Strony

niedziela, 30 grudnia 2018

CYNAMONY 2018

I znów rok mija. Za mną  prawie 90 przeczytanych książek (i kilka niedokończonych, bez żalu porzuconych). Książek,  które były  czytane i wtedy były po prostu  fajne oraz książek, po których coś  zostało na dłużej. Oto moje zestawienie najbardziej cynamonowych tytułów, przeczytanych  w 2018 roku.

OBYCZAJOWE ( jednocześnie najlepsze w tym roku!)
"Dżentelmen w Moskwie" troszkę baśniowa opowieść o mężczyźnie, który większą część życia spędza w areszcie hotelowym.  W nim  przeżywa emocje, których niektórzy mając świat u stóp nie doznają. Może troszkę bardziej z ducha francuska niż słowiańska, ale świetna. Wielokrotnie przeze mnie polecana znajomym i nikt nie wniósł reklamacji.


"Silva rerum II"  drugi tom sagi, w której losy szlacheckich rodzin przypominają losy Polaków i Litwinów w siedemnastowiecznym Wilnie. Niezwykły język, barokowy styl i umiejętność operowania światłocieniem i snucia gawędy, która choć szlachecka, jest jest też bardzo po współczesnemu zajmująca.


LEKKIE i ŁATWE
"Całe miasto o tym mówi"   bardzo sympatyczna opowieść o rozwoju pewnego miasteczka i jego mieszkańcach w długim wieku XX. Do tego zaskakujące zakończenie i ciekawe spojrzenie na wrony!

KRYMINALE TANGO
 Najlepsze są historie z bohaterami, których już znamy dlatego:
"Seans w Domu Egipskim", czyli trzecia (moim zdaniem najlepsza!) przygoda profesorowej Szczupaczyńskiej, która wchodzi w świat krakowskiej bohemy.  Styl, dowcip, dystans, klimat, do którego chce się wracać. I on, ten okropny,  szatański Przybysz!
oraz
"Milczysz moja śliczna"  kolejna rewelacyjna przygoda dzielnej Molly, która tym razem rozwiązuje kilka zagadek kryminalnych jednocześnie, a dodatkowo robi karierę w teatrze.


SŁUCHANE
"Król" opowieść o Warszawie, której już nie ma.  O brudnej, brutalnej rzeczywistości budzących się demonów, nacjonalizmów i osobistych wyborów.  Opowieść polsko-żydowska, bandycko-szlachetna,  wierno-zdradziecka. Fantastycznie przeczytana przez Macieja Sthura.

MUZYCZNE INSPIRACJE
"Komeda. Osobiste życie jazzu" bardziej niż o samym Komedzie, o całym pokoleniu muzyków, którzy tworzyli polski jazz. Próba zbudowania portretu  Trzcińskiego z opowieści znajomych, recenzji. I portret tych, którzy grając szukali swojego głosu i wolności.

BO BYWAM DZIECKIEM
 "Cudowny chłopak"  opowieść, której nie dało się nie przeczytać, nie obejrzeć, nie poznać z autobusowych recenzji. Historia potrzebna i warta opowiedzenia. Może trochę po amerykańsku zbyt zerojedynkowa  i rzucająca od czarnej rozpaczy po szczyt euforii, ale warta, by ją poznać i przemyśleć. Także ze względu na postać siostry głównego bohatera.

W roku, w którym czytałam Walliamsa, nie może go tu zabraknąć.Oto on: "Mały miliarder". Historia o pieniądzach, czyli temat niby nie dla dzieci, opowiedziany z mądrością i dowcipem, na jakie dzieciaki zasługują.

 A POZA TYM...
Ten rok sprawił, że na blogu  pojawiła się nowa półka, czyli Trochę z innej bajki. Nie jestem fanką fantastyki, ale przeczytałam w mijającym roku książki, które ze względu na ich baśniowo-mitologiczne elementy na pewno nie podchodzą pod  realizm niemagiczny (magiczny zresztą też nie).  Stąd nowa etykieta i przypomnienie książki, która ze względu na swój mroczy klimat, w którym pewien niepokój mieszał się ze słowiańskimi podaniami i przenikaniem tego, co realne z tym, co wyobrażone, zrobiła na mnie duże wrażenie i czekam na drugi tom. "Niedźwiedź i słowik"

Książkowych rozczarowań nie było, bo te pozycje, które nie zapowiadały niczego dobrego, lub sympatycznego, porzucałam.

Czy było coś, co mogę uznać za wydarzenie roku? Wydarzenie nie, ale  zaskoczyło mnie to, jak snobistyczne i dzielące może być czytanie. Do jakiego dziwacznego poczucia wyższości może prowadzić i zaskoczył i zasmucił mnie fakt, że czytelnicy bywają po prostu nadęci. Więcej o tym w felietonie Jestem lepszy, bo czytam

Niech nowy rok przyniesie Wam same dobre karty. Zaczytanego 2019 roku!



środa, 26 grudnia 2018

"Hotel", listy, powstanie i Paderewski

Zaczyna się od nieudanej próby samobójczej, a potem napięcie rośnie! W "Hotelu" Bartłomiej Marcinkowski łączy losy Karola Skałeckiego z historią I wojny światowej i Powstania Wielkopolskiego.  Księgowy,  najpierw (nie chcąc walczyć w armii pruskiej) trafia do Legii Cudzoziemskiej, a potem dostaje zadania związane z działaniami planowanego powstania. Do jego misji wojskowej,  zadań ochrony samego Paderewskiego i uniemożliwianiu związanych z tym  spisków,  dochodzi jeszcze  niełatwa sytuacja osobista. Mamy w tej powieści wielką tajemnicę, zdradę oraz  losy kochających i kochanych. Postaci, które nie są historycznie i politycznie neutralne.   
Książka jest laureatką konkursu na powieść o Powstaniu Wielkopolskim. Autor nie miał łatwego zdania, bo o ile  myśląc o dziewiętnastowiecznych zrywach mamy  jakieś ich literackie obrazy (daleko nie szukając- "Dziady", "Wierna rzeka",  "Nad Niemnem"), o tyle Powstanie Wielopolskie nie doczekało się swojej opowieści.  Konkurs miał wypełnić tę lukę i książka  Marcinkowskiego jest dobrym początkiem powstańczych historii.  
Autor, z wykształcenia historyk,  do swojej  opowieści o  ludzkich losach  dodał kilka rozbudowanych opisów sytuacji politycznej, które mają z jednej strony uzupełnić  opowieść, z drugiej poszerzyć wiedzę czytelnika.  Te historyczne akapity jednoznacznie pokazują, że Powstanie Wielkopolskie nie było zrywem spontanicznym, który się „udał”, a  przemyślanym  działaniem, do którego mieszkańcy Wielkopolski przygotowywali się wiele lat  np. pracując nad wyszkoleniem młodzieży.  W tych fragmentach autor odwołuje się nie tylko do wydarzeń przeszłych, ale nawiązuje do historii II wojny światowej i czasów nam bliższych. Narrator nie jest tu bowiem kimś, kto relacjonuje wydarzenia i chowa się w ich cieniu, ale czasem, właśnie wybiegając w przyszłość, pokazuje się na chwilę.  Historyczne wprowadzenia  prezentują nie tylko sytuację Poznania i Wielkopolski w XIX wieku i podczas I wojny światowej, ale także pokazują jakimi torami szły myśli twórców polskiej niepodległości.  Jedną z najciekawszych scen powieści jest rozmowa Korfantego z Piłsudskim, w której ścierają się dwa punkty widzenia na obecność Wielkopolski w odrodzonym kraju.  Wrażenia na czytelniku robią też opisy francuskich okopów oraz sceny, w których  główny bohater musi się rozprawić z wrogami ojczyzny.  Okrucieństwo podane z zimną trzeźwością. Jednak "Hotel" to nie tylko wielka historia.  To też dzieje wystawionej na próbę miłości, ukrytych listów i swoistego drugiego życia głównego bohatera.  Opowieść, w której postacie wymyślone łączą się z tymi historycznymi, tworząc wspólnie historię, która mogła się wydarzyć.   I ta opowieść wciąga!  

Powstanie Wielkopolskie było powstaniem dobrze przygotowanym, przemyślanym, w konsekwencji zwycięskim. Zadecydowało o obecności Wielkopolski w odrodzonej Rzeczpospolitej i wbrew powtarzanym w Kongresówce żarcikom nie wybuchło po wojnie, dlatego że wtedy  wywoływanie powstań  nie było już zabronione. W grze o kształt granic, poznaniacy udowodnili, że umieją walczyć o swoje, że chcą i zasługują na bycie jednym z regionów odrodzonej Polski. Kolejne lata,  powołanie uniwersytetu, utworzenie wielu szkół, teatrów i instytucji, wreszcie PeWuKa pokazało, że zryw przełomu 1918 i 1919 roku był niezbędny. I dlatego powieści o  Powstaniu Wielkopolskim należą się  współczesnym czytelnikom i to nie tylko z Wielkopolski, ale może przede wszystkim tym, którzy tej historii nie znają. Oby "Hotel" do nich dotarł! 

Bartłomiej Marcinkowski, "Hotel". Wydawnictwo Miejskie Posnanian. Poznań 2018.

czwartek, 20 grudnia 2018

"Kirke" czarownica, matka, kobieta.

O Kirke przypominamy sobie mówiąc o "Odysei". Odyseusz mieszkał u niej rok. Miał z nią syna.  A towarzyszy bohatera spod Troi, Kirke zamieniła w świnie. Czarownica. Poza tym, oczywiście, jak wszystkie postaci mitologiczne, miała mnóstwo rodowych powiązań. Bo, jak kiedyś ktoś żartobliwie zauważył, mitologia to antyczna "Moda na sukces". Ale czy na podstawie kilku dość suchych faktów (czyja córka, czyja siostra itp) można napisać powieść...
Można, co więcej książkę warto przeczytać, bo jest pisaną w pierwszej osobie historią nie tyle tytanki, co po prostu ciekawej kobiety. Zaczyna się oczywiście od historii rodzinnych oraz spotkania z Prometeuszem, które zapada Kirke na długo w pamięć. To jej pierwsza styczność z historią ludzi, tych, których mieszkańcy Olimpu traktują jak zabawki.  Jednak bogowie bywają okrutni i dla tych ze swojej krwi. Kirke zostaje za karę zesłana na wyspę Ajaja i tam  zaczyna wieść spokojne życie, zajmując się zgłębianiem tajemnic czarów i zielarstwa. Spokój zakłócają niechciane wizyty żeglarzy, na których czarownica ma swoje sposoby. Potem na wyspę przybija statek Odyseusza... Wbrew temu, czego można się spodziewać rok spędzony z Odysem nie jest głównym wątkiem książki. I to, co było przedtem i to, co było potem- zwłaszcza spotkanie z Penelopą i Telemachem, jest znacznie ciekawsze niż pobyt tego, którego Kirke nie zamieniła w świnię. Warto wspomnieć, że Odys jest tu nie tylko bohaterem (jest raczej komandosem z zespołem stresu pourazowego niż dumnym wojownikiem) i mężczyzną godnym uczucia tytanki. Jest też fascynującym opowiadaczem, gawędziarzem i kto wie, czy to nie jego talent narracyjny  jest tym, co zachwyca odciętą od świata Kirke. Bo opowieść ma wielką moc! 

 Opowieść snuta przez czarownicę to historią bardzo interesującej kobiety- odtrąconej przez rodzinę, choć wzywanej w chwili próby (to ona pomaga przyjść na świat Minotaurowi, synowi siostry- Pazyfae). Czarownicy, która sama posiadła wiedzę o  właściwościach ziół i nauczyła się korzystać z czarów. Osoby samotnej, która jednak woli odosobnienie niż kłamstwa, intrygi i powierzchowność Olimpu. Kobiety szukającej miłości i w tej miłości kilkakrotnie zwiedzionej, ale ostatecznie szczęśliwej (mitologia podaje- choć nie mówi się o tym, aż tak często- że  Kirke została żoną Telemacha i teściową Penelopy. To lepsze niż "Moda na sukces"!) .  Wreszcie: matki, która dla dobra swojego syna jest w stanie ryzykować wszytko.  Władczej i pełnej godności tytanki i zwykłej  mieszkanki wyspy. Pewnie gdyby narracja w tej książce była trzecioosobowa, moglibyśmy powiedzieć, że to niezwykła historia i wyjątkowa bohaterka. Przez zastosowanie pierwszoosobowej narracji, Kirke może traci w naszych oczach  odrobinę wyjątkowości, ale zyskuje na autentyczności.  Nie jest opiewaną mieszkanką świętej góry, nie jest tą, dla której nie liczy się czas, bo jego upływ nie odbija się na jej urodzie. Jest po prostu kobietą (bez dystansu bogini w kontrze do śmiertelniczki). A kobiety przyzwyczajone są do grania wielu ról i tak jest i w jej przypadku. Madeline Miller napisała powieść, która ciekawie łączy wątki mitologiczne* (pojawia się inna czarownica: Medea, budowniczy Dedal, opowieść o zatargu ze Scyllą) z wyobraźnią  wypełniającą białe plamy. Pisarka, mając tylko kilka mitologicznych punktów zaczepienia, tworzy spójną opowieść i daje ją snuć tej, której nie zachwyciło bohaterstwo Odysa, ale właśnie jego opowieści.

 I jeszcze jedna rzecz, której nie sposób pominąć- okładka. Bardzo piękna, bogata obwoluta okrywa twardą,  okładkę z równie zachwycającym ornamentem. Książki się po okładce nie ocenia, ale w zalewie nowości i okładem,wykorzystujących ten sam obrazem w innych projektach, ta bardzo się wyróżnia. 
* Dla tych, którzy boją się mitologicznych zawiłości jest na końcu słownik postaci, więc można sobie wszystko przypomnieć i usystematyzować.
 
Madeline Miller, "Kirke". Przeł. Paweł Korombel . Wyd. Albatros. Warszawa 2018.

piątek, 14 grudnia 2018

"Tajemnica pod jemiołą" samotność z happy endem


Samotność jest chorobą cywilizacyjną.  Fatk, że może być powodem depresji jest znany, ale podobno sprawia też, że spada temperatura ciała. O samotności pisze w internecie blogerka  przedstawiająca się jako LBH.  Na jej posty trafia Alex, rozwodnik, któremu koledzy polecili szukać dziewczyny w sieci.  Rozczarowany tym, co znalazł na portalach randkowych, zaczyna śledzić blogową twórczość dziewczyny i  wierzyć, że właśnie ta kobieta jest jego jedyną.  Ponieważ zbliżają się święta, a dziewczyna planuje zakończyć bloga, Alex stwierdza, że to jedyna szansa, by ją odnaleźć i spotkać.   Zaczyna poszukiwania i wkrótce trafia do  miasteczka, w którym  wg wszelkiego prawdopodobieństwa może mieszkać jego blogerka.  Zdeterminowany facet planuje odwiedzić wszystkie mieszkanki, których inicjały odpowiadają internetowemu pseudonimowi.     
Szukając, poznaje różne osoby, także te o innych inicjałach.   Schody zaczynają się wtedy, gdy  poza sympatyczną i coraz mu bliższą  kelnerką (o zupełnie innym imieniu), trafia na  dziewczynę, która nie tylko z liter, ale  i  pewnego wrażenia wyjątkowo pasuje do internetowego profilu.  Co okaże się silniejsze- prawdziwa więź, czy bieg za wrażeniem? I jak zakończy się ta historia, w której niezwykle istotna rolę odegra pęk zasuszonych szarotek i pudełeczko od Tiffany’ego… 

 Richard Paul Evans jest specjalistą od dobrych zakończeń i szczęśliwych zbiegów okoliczności. Ma też duży sentyment do Bożego Narodzenia i wiele jego książek toczyło się właśnie w grudniu, a kilka łączył „jemiołowy” tytuł*.  Książki o tematyce świątecznej  w oczywisty sposób dążą ku happy endowi i jesteśmy w stanie wybaczyć nawet lekką dozę nieprawdopodobieństwa, gdy polubimy klimat i bohaterów. W powieści Evansa klimat świąt nie jest aż tak widoczny, jak w poprzednich (trudno się temu dziwić, bo żona opuściła Alexa w święta, więc nie kojarzą mu się szczęśliwie). Jednak  mój problem z tą książką polega na tym, że nie polubiłam Alexa i wcale mu nie kibicowałam.  Alex denerwował mnie swoim egoizmem  i tym, że jedynie jego emocje i uczucia się liczyły. Ale  mimo wszystko trafił na swojej bardzo szczęśliwe zakończenie, bo innego wyjścia w książce Evansa nie ma.
Evans zaczyna pisać książkę o samotności, o wielkim bólu, który w swoich mailach do wszechświatowa wysyła LBH.  Temat prawdziwej i pozornej samotności,  tego, że jest się samemu lub samotnym, jest bardzo ciekawy i zwłaszcza dziś, w czasie pozornych znajomości i letnich relacji, wart wykorzystania.  Tu, choć ciekawie się zaczyna, kończy się baaardzo przewidywalny sposób, w którym nie występuje psychologiczne prawdopodobieństwo. Tak czy inaczej, wierni czytelnicy będą  usatysfakcjonowani, bo znajdziemy w powieści kilka ładnych zdań  i być może nawet jakiś powód do przemyśleń.  A na pewno znajdziemy szczęśliwie zakończenie. I nadzieję, na to, że dostaniemy od losu  pęk szarotek. 

*Z "jemiołowych" powieści, ze wzgledu na opisanie środowiska autorów romansów, polecam najbardziej  "Hotel pod jemiołą"



Richard Paul Evans, "Tajemnica pod Jemiołą". Przeł. Hanna de Broekere. Wyd. Znak. Kraków 2018.


środa, 5 grudnia 2018

"Silva rerum II" wojna, dżuma i one

Po pierwszej części "Silva rerum" wiedziałam, czego się spodziewać. Pozbawionej dialogów, pełnej rozbudowanych, kwiecistych zdań gawędy o rodzinie, w której to, co wzniosłe splata się z tym, co bardzo przyziemne. I to dostałam. Choć informacja o długich zdaniach i braku dialogów nie jest może najszczęśliwszym sposobem rekomendowania książki, to "Silva rerum II" jest po wielokroć godna polecenia. To taki typ książki, podczas której czytania ma się nieodparte wrażenie obcowania z literaturą przez duże "L". Zdania są kunsztowne, pełne, sposób opowiadania niezwykle barwny i obrazowy. Sabaliauskaitė, niczym barokowy malarz, operuje doskonale półcieniem, który okrywa to, co słowo sugeruje i wznieca w wyobraźni. Gawęda o historii rodziny Narwojszów pełna jest  brutalności- gwałtów, morderstw, naturalistycznych scena rąbania ciała,  ale i pięknych wspomnień, uczuć wyniosłych i wiernych. Autorka, balansując na granicy światłocienia potrafi stworzyć niezwykły klimat, który choć czasami, sprawia, że czytelnikowi robi się słabo od wielu opisywanych okropieństw,  ciekawi go co dalej i zachłannie chce więcej. Bo w tym pisarstwie nie widać szwów. Jest, tak jak martwe natury, piękne formą, mimo  często mało mało wzniosłych tematów. Wielka to zasługa pisarki, ale także tłumaczki, dzięki której te rozkwitające, bujne zdania tak świetnie się czyta.

A tym razem czytamy o losach kolejnych pokoleń szlacheckiej rodziny. Na początku XVIII wieku Urszula, która w pierwszej części była młodą dziewczyną, teraz stoi już nad grobem i ma nadzieję, że jakoś uda się przedłużyć ród. Szansą na zapewnienie dziedzica jest żona bratanka Urszuli, Anna Katarzyna , która zostaje wysłana przez swojego męża do rodzinnego majątku. Dla kobiety będzie to  bardzo poważna próba. Próba uczuć, walki o zachowanie godności, ale też panowania nad sercem i rozumiem. Na pełnej niedobitków szwedzkiej armii prowincji, dwór prowadzony przez kobietę nie ma dużych szans, by przetrwać. Czy Anna Katarzyna wykorzysta swoją szansę i jaką cenę za to zapłaci? Poza  teraźniejszością wracamy do przeszłości, poznajemy burzliwe dzieje związku Urszuli  z  Birontem i jej bogatej, pełnej przygód i podroży, młodości. Poza losami tych kobiet i kilku związanych z nimi mężczyzn (m.in. żydowskiego lekarza), jest w tej powieści jeszcze jedna  bohaterka. Dżuma. Zaraza morowa  dziesiątkuje Wilno, a brak higieny i wiedzy o przenoszeniu się choroby powoduje śmiertelne żniwo.
Ta książka, to poza historią bohaterów też opowieść o świecie, w którym  bardzo trudno jest być kobietą. Bo choć wielka historia, historia wojen, rozejmów, układów, wstępowania  na tron Sasów, elekcji Korybuta Wiśniowieckiego jest historią mężczyzn, to zwykłe życie codzienne jest opowieścią kobiet- walczących do dom, rodzących dzieci, podejmujących decyzje, starających się zachować godność i normalność nawet  jeśli wyrazem tego ma być jedzenie z rodowych sreber marnej polewki. Kobiet  ratujących życia, o które nikt inny się nie zatroszczy.

Na obwolucie poprzedniego tomu czekały na nas dwa urocze putta, bo też o wszelkich przejawach miłości wiele tam było. Z obwoluty II tomu spogląda na nas kostucha w koronie  (także rzeźba z kościoła św. Piotra i Pawła, którą oglądają bohaterowie), bo o śmierci w tej opowieści bardzo wiele. Na krążącej w necie okładce III tomu znów pojawią się putta... A ja znów będę czekała.

   Kristina Sabaliauskaitė,  „Silva rerum II”. Przeł.  Izabela Korybut-Daszkiewicz. Wyd Literackie. Kraków 2018.

sobota, 1 grudnia 2018

Sezon na golfy i gołe nogi

Grudzień. Nie ma co z tym dyskutować- zaczął się przedświąteczny stan podgorączkowy. Przed moją biblioteką od dwóch tygodni trwa świąteczny kiermasz (mamy z okna widok na karuzelę z reniferami i wielkie "Poznań EYE" oraz kramy z cenami z kosmosu).  W księgarniach  już od października następuje wysyp książek o świętach. I zrodziło się kilka pozaliterackich obserwacji dotyczących okładek...

Bohaterowie z okładek rzadko noszą czapki. Dziwne, bo zwykle na krajobraz jest śnieżny. Śnieg, mróz, a oni bez czapki? I choć już bardzo dawno nie było u nas śniegu na Boże Narodzenie (częściej bywał na Wielkanoc...), i "puchowy śniegu tren" jest raczej marzeniem i literacką fantazją, to mimo wszystko, z troski o bohaterów świątecznych opowieści, radziłabym nosić  nakrycia głowy. Bo co może bardziej zepsuć atmosferę  niż katar? Zwłaszcza gdy atmosfera robi się romantycznie ocieplona...

Może okładkowi bohaterowie są zmiennocieplni?! Bo jak inaczej tłumaczyć, że panie noszą grube golfy, wełniane skarpety i... gołe nogi? Zakutana pod szyją niewiasta, ogrzewająca ręce kubkiem z parującym napojem, obok malowniczo udrapowany pled, a ta z gołymi nogami!  I bez kapci!  Niestety, wiem z doświadczenia, że nawet skarpety z antypoślizgowymi wypustkami nie zstąpią bamboszy (chyba że chcemy za jednym zamachem przemieszczać się po domu i  froterować podłogę).  Taki styl (skarpety i gołe nogi) panuje też na wszelkich internetowych słitfociach i blogach lajfstajlowych. (Gdzie te czasy, gdy i ja chciałam być bjurtiguru  Wyglądaj i czytaj ?). Gdy cała społeczność siedzi w domu w dresach, wędruje po mieszkaniach w papuciach i zawija się w koce, okładkowe bohaterki spędzają leniwe popołudnia w swetrach o miękkich splotach, ale z gołymi nogami. Zrozum tu kobietę z okładki! Wiem, że choć wirtual zapewnia nas, że golf i gołe nogi to coś szalenie trendy,to  jedynie słuszną opcją w realu jest dres, koc i bambosze! Ale nie każdy wiedzie życie jak z okładki, które uzupełniają obowiązkowo  kominek, gorąca herbata i cytrusy- też bez specjalnego sensu, bo cytrusy jak wiadomo wychładzają organizm...I to, dlaczego tak chętnie zajadamy je zimą, zamiast pałaszować wędzone śliwki, pozostaje równie interesującą sprawą.
  
Wracając do tematu śniegu: autorzy świątecznych opowieści uparli się i nakazują swoim bohaterom brodzić w zaspach, przytulać się w zawiejach,  strącać sople z gzymsów  i strzepywać z rzęs wiszące na nich śnieżynki... Czy nie byłoby większym wyzwaniem napisanie świątecznej historii w anturażu, który jest bardziej realny- w chlapie, mżawce,  przy wietrze i  paskudnej temperaturze około zera? Każda historia wygląda ładniej w dodającym uroczych rumieńców mroziku, przy wirujących płatkach śniegu...  A co z prawdziwy życiem i błotem na ulicy? Co z tramwajem, do którego (jeśli już przyjedzie!) w godzinach szczytu nie można się dostać, bo każdy przytula pakę z galerii halowej? Co z  sąsiadem, który zamiast w leniwą sobotę puszczać cudnego Franka Sinatrę  robi szybki remoncik przy użyciu różnych wiertarek? Co z parującymi okularami i  głośnymi imprezami firmowymi w knajpie, do której właśnie się weszło na  spokojne pogaduchy z koleżanką? Wreszcie, co z ludźmi, którym los poskąpił luksusu kominka i uroczego zduna w pakiecie? Czy w takich warunkach nie ma szans na "świąteczne cuda"?  Rzucam wyzwanie! I oczekuję sensownej okładki:)

Powinnam jeszcze zalokować produkty i opisać stylizację ze zdjęcia. Proszę bardzo:
- bambosze góralskie
- skarpety garniturowe
- sztruksy po Wuju 

A tu kilka świątecznych propozycji lekturowych z lat ubiegłych:
Dla dzieci (choć nie tylko)  "Wigilia Małgorzaty"
 Dla dorosłych (lubiących happy endy) "Trafiony zatopiony"

czwartek, 22 listopada 2018

"Seans w Domu Egipskim" Ten Przybysz i Szczupaczyńska

Rok 1898 obfitował w ważne wydarzenia. Dla profesorowej Szczupaczyńskiej szczególnie bolesne było zamordowanie cesarzowej Sisi,  przybycie do Krakowa amoralnego artysty tfu! Przybyszewskiego oraz morderstwo, które wydarzyło się podczas seansu spirytystycznego w czasie zaćmienia księżyca.  Bowiem gdy siły metapsychozy krążyły wokół stolika, gdy siły witalne pchały szatańskiego Stanisława do pokoju sąsiedniego, gdy  jeszcze nie aż tak słynne medium czyniło swoje sztuki, gospodarz, zacny i szanowany lekarz, został otruty... 

Profesorowa chcąc nie chcąc bierze nie siebie ciężar śledztw, a przy okazji musi przygotować dom do świąt i radzić sobie  z fochami przemęczonej służącej Franciszki. Szczęśliwie, jako że  winni zbrodni mogą być tylko ci, którzy znajdowali się w Domu Egipskim, profesorowa nie musi kierować się do aż tak podejrzanych domostw jak podczas poprzednich śledztw. Ale z drugiej strony, czy przesiadywanie w kawiarniach, choćby nie wiadomo jak zacnych, a przede wszystkim wejście do szatańskiego lokum i spędzenie nowomodnej imprezy, jaką są huczne imieniny Sylwestra, w towarzystwie Tego Człowieka i jego świty nie jest czymś znacznie gorszym? Ale dzielna Zofia,  uzbrojona w srebrny ołówek, znajomość plotek i chęć odnalezienia prawdy, nie zawaha się przed niczym.  Co tu dużo mówić- odwiedzinami w jaskini zepsucia, w której rządy sprawuje sam Przybysz, zaskarbiła sobie szacunek i podziw! Poza tym, jako kobieta mająca już pewne doświadczenie, nie zawaha się ostro rozmawiać z pewnymi damami, czytać ich listów (także tych z krzyżykiem!), a nawet usiąść na krześle, choć nikt jej tego nie zaproponował! Wyrabia się Zofia, nie ma co!  Szczęśliwie pewną pomocą zacnej profesorowej może służyć Tadeuszek Żeleński, który zna dekadentów i ich "sztukę". Niechybnie pewna epoka się kończy...

Trzecia przygoda Szczupaczyńskiej jest pod względem intrygi chyba najlepsza (a może po prostu ja, wierna czytelniczka niejakiej Christie, najbardziej lubię takie zagadki z określona z góry liczbą podejrzanych). Pani Szymiczkowa, zręcznymi piórami swych pomocników Dehnela i Tarczyńskiego pisze jak zwykle dowcipnie, inteligentnie, mając do swej bohaterki i Krakowa tamtych lat pewien sympatyczny dystans.  Znów pojawia się "pacykarz" Wyspiański,  konserwatyści czytają"Czas", kolędnicy mówią słowami  spisanej przez Schillera "Pastorałki", a w listach (także tych z krzyżykiem!)  mieszają się wyznania Przybysza i pani Mniszkówny. Kraków jest coraz bardziej modern,  a profesorowa, choć przeświadczona o wyższości cesarskiego porządku świata, uchyla chyba drzwi nowym prądom. Bo  sylwester z Przybyszewskim to nie wszystko na co ją stać! Czekam, bo moim zdaniem, Zofia Szczupaczyńska powinna jeszcze głębiej wejść w świat bohemy!

 Jacek Dehnel i Piotr Tarczyński (Maryla Szymiczkowa), "Seans w Domu Egipskim". Wyd. Znak. Kraków 2018.
Pierwsza przygoda profesorowej:
Druga przygoda profesorowej:

środa, 14 listopada 2018

"Strażniczka miodu i pszczół" z włoskiej wyspy

Malownicza  włoska na Sardynii,  lato,  morska bryza, słońce koloru miodu i brzęczenie pszczół. Kto tęskni za podobnym otoczeniem powinien sięgnąć po tę książkę.   Historię, która z jednej strony jest opowieścią o szukającej swojej drogi pszczelarce, czy raczej strażniczce pszczół, która po latach wraca do rodzinnej wioski , a z drugiej: pochwałą natury i miodu.  Główna bohaterka książki, Angelica, wędrująca przez lata od pasieki do pasieki, wraca  na Sardynię, by zmierzyć z paroma sekretami swojego dzieciństwa.  Odziedziczyła bowiem dom po kobiecie, która kiedyś była dla niej jak matka i przekazała całą wiedzę o pszczołach. Poza odnalezieniem starych zapisków opiekunki,  spotyka też  swoją pierwszą miłość- Nicolę, mężczyznę, który też nosi w sobie kilka tajemnic. Jednak nie tylko wspomnienia i dawne historie dotykają dziewczyny. Współczesność daje  o sobie znać choćby planami zagospodarowania wyspy, które mogą zrujnować  tamtejszy ekosystem. Angelica na początku niepewna swojej przyszłości i decyzji,  postanawia włączyć się w życie lokalnej społeczność, a jej zaangażowanie dziwi ja są samą. 
Opowieść o walce ludzi z planami korporacji, a także próbach  odnowienia dawnych uczuć to nic nowego. To elementy napędzające akcje, ale nie o akcję w tej powieści chodzi. Bo opowieść snuje się dość leniwie, a momenty kulminacji nie powodują dramatycznych zwrotów.  Najciekawszy jest w niej  urzekający klimat, tworzony opisami morza, przyrody i niezwykłych miejsc, takich  jak stare drzewo oliwne, zamieszkiwane przez endemiczne pszczoły.   Autorka umie pisać tak, że czytelnik błyskawicznie wchodzi w tworzony przez nią świat i wyobraża sobie piękno wyspy  i bogactwo przyrody.  Zresztą Caboni  sama mieszka na Sardynii i jest jej wspaniałą ambasadorką.  Czytając  jej opisy wyspy chce się tam pojechać i zobaczyć na własne oczy błękit morza, zieleń drzew i bogactwo kolorów kwiatów.  Dodatkowym elementem wyróżniającym tę powieść jest rozpoczynanie każdego rozdziału od charakterystyki różnych gatunków miodu.   Czytamy o różnych barwach miodu, o jego właściwościach wywoływania uśmiechu, łagodzenia stresu, zjednywania przyjaciół. Miód staje się czymś niemal magicznym- darem natury,  który leczy, koi i upiększa.  Lektura uświadamia jak wiele pracy i wiedzy potrzeba do zamknięcia w słoiku miodu. I że miód powinniśmy smakować  i zachwycać się jego barwą, konsystencją, stopniem scukrzenia  i zaskakującymi smakami, które ze sobą niesie.  A ponieważ ja miód jem najczęściej w wakacje, ta książka była pretekstem do powrotu do wakacyjnych wspomnień. I momentem dla marzeń o słońcu, morzu i słodyczy.

Cristina Caboni, "Strażniczka miodu i pszczół". Przeł. Karolina Stańczyk. Wyd. Muza. Warszawa 2018. 

środa, 7 listopada 2018

"O tym można rozmawiać tylko z królikami", młodzi wrażliwcy

 Czasem każdy z nas czuje się inny, niedopasowany do sytuacji, przewrażliwiony.  Słyszy i przeżywa więcej i dogłębniej. Bierze do siebie. Czuje się z tym dziwnie, albo źle. Jest zagubiony. Takie chwile przeżywamy wszyscy, ale czasem, gdy zdarzają się najczęściej jest czas dojrzewania. I właśnie do nastolatków kierowana jest tak książka. Książka obrazkowa, z małą ilością tekstu.  Bo tu nie ma niepotrzebnego słowa, zapychania stron tekstem. Pod tym względem książka jest świetna dla młodych czytelników, którzy nie chcą marnować cennego czasu na czytanie o drobiazgach. Od razu jesteśmy wprowadzeni w świat bohatera, który wbrew pozorom wcale nie jest królikiem. Książka mądra, bo nakazująca samemu wyciągać wnioski, interpretować i myśleć.  
Jedno co mnie zastanawia, to czy młodzież, która zwykle ma uczulenie na wszystko co "dzidziusiowe", a książki  obrazkowe kojarzy z literatura dla najmłodszych, sięgną po tę pozycję. Ale już po pierwszych stronach widać, że ilustracje (absolutnie nie "dzidziusiowe") są jednak przeznaczone dla starszego czytelnika, który wyrósł z przesłodzonych obrazków i nie boi się być królikiem .Warto.   

Anna Höglund, "O tym można rozmawiać tylko z królikami”. Przeł. Katarzyna Skalska. Wyd. Zakamarki. Poznań 2018.


 




niedziela, 28 października 2018

"Całe lato bez Facebooka" śledztwo i książki

Lato bez Facebooka brzmi jak wyrok. A co, jeśli bez dostępu do netu spędza się kilka lat? I to w mieście, które choć nazywa się Nowy Jork, nie jest TYM Nowym Jorkiem. Ma za to  prawie 200 rond i zerową przestępczość... Mieszkańców pewnie taki fakt cieszy, ale co z policjantami?  Zwłaszcza z policjantką Agathą Crispies (podobieństwo do TEJ Christie zamierzone)?   Gdy pozostali stróże prawa grają w rzutki albo robią na szydełku, ona próbuje krzewić swoją pasję-czytanie. Jednak  prowadzony przez nią na komisariacie klub czytelniczy nie cieszy się wielkim powodzeniem. Az tu nagle…nie, nie, nie zaczynają walić tłumy na książkowe spotkania.
Mamy trupa. Jednego, drugiego. Zbrodnie w mieście, w którym do tej pory  jedynym niebezpieczeństwem były radioaktywne wiewiórki, sprawia, że policja wreszcie ma co robić (poza graniem w rzutki i szydełkowaniem).  Agatha, wielbicielka pączków i literatury zaczyna śledztwo. Tyle tylko, że zamiast słynnych  "małych szarych komórek" ma komórki tłuszczowe i być może one nieco zaburzają jej zdolności śledcze. Ślady prowadza do Polki, której nazwisko dla amerykańskiej bohaterki i francuskiego autora jest fantastycznym tematem do żartów.  A to żadna pani Brzęczyszczykiewicz, zwykła Grzegorczyk!  Prowadząc swoje dochodzenie Agatha współpracuje z innymi policjantami, spotyka atrakcyjnego drwala (który chce być pierwszym w historii literatury autorem książek łączących poradnictwo psychologiczne z westernem), oraz usiłuje dbać o rozwój czytelniczy członków swojego klubu.  I choć może się wydawać, że  Crispies wolno kojarzy, mimo przekonania o własnej błyskotliwości,  nie dostrzega najprostszych związków, a na dodatek za bardzo rzuca się w oczy, zakończenie może zaskoczyć! Choć dla wielbicieli Christe może budzić skojarzenia z pewnym zabójstwem...  I wbrew temu, co autor sugeruje na ostatniej stronie (uwaga dla tych, którzy lubią wcześniej poznać nazwisko mordercy) to nie James Joyce zabił!


Ale, choć wszystko kręci się wokół afery kryminalnej, to  nie intryga jest w tej powieści najważniejsza. Tak jak O dziewczynce,która połknęła chmurę znów mamy do czynienia z nagromadzeniem absurdów i mnóstwem słownego komizmu (nie ma jednak takich jak w dziewczynce wzruszeń). Autor porusza w tej książce poważne tematy- np. rasizm i nasze  powszednie i powszechne uprzedzenia,  całość podana jest w bardzo lekkiej formie.  Dodatkowym wątkiem są książki i  walka policjantki o rozwinięcie czytelniczych zainteresowań swoich współpracowników. Choć nie popieram zmuszania ludzi do czytania, to ogniste perory wygłaszane  do zmuszonych do uczestniczenia w klubie mają w sobie siłę rażenia.W  książce jest z  całkiem sporo ładnych fraz o czytaniu.  A nawiązań do powieści z klasyki światowej  jest sporo, więc jeśli ktoś ma ochotę na  wyprawę do świata szalonych wyobrażeń  autora o literackich skojarzeń, niech wsiada do  wagonika tej  literackiej kolejki. Momentami książka, jak to na kolejce, traci szybkość, ale czyta się po prostu przyjemnie!  A absurdalnego poczucia humoru nigdy nie za dużo.  Bo rozrywkę płynąca z czytania tu przede wszystkim chodzi. I  zwolennikiem tej tezy jest chyba sam  Romain Puertolas.

 Romain Puertolas, "Całe lato bez Facebooka". Przeł. Maria Zawdzka-Strączek. Wyd. Wyd. Sonia Draga. Katowice 2018.

niedziela, 21 października 2018

"Milczysz, moja śliczna..." Molly wśród zagadek

 Molly Murphy ugruntowała już swoją pozycję detektywa i nie brakuje jej zleceń. Kolejne sprawy podsyłają jej starzy znajomi, albo wręcz wpada na nie podczas spaceru w Central Parku.  Dlatego też w kolejnym tomie przygód odważnej Irlandki nie skupiamy się na jednym śledztwie, ale towarzyszymy bohaterce w kilku sprawach.  Bo z jednej strony jest historia tajemniczej milczącej dziewczyny, którą Molly znajduje nieopodal ślizgawki w parku, z drugiej zlecenie związane z rzekomo nawiedzonym teatrem, z trzeciej sprawa tajemniczego morderstwa oraz sprawdzenie moralności pewnego narzeczonego. A w oddali przechadzają się członkowie cosa nostra. 
 Najwięcej czasu Molly spędza w teatrze, próbując udowodnić, że za próbami zamachu na podstarzałą gwiazdę sceny nie stoi żaden duch. W tym celu dzielna pani detektyw wchodzi w teatralny światek i staje się jedną z chórzystek. Jak można się spodziewać, zarówno wyjście na scenę, jak i rozwiązanie zagadki będą dla Molly sporym wyzwaniem.  Natomiast najwięcej serca Molly wkłada w sprawę odnalezionej dziewczyny,  dla której ratowania decyduje się na zamknięcie w szpitalu psychiatrycznym. Fragmenty z tego miejsca to z pewnością najbardziej przerażające sceny książki,  a opisy eksperymentów zarażania pensjonariuszek tyfusem są wstrząsające.  Rhys Bowen, budując świat Nowego Jorku z 1902 roku przywołuje postać Nellie Bly, dziennikarki, która dała się zamknąć w szpitalu psychiatrycznym, aby opisać jak naprawdę wyglądają te miejsca i czym jest rzekoma troska o zdrowie pacjentów.  
Obok spraw kryminalnych, w książce rozwija się też wątek Molly i Daniela (który ponieważ cały czas czeka nam możliwość powrotu do policji, pomaga Molly w pracy). Choć trudno wybrać, które ze śledztw jest głównym tematem powieści, to połączenie wątków i przeplatanie się kolejnych tajemnic daje mieszankę, którą doskonale się czyta.  Fantastyczna bohaterka, starzy znajomi i nowe postaci, bardzo sprawnie prowadzona intryga i lekki humor sprawiają, że  od "Milczysz, moja śliczna" bardzo trudno się oderwać.

To już siódma przygoda Molly, a Rhys Bowen cały czas trzyma poziom i nie można powiedzieć, by jakaś z części cyklu była słabsza. Jedyna rzecz, której trochę żal to fakt, że książki wychodzą w Polsce w bardzo długich odstępach czasu i po pierwsze czytelnik zdąży zapomnieć, co wydarzało się ostatnio, a po drugie czekanie na kolejny tom dłuuuuuży się niemiłosiernie. 

 Rhys Bowen, "Milczysz, moja śliczna...". Przeł. Joanna Orłoś-Supeł. Wyd. Noir sur blanc. Warszawa 2018. 

 Poprzednie przygody Molly (od najnowszych do najstarszych):
"Dublin,moja miłość"
"O mój ukochany"
"Pieniądze to nie wszystko"
"Do grobowej deski"
"Śmierć detektywa"
"Prawo panny Murphy"


niedziela, 14 października 2018

"Komeda. Osobiste życie jazzu" ich świat

Zaczyna się od festiwalu jazzowego w Sopocie w 1956 roku. Od szału młodzieńczej wolności, pomysłów, ekspansji nowego brzmienia. Od koncertu Sekstetu Komedy. A potem wracamy do dzieciństwa, młodości (studiów medycznych i pierwszych zespołów) i dorosłego życia jednego z najważniejszych twórców polskiej muzyki XX wieku- Krzysztofa Komedy Trzcińskiego.  
Magdalena Grzebałkowska piszące tę książkę nie miała łatwego zadania, bo jej bohater nie zostawił po sobie niczego, co mogłoby posłużyć za podwaliny biografii- nie pisał dzienników, listy rzadko. Wśród znajomych nie miał opinii człowieka kontrowersyjnego. A jednak jego życie otaczała jakaś tajemnica i lekka niejasność. Niejasny był jego związek z Zofią Lach, bo ona, w przeciwieństwie do męża, budziła w ludziach skrajne, często nieprzychylne jej uczucia. Czy to ona "stworzyła" Komedę? Czy  jej choroba alkoholowa i powodowana piciem agresja była powodem ich rozstania? Niejasne są też okoliczności wypadku, który był przyczyną śmierci muzyka, a które to okoliczności autorka przedstawia w dwóch wariantach. I niejasna jest też rola Hłaski w tych zajściach oraz cała znajomość obu panów-bo mówiono, że Komedia powinien unikać Hłaski. 
 Komeda jest tytułowym bohaterem książki, ale podtytuł- osobiste życie jazzu, pokazuje, że postaci jest tu znacznie więcej. I oni są tu równie ważni. We wspomnieniach czy relacjach pojawiają się m.in. Jan Ptaszyn Wróblewski, Jerzy Milan, Wojciech Karolak, debiutująca Urszula Dudziak  i myślący jeszcze nad karierą klasycznego skrzypka Michał Urbaniak.  Same sławy polskiego jazzu. Do tego ten, bez którego o jazzie i latach 50. mówić nie sposób, czyli Leopold Tyrmand. Na dokładkę Agnieszka Osiecka, Roman Polański, Krystyna Sienkiewicz (znów niejasna relacja), Piotr Skrzynecki. Życie nie tylko jazzu, ale szeroko rozumiany świat artystyczny Polski, a potem polonijny, gdy Komeda zaczyna swoją karierę w USA. Opowieść o ludziach, którzy szukali swojego głosu, swojego sposobu wyrażania, lepszej przyszłości, wolności. I znajdowali to w szalonych, mocno zakrapianych imprezach, koncertach, improwizacjach i sztuce. Ten świat, choć przecież sprzed zaledwie 60 lat,  zachowany na taśmach, w rozmaitych spisanych wspomnieniach, ale też pamiętany przez wielu rozmówców Grzebałkowskiej, wydaje się bardzo odległy (problemy ze zdobyciem instrumentów, płyt, przeróżnych urzędowych pozwoleń). Ale fascynujący.

Magdalena Grzebałkowska wykonała wielką pracę, budując portret Komedy i jego środowiska z jednej strony na podstawie materiałów archiwalnych- książek, archiwów, gazet (kto  dziś pisze takie dokładne i techniczne recenzje muzyczne, jak te ze starych czasopism...), ale też  rozmów z tymi, którzy Komedę i tamte czasy pamiętają. Blisko 40 stron przypisów (nie lubię przypisów z tyłu książki, ale łatwo w takim układzie zobaczyć ich ogrom), najlepiej świadczy o tym, jak mijały 3 lata pisania tej książki. Trochę biografii, ale trochę i reportażu o  tamtych latach.Ze zdaniami krótkimi, wypełnionymi treścią.  
Dla pokazania bohatera, istotny jest kontekst, szeroki plan. Tu ten kontekst jest równie ważny. Grzebałkowska na spotkaniu z czytelnikami mówiła, że o Komedzie wszyscy wypowiadali się bardzo pozytywnie, że był człowiekiem dobrym, pracowitym. A to nie są wymarzone cechy bohatera biografii. Dlatego pojawia się  ten szeroki plan, który wypełnia i dopełnia obrazu.  Może czytelnik, który szuka stricte historii Komedy trochę na tym traci, ale czytelnik zainteresowany ogólnym rysem: zyskuje. Komeda nie jest do końca poznany i pewnie nigdy nie będzie. Paradoksalnie właśnie ci, którzy są tacy dobrzy, poczciwi i nieśmiali, mają najwięcej tajemnic, do których nie ma dostępu. Ale ta książka to ważna publikacja o tamtych ludziach i tamtych czasach, Warta poznania także dlatego, że choć nam wydaje się, że Komeda to gwiazda światowej muzyki filmowej, to dziś w USA mało kto o nim pamięta (tak jak mało kto pamięta u nas o polskim kompozytorze, Bronisławie Kaperze, laureacie Oscara za muzykę, który w znacznym stopniu przyczynił się do zwrócenia uwagi na polskie kino w latach 60. i 70.).  Biografie pisze się trochę po to, aby przypominać. 

Magdalena Grzebałkowska. "Komeda. Osobiste życie jazzu". Wyd. Znak. Kraków 2018. 
Jedna z najbardziej znanych piosenek Komedy. Ze słowami Osieckiej.

niedziela, 7 października 2018

"Performens" wykreować siebie?

Zabiegana bizneswoman  zostawiania swoje dotychczasowe wielkomiejskie życie. Wyjeżdża na prowincję i kupuje dom.  Ile już było takich powieści?! Jednak książka Karoliny Wilczyńskiej nie jest powieleniem znanego (choć, co tu ukrywać, dość przyjemnego) schematu. Jej bohaterka,Nadia, owszem rzuca miasto i ,owszem, kupuje dom na wsi.  A nawet, czego też można się spodziewać, poznaje mężczyznę.  Z dala od pędu codzienności spotyka tych, którzy jej nie lubią, a także tych, dla których poznanie jej będzie ważnym wydarzeniem, pozwalającym zmienić to, co wydawało się stałe i niezmienne.  Ale tym co odróżnia Nadię od innych postaci z książek, które zaczynają się podobnie, jest jej siła i determinacja. Kobieta bowiem nie tylko obok domu zakłada coś w rodzaju schroniska dla artystów, ale też decyduje się na  coś, co niektórzy nazwą artystyczną prowokacją, tytułowym performensem. A dla niej to rodzaj autoterapii. Zakłada cmentarz. Nie dla umarłych, lecz żywych. 

Losy Nadii i jej nietypowego sposobu na pozbycie się traum i wspomnień stają się pretekstem do opowiedzenia o machinie marketingu, sposobach podłapania idei i przemienienia jej w biznes.  To opowieść o wykorzystaniu człowieka, ale też pewnym rodzaju merkantylizacji sztuki i emocji. Historia narastającego balonu wyobrażeń i oczekiwań. I samotnej dziewczyny. Nadia jest niebanalną bohaterką kobiecej obyczajówki, która nie do końca jest tylko kobieca, a jej zakończenie, choć dla bohaterki szczęśliwe, nie ma w sobie nic z typowego happy endu.  Poza Nadią sympatię budzi też Błażej, chłopak  z wioski, tak samo autentyczny w swoich przeżyciach jak Nadia. A ich znajomość, tak trudna do nazwania, jest bardzo ciekawym wątkiem tej powieści. Mnie sympatii (co jest również zasługą autorki), wzbudza Sławko, posiadający wszelkie wady artystów i dość mało ich zwyczajowych zalet.  Bardzo interesująco odmalowuje autorka mieszkańców wsi, którzy z wielką łatwością oceniają i kategoryzują ludzi. Widać, że Karolina Wilczyńska zna się na charakterach i umie tworzyć niebanalne zaskakujące historie. A takich opowieści zawsze potrzeba!  Zwłaszcza gdy kończą się inaczej niż tego oczekujemy.

Karolina Wilczyńska, "Performens". Wyd. Czwarta strona. Poznań, 2018.

niedziela, 30 września 2018

"Czas przeszły niedoskonały", skutki pewnej kolacji

Fellowes przyzwyczaił czytelników do opowieści o sferach i arystokracji: "Snoby", "Belgavia". "Czas przeszły niedoskonały" jest kolejnym puzzlem do układanki o wyższych sferach i tych, którzy do tego towarzystwa aspirują. Damian nie miał udokumentowanych  12 pokoleń błękitnej krwi (nawet 2 nie miał...) a jednak, wprowadzony do arystokratycznego światka w latach 70. XX w. narobił sporo zamieszania. Po latach, gdy jest bogaty, samotny i umierający, prosi swojego dawnego przyjaciela o pomoc w odszukaniu ewentualnego dziedzica. Owy przyjaciel, narrator powieści, podejmuje się tego zadania, które poza spotkaniami z dawnymi kobietami Damiana, będzie wycieczką w przeszłość i próbą spojrzenia z dystansu na wydarzenia sprzed lat.  Kwestie poszukiwania domniemanego syna Damiana to jeden wątek książki, któremu towarzyszy też oczywiście opowieści o różnych związkach i ich historiach.

Drugi, i dla mnie ciekawszy motyw, to zmieniająca się w XX wieku rola i rzeczywistość arystokracji i "sfer". W tym autor książki czuje się doskonale i po raz kolejny opowiada o przemianach społecznych i obyczajowych. Szczerze mówiąc nie miałam pojęcia, że nawet w latach 70. w starej wesołej Anglii podziały klasowe były tak wszechobecne i czasie, gdy w Europie szalały rożne rewolucje i ruchy, statyczny podział na plebs i  tych dobrze urodzonych był tak mocny. I szczątkowo jest tak aż do dzisiaj.  Autor trzyma czytelnika w pewnym napięciu, wynikającym z faktu, że wszyscy bohaterowie mówią o pamiętnej kolacji, o której czytelnik będzie mógł przeczytać dopiero w finale.  Można się spodziewać, jaka to kolacja, ale i tak Fellowes umie utrzymać uwagę i zręcznie przeskakiwać między historią z przeszłości, a współczesnością bohaterów. Przecież ten rodzaj czasu przeszłego charakteryzuje się tym, że skutki danych wydarzeń widoczne są do dziś. 
Do tego to, czego się spodziewałam i na co się nastawiałam- humor, czasem dość makabryczny, parę bon motów, eleganci styl narracji, odrobina nonszalancji.  I znów mamy do czynienia z powieścią, która aż prosi się o przeniesienie na ekran kinowy. Bo to przede wszystkim historia o ludziach, którzy żyją w nałożonych przez lata ograniczeniach. O ludziach, którzy próbowali z nimi walczyć (z różnym skutkiem), o tych, którzy się poddali. O samotności. I o miłości. Niedoskonałej, ale nie zawsze przeszłej. O której warto czytać w każdym czasie.
Julian Fellowes. "Czas przeszły niedoskonały". Przeł. Barbara Kopeć-Umiastowska. Wyd.Marginesy. Warszawa 2018. 

niedziela, 23 września 2018

"Elizabeth i jej ogród" na każdą porę roku


Elizabeth von Arnim  jest autorką książki, którą  kiedyś bardzo chciałam przeczytać, ale była ciągle wypożyczona, czyli „Zaczarowanego kwietnia”. Nie tracę nadziei, że kiedyś tę książkę dorwę!  Napisała też powieść autobiograficzną o ogrodzie pod Szczecinem, który był częścią jej świata, gdy ta Angielka zdecydowała się wyjść za Niemca i wyjechać nim na Pomorze.  Życie małżeńskie pisarki nie układało się zbyt szczęśliwie, ostatecznie rozwiodła się z mężem, który w książce występuje pod wiele mówiącym pseudonimem Gniewny. Zresztą Elizabeth nie była typową  kobieta swoich czasów, a już zupełnie nie pasowała do wzorca pruskiej pani domu.  Chciała być wolna, robić to, co kocha (a kochała ogrodnictwo i książki). Miała swoje poglądy i  nie obawiała się ich bronić.   

 Książka to nie tylko opowieść o wielkim umiłowaniu przyrody, której zmiany śledzimy na przestrzeni pór roku,  to też opowieść o życiu kobiety w świecie pełnym ograniczeń, które ona, żyjąc sobie na prowincji, nagina.  Kobiecie nie wypada grzebać w ziemi, więc Elizabeth wymyka się na swoje grządki, trwoni pieniądze na nasiona i sadzonki, rozmawia z ogrodnikiem. Z mężem prowadzi też rozmowy o roli chłopów w majątku i kobiet, które gdy się ich nie bije wątpią w przywiązanie męża. Ale także pojawiają się słowa o kobietach, które wcale nie chcą być traktowane na równi z mężczyznami, bo wolałby mieć ich na każde skinienie.  Poza tym pani domu ma też swoje otoczenie towarzyskie (w świecie trudnych podróży, wizyty trwały miesiące i znajomi podrzucali sobie gości). Dlatego do domu Elizabeth przybywają jej przyjaciółka i podrzucona przez znajomych, artystyczna dusza, chcąca napisać książkę o swojej podróży (dziś to nikogo nie dziwi). Elizabeth nie szczędzi ironii i humoru w opisach towarzyszek, a także prowadzonych przez nie  rozmów o świecie, sztuce i znów- o roli kobiet. Książka to zbiór przemyśleń i wrażeń o ogrodzie,  ludziach, codzienności. Nie brakuje także refleksji o książkach, bibliotekach i czytaniu (które zdaniem Gniewnego, szkodzi kobietom). Natura i kultura. Bo jak wiadomo od czasów Cycerona "człowiek do życia potrzebuje ogrodów i bibliotek".  Pisane lekko, z humorem i  delikatna ironią. Nie jest to historia, która wciąga i nie pozwala się oderwać od lektury,  ale czyta się z dużą przyjemnością, zwłaszcza ze względu na inteligencję i humor autorki.  Na piękne letnie dni i długie zimowe wieczory. 

Elizabeth von Arnin, "Elizabeth i jej ogród".  Przeł. Elżbieta Bruska i Berenika Marta Lemańczyk. Wyd. MG Warszawa 2011.