Jest coś charakterystycznego w tym, jak pisze Jakub Małecki.
Skupienie na detalu, na prostych
sprawach, opisanie z jednej
strony z oddechem na refleksje czytelnika, ale z drugiej z pewną
opiekuńczością nad naszą wyobraźnią.
Przenikające się wątki, całostki
tworzące historie. Tak było w „Śladach”, które z początku zdawały się zbiorem
opowiadań, a im dalej w las, tym więcej zazębień i ech. Tu- niby typowa powieść,
ale przecież też fragmentaryczna, nielinearna, bez typowego początku,
rozwinięcia i zakończenia, a jednak
domknięta. Bo czytając tę książkę mam wrażenie, że najważniejsze jest
to, co pomiędzy.
A pomiędzy jest nasza
rzeczywistość- rzeczywistość równolatków autora, którzy wychowali się na marzeniach o gierkach o SuperMario, na budowanych karierach,
otwartych światach, które wiele obiecują, ale i wiele z człowieka
wyciągają. Nie wiem, czy to było
zamierzeniami Małeckiego, ale kilka razy w trakcie lektury myślałam, że autorów udało się uchwycić to, co dla naszego
tu i teraz bardzo reprezentatywne- fragmentaryczność historii i relacji. Jest
tu bowiem historia miłosna dziewczyny i chłopka, którzy schodzą się i
rozchodzą, jest opowieść rodzinna, jest historia nie tyle prowincjonalna, ale mniej
miasteczkowa niż warszawska. A we wszystkim jest też opowieść o samotności. Samotności, która nie jest z wyboru, ale jest
konsekwencją innych wyborów.
Na okładce klawisze
fortepianu, jako motto- nuty koncertu fortepianowego Rachmaninowa, w
treści najbardziej pianistyczne miasto w
Polsce, nie, nie Żelazowa Wola-
Kalisz! Lubię książki, które prowadzą
poza tekst- ta prowadzi trochę do haiku, trochę do malarstwa japońskiego i
trochę do fortepianu. Tą drogą pójdę.
Jakub Małecki. „Nikt nie idzie”. Wyd. Sine Qua Non. Kraków
2018.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz