Spokojne miasteczko,
Anglia, lata 50. i ksiądz proboszcz, który rozwiązuje zagadki kryminalne.
Gdyby patrzeć tylko na dwa ostatnie punkty- wyszedłby Ojciec Mateusz, ale te
wymienione na początku sprawiają, że (chociaż Sidney Chambers jeździ na
rowerze!) mamy coś odrobinkę innego. I ta inność tworzą całą książkę. Bo z
jednej strony jest 6 opowiadań o mniej
czy bardziej dramatycznych kryminalnych sprawach (kradzież pierścionka,
zabójstwo podczas amatorskiego spektaklu teatralnego itp), które to sprawy
rozwiązuje młody duchowny, czasem podpowiadając coś dobremu, pogodzonemu z życiem policjantowi. Z
drugiej jest obraz świata, który próbuje
się otrząsnąć z wojennej traumy, rzeczywistość wydostawania się z biedy i próby
budowania sobie codziennego spokoju. Lata 50. to zmiany w obyczajowości, która lekko
puszcza sztywne konwenanse. Przekraczanie granic społecznych, które ułatwią
kontakt, ale i umożliwiają zbrodnie. To
świat, w którym więcej wypada np. Sidney jest wielbicielem jazzu i absolutnie
nie martwi się tym, że przesiaduje w klubie jazzowym (jedno z miejsc zbrodni),
a nie słucha organów u siebie w kościele. Sidney jest zresztą
księdzem w rozjazdach, który czasem swoje obowiązku duszpasterskie zostawia
wikaremu, a sam jedzie pomagać w śledztwie. Albo spotkać się ze swoją
przyjaciółką Amandą (która np. uczestniczy w przedziwnym koncercie Johna Cage’a „4’33” i zupełnie nie
rozumie o co chodzi). Takie właśnie zahaczenia w latach 50. pozwalaj lepiej
poczuć klimat opowieści- tu Cage, tam „Pani
Christie”. I cicha rzeczywistość plebanii, tak bardzo różna od pełnego
zbrodni i gwaru świata. A o tym, jak wygląda życie młodego księdza autor pewnie
wie, bo jego ojcem jest arcybiskup Cantenbury.
A same historie kryminalne? Niezbyt skomplikowane, ale z pewnym nerwem i umiejętnie budowanym nastrojem. Tym bardziej, że mamy do czynienia m.in. z fałszerstwem obrazu (opowiadanie w których szaleniec więzi Amandę było momentami przerażające), zabójstwem córki właściciela klubu jazzowego i lekarzem podejrzanym o otrucie pacjentki. Zbrodnie różnego kalibru, bo trudno wymagać, aby w małej parafii działy się tylko soczyste morderstwa. Opowiadania czyta się dobrze, a dodatkowym smaczkiem są postacie gospodyni księdza i wikarego. Oraz niejednoznaczna relacja Sidneya z Amandą, przypominającą duchownemu, że „miłość to niepodważalna przyjaźń”. "Cienie śmierci" to pierwszy tom cyklu, będę wypatrywać następnych. A także, jeśli nadarzy się okazja, chętnie zobaczę serial, nakręcony na podstawie tej książki. I chyba nie będzie mi przeszkadzało, że wiem, kto zabił.
James Runcie, "Sidney Chambers: cienie śmierci". Przeł. Ewa Penksyk-Kluczkowska. Wyd. Marginesy. Warszawa 2016.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz