, jaki chciał osiągnąć pisarz. Jeśli na czymś się nie znam, to nawet w drobnych sprawach konsultuję się ze znawcami danego tematu: mechanikami samochodowymi, ginekologiem, psychologiem, archeologiem. W przypadku niejasności w tekście piszę do autora. Wolę wyjść na mało rozgarniętą niż na niedbałą. Od początku przyświecała mi ambicja, by oddać do wydawnictwa jak najlepiej opracowany tekst, co nie znaczy, że od początku to mi się udawało. Wyciągam jednak wnioski ze swoich błędów i staram się ich wystrzegać w kolejnych tłumaczeniach (pod ręką trzymam zeszyt ze swoimi poprawionymi usterkami). Ciągle się uczę na komentarzach redaktorskich, choć zdarza się, że nie ze wszystkimi się zgadzam. Samo jednak uzasadnianie własnego rozwiązania też jest rozwijające. Jeśli w ogóle mogę mówić o swoim duchu w przekładach, to chyba powinien on być wyczuwalny w dopieszczeniu tekstu.

Czy tłumacząc powieści miewasz czasem myśl, by np. poprawić styl autora?

Mam w dorobku czterdzieści pięć tytułów i podczas pracy nad nimi miewałam różne myśli. Początkowo podchodziłam do oryginału „na klęczkach”, czyli traktowałam go jak doskonałość. Szybko się jednak zorientowałam, że zagranicznym autorom, redaktorom i korektorom zdarza się popełniać błędy, najczęściej wynikające z przeoczenia i pośpiechu. Wstałam więc z przysłowiowych klęczek i nabrałam dystansu. Kiedy męczę się nad mętnymi zdaniami autora, kusi mnie, by poprawić jego styl, na ogół jednak studzę swój zapał, mówiąc do siebie: „Jeśli autor chce sobie zaszkodzić, ma do tego pełne prawo”. Kilka jednak razy (zachęcona wypowiedziami na ten temat koleżeństwa ze Stowarzyszenia Tłumaczy Literatury), poprawiłam styl, moja ingerencja była jednak minimalna. Chodziło o uniknięcie nielogiczności i niepotrzebnych powtórzeń. Wszystkie moje działania zostały zaaprobowane przez redakcję i myślę, że wyszły powieściom na dobre.

Mówi się, że tłumacz pisze książkę na nowo. Że jest kolejnym głosem autora, który często zna tłumaczone powieści  lepiej niż sam autor. Ty jesteś głosem bardzo popularnego pisarza, którym jest Richard Paul Evans. Przetłumaczyłaś 22 jego książki.  Czy zdarza się, że ten autor jeszcze czymś Cię zaskakuje?

Richard (poznałam go osobiście i jesteśmy na „ty”) zaskoczyłby mnie, gdyby zmienił schemat fabularny, a na to się chyba nie zanosi, bo jego książki cały czas dobrze się sprzedają w takiej formie, w jakiej Richard je pisze. Zaskakuje mnie natomiast dziedzinami życia, w których obracają się jego bohaterowie. Myślę, że zależy mu na tym, by trafić do jak największej liczby czytelników o różnym pochodzeniu społecznym, wykonujących różne zawody, cierpiących na różne choroby i zmagających się z najróżniejszymi problemami osobistymi. W pełni zgadzam się ze stwierdzeniem, że tłumacz jest głosem autora. Dzięki tłumaczowi pisarz i jego twórczość zaczynają żyć w innym języku oraz innej kulturze.


Wiem, że prywatnie zwracasz wielką uwagę na tłumaczenie. Czyje tłumaczenia lubisz i cenisz najbardziej?

Pierwszym tłumaczem, który przychodzi mi na myśl, jest nieżyjący już Jędrzej Polak, którego przekłady czterech pierwszych części przygód Flawii de Luce uważam za językowe majstersztyki. Bardzo wysoko cenię też tłumaczenia Ewy Rajewskiej, Magdy Heydel i Macieja Płazy.


Przez lata ci, którzy tłumaczyli także pisali - Boy, Tuwim, Ważyk, dziś choćby Dehnel, Mikołajewski, czy wymieniony przez Ciebie Płaza. Ty też sobie popisujesz i są to m.in. teksty przeznaczone na scenę. Czy pisząc własne teksty siedzi w Tobie tłumacz?

Dotąd tylko raz zdarzyło mi się, że pisząc coś własnego, z góry zakładałam, że ten tekst później przełożę. Dokładnie rok temu zaczęłam pisać po angielsku lekką komedię na cześć Agaty Christie z okazji przypadającej w tym roku 130. rocznicy urodzin Królowej Kryminału. Od początku wiedziałam, że sztukę przełożę na polski, jednak pisząc, „uśpiłam” w sobie tłumacza. Nie zrobiłam niczego, żeby sobie ten przekład ułatwić. Wprost przeciwnie, moja sztuka opiera się na dowcipie sytuacyjnym i słownym, pełno więc w niej dwuznaczności oraz idiomów. W rezultacie tłumaczenie samej siebie okazało się trudniejsze, niż przypuszczałam, bo choć doskonale wiedziałam, „co autor miał na myśli”, musiałam włożyć mnóstwo pracy w znalezienie lub wymyślenie trafnych odpowiedników dla angielskich kalamburów. Była to jednak niezwykle twórcza praca i uważam ją za jedno z najpiękniejszych doświadczeń w moim życiu. Natomiast odzywa się we mnie tłumacz, kiedy czytam przekład kogoś innego. Mimowolnie próbuję się domyślić, jak wyglądał oryginał.


A gdy piszesz swoje rzeczy po polsku to siedzi w Tobie zdyscyplinowany i wyczulony czytelnik i tłumacz, czy to zupełnie inna aktywność?

 Siedzi we mnie wyczulony i wymagający czytelnik, którą to cechę nabyłam dzięki tłumaczeniom. Swoje teksty czytam wielokrotnie, starając się patrzeć na nie w taki sposób, jakby napisał je ktoś inny. Tylko tak mogę dostrzec niejasności, śmieszności i absurdy. O ten dystans staram się też, kiedy czytam swoje przekłady cudzych tekstów.

Jesteś osobą niezwykle wrażliwą na język, czy to zawodowe zboczenie, które ułatwia bycie tłumaczem czy cecha wrodzona, dzięki której stałaś się tłumaczem?

Oba te zjawiska są ściśle ze sobą związane i wzajemnie się napędzają. U mnie na pewno najpierw było odkrycie możliwości języka, zachwyt nad tym, jakie nastroje i obrazy można wyczarować słowami, jak złożone treści można przekazywać oraz jak mówiąc lub pisząc, można oddziaływać na drugiego człowieka. To odkrycie po latach zaowocowało decyzją, by spróbować być tłumaczem literackim.


Gdybyś mogła pierwszy raz przełożyć jakąś książkę (może być  to już wielokrotnie tłumaczona rzecz i nie tylko z lit. anglojęzycznej), byłaby  to ...

Któraś z powieści Alexandra McCall Smitha, niedocenianego u nas mistrza języka angielskiego, niezrównanego gawędziarza, który pokazuje, że w życiu tak zwanych zwykłych ludzi dzieją się niezwykłe rzeczy. Ten pisarz zdecydowanie zasługuje na nasze zainteresowanie.

Gdybyś nie była tłumaczem to...

Trudno mi sobie wyobrazić, że mogłabym nie być tłumaczem… Ta praca to moja pasja, bardzo mnie rozwija i czasami pozwala mi poczuć, że daję coś ważnego moim rodakom. Ale skoro pytasz, to gdybym nie była tłumaczem, myślę, że  uczyłabym angielskiego, bo to również praca z językiem.

 

*Hanna de Broekere jest anglistką i tłumaczką, na swoim koncie ma przekłady m.in. książek Danielle Steel, zekranizowanych Spadkobierców Kaui Hart Hemmings i książek Richarda Paula Evansa (kolejna powieść już przed świętami).  Jest wyjątkową czytelniczką i pełną entuzjazmu obserwatorką  tego, co dzieje się na rynku książki oraz scenach teatralnych. Na jej poleceniach książkowych nigdy się nie zawiodłam!  Jest też autorką słuchowiska o Jane Austen, zrealizowanego przez Radio Emaus, i teatralnie nie powiedziała jeszcze ostatniego słowa.


 
 


 

 

sobota, 26 września 2020

"Daisy Jones and The Six" coś mi nie gra

 


Wszyscy się książką zachwycają, a ja nie. Po "Siedmiu mężach..." (wobec których  miałam wielkie oczekiwania i nie zostały one spełnione) wiedziałam, że lepiej się nie nastawiać, więc tym razem nie było  to rozczarowanie tylko książka, która mi po prostu nie podeszła. Jak na rzecz o muzyce: bezdźwięczna, jak na powieść psychologiczną czy obyczajową  po prostu nudna. Czytaniu towarzyszyła  myśl:niech to się wreszcie zacznie i to nie tyle fabularnie, bo się dzieje, co jakoś wewnętrznie i emocjonalnie, niech coś się schowa między słowami. Niech porwie i uwiedzie, tak jak te setki czytelników przede mną. Czytelnik powinien-skoro jesteśmy w temacie muzyki-rezonować  z książką. We mnie ta historia nie obudziła żadnych drgań.

Forma, czyli wypowiedzi członków fikcyjnego zespołu i zmieniający się przez to co chwilę narrator i punkt widzenia są ok na kilka stron. Pomysł dobry, bo  wprowadza różne zdania, opinie i  spojrzenia. Jednak przy całej powieści  w tej formie zabrakło mi głębi, pełni narracji  oraz siły budowania świata przedstawionego, który nawet w dialogu (przywołującym kolejne dialogi) w moim odczuciu  jest bardzo trudny  do skonstruowania. I (spojler!) jeszcze ten sam motyw, co w "Siedmiu mężach...", czyli  osoba prowadząca  wywiad jest powiązana  ze swoimi bohaterami...

Oczywiście, można  mówić, że  to historia  o samotności i cenie za marzenia (bo jest), ale mnie już chyba nie chwytają opowieści o tym, jak traci się, czy wręcz  unicestwia się siebie. Opowieści, które od początku zmierzają do smutnego końca, pustki i nicości. Może się starzeję, bo takie historie i tacy bohaterowie coraz bardziej mnie męczą.

Nie dałam się porwać, ani uwieść ani zainteresować i już wiem, że to absolutnie nie jest moja autorka.  A okładka zacna-Joplin w krzyżowce z Morissonem. I naprawdę  mi szkoda, że nie umiem podzielić tych wszystkich euforycznych opinii, od których puchnie internet. 

 Taylor Jenkins Reid. "Daisy Jones and The Six". Przeł. Agnieszka Kalus. Wyd. Czwarta Strona. Poznań 2020

niedziela, 20 września 2020

"Sztuka sięgania gwiazd" przeciwko obawom

 


Każdy się czegoś boi.  Jednak niektórych obawy przed życiem spychają do kąta. W kącie żyje Sole, dziewczyna, która  do pracy chodzi zawsze tą samą drogą,  je te same rzeczy, obawiając się  nowych smaków.  Jednak na skutek szoku, jakim jest dla niej śmierć najlepszej przyjaciółki i zostawiony przez nią list, Marie postanawia zmierzyć się ze swoimi lękami i zrobić 100 rzeczy, których się boi.  Na początku robi to, by zadośćuczynić swej przyjaciółce, z czasem kolejne wyzwania pozwalają jej znaleźć smak życia i poczuć emocje, których wcześniej też się obawiała.  Jest to historia mierzenia się z własnymi obawami, ograniczeniami, a także lękami, które narastają w nas przez pokolenia i którymi jesteśmy obarczani przez innych.  I choć może wydać się naiwne, że zamknięta, introwertyczna i zakompleksiona dziewczyna przez zaledwie trzy  miesiące przechodzi tak gruntowną przemianę, to jest to rodzaj pewnej przypowieść o wychodzeniu ze skorupy lęku i odważeniu się na to, co w życiu najniebezpieczniejsza- samo życie.   

Poza kolejnymi pękającymi barierami, którymi jest np. lęk przed pająkiem, ale także strach przez  skokiem ze spadochronem  jest jeszcze historia miłości. Miłości tej wymarzonej, niemal książkowej,  która żyje sobą samą i marzeniami, oraz historia miłości  prawdziwej, nieodzownie łączącej się z obawą o uczucia innych.  To też historia o wychodzeniu z żałoby i  próbie życia w świecie bez kogoś, kto był ważnym punktem odniesienia.   Wydawca zapewnia, że to najbardziej inspirująca książka roku. Można dyskutować, ale  może, jeśli ktoś szuka asumptu do zmiany i wyskoczenia z okowów lęków, to znajdzie siłę w kibicowaniu bohaterce.  Nie ma tu wielkich lęków egzystencjalnych- lęku przed samotnością, śmiercią,  bezsilnością wobec chorób, jest za to sporo codziennych niepokojów, które warto  oswoić.  Bo właśnie o oswajaniu jest ta książka.  Motyw oswajania łączy się tu z czytaniem „Małego księcia", którego cytuje jeden z bohaterów.  Zaś sama Sole czyta namiętnie „Dumę i uprzedzenie”, a w kochanym od lat facecie widzi idealne wcielenie pana Darcy’ego.   Za takie smaczki zawsze są u mnie plusy. A ogólnie książka na plus, optymistyczna, lekka, dająca nadzieję. I pokazująca też, że czasem warto zawalczyć o siebie, szczególnie, gdy nasi bliscy lepiej niż my widza, że  podskórnie chcemy czegoś więcej, ale paraliżuje nas strach.    

To książka  o tym, że warto  nie siedzieć w kącie. Choć też bez nachalnego pchania kogokolwiek w tzw. wir życia. Sole znajdzie to, czego szuka. A czytelnik znajdzie historię, która jeśli wierzyć posłowiu, inspirowana jest prawdziwymi lękami autorki.  A że trochę naiwne? W tym tkwi urok tej powieści, która nie miała być psychologiczną wiwisekcja, ale krzepiąca opowieścią spod lazurowego nieba Włoch.  I czasem takich właśnie książek potrzeba. A czasem może trzeba zrobić też listę swoich obaw... już wyciągnęłam pióro.

Chiara Parenti. „Sztuka sięgania gwiazd”. Przeł.  Anna Osmólska-Mętrak. Wyd. Znak. Kraków 2020.

poniedziałek, 14 września 2020

Za co tak lubię Christie

Nie pamiętam, jaka była pierwsza książka Christie, którą czytałam. Nie pamiętam też kiedy to było, choć podejrzewam, że jakiś koniec podstawówki (7/8 klasa). Tak czy inaczej poszłoooo i dziś mam przeczytane wszystkie jej kryminały i zbiory opowiadań (i 3 powieści obyczajowe). Książki Christie to dla mnie pewniak. Wakacje, jesień, gdy ogarnia jakaś melancholia i nastój robi się bardziej tajemniczy. Czas, gdy potrzebuję odprężenia i rozrywki. Wtedy jest ze mną Agata. Zresztą nie tylko ze mną, bo ponoć czytanie „Agatek” było ulubioną rozrywką sióstr mojego pradziadka,  a i mój dziadek czytywał w przerwach między książkami historycznymi.  Na początku czytałam jej powieści  z zachłannością i ciekawością kogoś, kto właśnie znajduje swojego autora (bo Christie jest jednym z moich autorów). Potem zaczęłam patrzeć bardziej analitycznie i warsztatowo. I  doszłam do tego, do czego doszli też inni, a co jest zbiorem powodów, dla których królowa kryminału cały czas jest tylko jedna.

Zwięzłość i wewnętrzny nerw.  Christie wiedziała, jak utrzymać uwagę czytelnika i wiedziała, że nie da się być równie zajmującym, tajemniczym i angażującym przez 800 stron. Dlatego jej powieści  nie są za  długie i, choć zarysowują tło, skupiają się przede wszystkim na  intrydze, śledztwie i zagadce.   Porządek, metoda, szare komórki, znajomość ludzkiej psychiki- to one były tym, co pomagało rozwiązać zagadki. Czytelnik szedł krok w krok z detektywem, kręcąc się między rzucanymi przez pisarkę podpowiedziami i zmyłkami.  Też szukał odpowiedzi na pytanie o winę i motyw.  Bo to była zawsze ważniejsze niż zbrodnia, która po prostu się zdarzała, ale nikt nią nie epatował, a ewentualne opisy ciała czy wydarzenia nie miały w sobie nic z taniej sensacji.

Charakterystyczni bohaterowie. Nie tylko Hercules i Panna Marple, ale także pisarka Olivier, inspektor Japp, panna Lemon. Christie miała wyjątkowy talent do tworzenia postaci charakterystycznych i łatwo zapadających w pamięć.  Jej bohaterowie są wyraziści i intrygujący, kreśleni kilkoma zdaniami nabierają kształtów i  przywiązują do siebie czytelnika. 

 Humor. Nie ma pisarstwa Christie bez lekkiego dowcipu, ironii i mrugnięć do czytelnika.  To właśnie humor rozbraja powagę i zagrożenie. Kto wie, czy Christie nie powinna być wymieniana wśród tych, którym zawdzięczamy słynny angielski humor.

 Podążanie za czasami. Christie pisała przez ponad 50 lat, zmieniały się czasy i obyczaje. Na początku pisała więc o arystokratycznych rodach i tajemnicach rezydencji.  Potem pojawiały się wojenne wątki szpiegowskie i bohaterki służące w służbie kobiet. A w latach 60 intrygi toczyły się w hippisowskich komunach i dotyczyły już nie hrabiny i baroneta, a  np. zwykłych londyńczyków.  Choć w tym roku mija 100 lat od debiutu powieściowego Christie, to ona sama nigdy nie była autorką retro, wręcz przeciwnie, zawsze była kronikarką swoich czasów. Ale umiała też wykorzystać swoja wiedzę i wyobraźnię,  pisząc  powieść, której akcja toczy się w starożytnym Egipcie!

Różnorodność. Christie wykorzystywała w swoich powieściach  wiele różnych informacji. Świetnie znała się na truciznach, w powieściach znajdziemy też liczne odniesienia do literatury angielskiej.  Była ciekawa świata i lubiła podróżować- odzwierciedlenie tego znajdziemy w jej książkach, których akcja toczy się np. w Bagdadzie, a najsłynniejsze powieści  łączą się ze słynnym Orient Expressem i podróżą po Nilu.  Dzięki  wykorzystaniu różnych miejsc, tematów i spostrzeżeń, jej powieści są różnorodne i cały czas ciekawią.

Znajomość psychiki.  Sławna, bogata, doceniana.  Tak możemy patrzeć na pisarkę, która na stałe wpisała się w historii literatury.  Ale to też kobieta porzucona, raniona przez drugiego  (17 lata młodszego ) męża.  W swoim życiu, wcale nie tak łatwym i kolorowym,  pisarka doświadczyła wielu przykrości i rozczarowań, które głęboko przeżywała. I dzięki temu jej powieści wspaniale oddają zawiłości emocji i psychiki bohaterów.  Herkules Poirot analizuje dowody, ogląda ślady, ale przede wszystkim patrzy na relacje między ludźmi, zdjąć sobie sprawę, że właśnie w tych układach, bardziej czy mniej widocznych uczuciach i zachowaniach, kryje się motyw i rozwiązanie zagadki.   

 Wielu próbowało być nową  Christie. Wydawcy co rusz koronują jej następców, ale cóż… jej styl i forma są bardzo trudne do podrobienia.

 I na koniec kilka książek Christie:

I nie było już nikogo  (klasyk klasyków, tym razem na audobooku)

A.B.C. znów audiobook

Christie w wersji obyczajowej Róża i cis.


 Inspirowanych Christie:

Kryminał, w którym występuje sama Christie  Inny rodzaj zła

Wariacja na temat Morderstwo według Agathy Christie

 

Oficjale kontynuacje przygód Poirota  autorstwa Sophie Hannah:

cz. 1  Inicjały zbrodni 

cz.2 Zamknięta trumna

cz. 3 Zagadka trzech czwartych

 

I coś o samej Agacie: ABC zbrodni wg Agathy Christie

czwartek, 10 września 2020

"Pszczoły i grom z oddali" oddać muzykę światu

 W jednej z pierwszych scen książki, pisarka mówi jurorce konkursu pianistycznego, że zazdrości muzykom, bo ich sztuka nie potrzebuje tłumaczenia, nie buduje muru z słów, które zrozumiałe są tylko dla części ludzi. Muzyka jest językiem uniwersalnym i pełnym. O tym jest ta książka.

Do międzynarodowego (i fikcyjnego) konkursu pianistycznego w japońskim Yoshigae zakwalifikowało się wielu młodych pianistów. Wśród nich gwiazda Julliarda Masaru Carlos, dawne cudowna dziecko Eiden Aya, która przerwała karierę po śmierci matki i konkurs jest dla niej sposobem na powrót do koncertowania. Jest Takashima Akashi, który jest najstarszy, ma rodzinę, nie poświęca fortepianowi życia, ale chce udowodnić sobie, że może być muzykiem. Jest też Jin Kazama, chłopiec, któremu list polecający napisał jeden z największych wirtuozów i pedagogów. Jest też paru innych uczestników konkursu oraz jurorów, ale to przede wszystkim losy tej czwórki będą angażować czytelnika. Kolejne etapy przesłuchań, kolejne utwory, kulisy konkursu, tak techniczne (spotkania ze stroicielem), jak i towarzyskie wypełniają ponad 400 stron powieści. Wypełniają je też opisy utworów, prezentowanych przez wykonawców.


Nie jest to opis techniczny, który byłby pewnie trudny do czytania dla laika, ale opis wrażeń, które muzyka wywołuje. Opis tego uniwersalnego języka, jakim muzycy przemawiają do słuchaczy. Opis sbardzo plastyczny i muzyczny, aż chce się słuchać opisywanych utworów i porównywać kolejne interpretacje. Bo tym, co zwraca uwagę jest ustawienie punktu ciężkości na indywidualnym artystycznym podejściu pianisty. Na tworzeniu z zapisanych taktów własnych opowieści. Na dorastaniu do utworów po to, by je zagrać nie tyle technicznie,co ze zrozumieniem. W tym tkwi sekret indywidualizmu i siły artysty, który jest kimś więcej, niż wykonawcą. Każdy z bohaterów ma swoje marzenia, nadzieje, bolesne wspomnienia lub tajemnice. Każdy czegoś szuka. I dzięki najmłodszemu Jinowi, który chce muzykę wyprowadzić w świat, wyciągać z sal koncertowych i poczuć muzyczność świata, każdy z bohaterów trafia na swój moment zrozumienia, rozegrania i wyciszenia. Bo nie jest to opowieść o konkursowej rywalizacji, ale współpracy i współmyśleniu o muzyce. Bohaterowie zastanawiają się np. czy nadejdzie jeszcze w postmodernistycznych i atonalnych czasach dobry moment dla muzyki z piękną melodią. Zastanawiają się, dlaczego dziś tak mało pianistów-kompozytorów, co było kiedyś oczywistym podłączeniem. Jest tu też trochę refleksji o współczesnym choć jeszcze klasycznym Prokofiewie, wielonarodowym w charakterze Bartoku, rzewnym Chopinie, płynnym Debussym i klarowym Bachu. I o tym, co uchodzi w klasyce i jak bardzo oryginalne mogą być interpretacje w granicach tradycji wykonawczej. Ten ostatni temat podejmują też jurorzy, dyskutując o tym, do czego przywykli,a co wyrywa ich z komfortu znanego stylu. Po raz kolejny dostrzegamy jak różne są wrażliwości i odbiór oraz jakim wysiłkiem intelektualnym jest słuchanie. I że muzyka to znacznie, znacznie więcej niż umpa umpa i la la la w tle.
Powieść o młodości, poszukiwaniu swojej drogi na scenie i poza nią. O ulotności dźwięku pszczelich skrzydeł. O gromie jakim jest świadomość, że człowiek ma "dodatkową funkcję, jaką jest przeżywania muzyki.


Jest w tej książce też margines na nieodpowiedzenie, na przeczucie geniuszu, a nie jego rozumową definicję. Margines, który do mnie bardzo przemówił.Bo pamiętam doskonale finał konkursu chopinowskiego, gdy Blechacz wszedł  fortepianem w koncert e-moll. Wiedziałam, że słucham zwycięzcy. Nie mam tak wyczulonego i wyszkolonego słuchu, by łapać różnicę w muzyce instrumentalnej (w wokalnej nieco bardziej, bo więcej jej słucham), ale wiedziałam, że wygra.Że już wygrał. Grom, po prostu. I za to, że autorka  nie chciała odzierać indywidualizmu artystycznego z tajemnicy i tego niepowiedzenia, kolejny wielki plus.
I choć spotkałam się z opiniami, że w książce niewiele się dzieje, wymaga cierpliwości, a opisy są egzaltowane, to mnie czytało się doskonale i uznaję powieść za najlepszą rzecz, przeczytaną do tej pory w 2020 roku. Mam wrażenie, że Riku Obnda pisała o utworach tak, jak sama je odbiera i tą szczerością mnie kupiła.  To ja już idę sobie posłuchać...  książkę polecam bardzo serdecznie. 


Riku Onda,, „Pszczoły i grom w oddali”. Przeł. Katarzyna Sonnenberg-Musiał.  Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego. Kraków 2020.

I to kolejna książka z serii z Żurawiem (pisałam już o "Dziewczynie z konbini" ), którą warto poznać.


                                                       Rafał Blechacz i jego grom