niedziela, 19 marca 2017

"Sidney Chambers:cienie śmierci" parafialne zbrodnie



Spokojne miasteczko,  Anglia, lata 50. i ksiądz proboszcz, który rozwiązuje zagadki kryminalne. Gdyby patrzeć tylko na dwa ostatnie punkty- wyszedłby Ojciec Mateusz, ale te wymienione na początku sprawiają, że (chociaż Sidney Chambers jeździ na rowerze!) mamy coś odrobinkę innego. I  ta inność tworzą całą książkę. Bo z jednej strony jest 6 opowiadań o mniej czy bardziej dramatycznych kryminalnych sprawach (kradzież pierścionka, zabójstwo podczas amatorskiego spektaklu teatralnego itp), które to sprawy rozwiązuje młody duchowny, czasem podpowiadając coś  dobremu, pogodzonemu z życiem policjantowi. Z drugiej jest  obraz świata, który próbuje się otrząsnąć z wojennej traumy, rzeczywistość wydostawania się z biedy i próby budowania sobie codziennego spokoju.  Lata 50. to zmiany w obyczajowości, która lekko puszcza sztywne konwenanse. Przekraczanie granic społecznych, które ułatwią kontakt, ale i umożliwiają zbrodnie.  To świat, w którym więcej wypada np. Sidney jest wielbicielem jazzu i absolutnie nie martwi się tym, że przesiaduje w klubie jazzowym (jedno z miejsc zbrodni), a nie słucha organów  u siebie w kościele. Sidney jest zresztą księdzem w rozjazdach, który czasem swoje obowiązku duszpasterskie zostawia wikaremu, a sam jedzie pomagać w śledztwie. Albo spotkać się ze swoją przyjaciółką Amandą (która np. uczestniczy w przedziwnym  koncercie Johna Cage’a „4’33” i zupełnie nie rozumie o co chodzi). Takie właśnie zahaczenia w latach 50. pozwalaj lepiej poczuć klimat opowieści- tu Cage, tam „Pani  Christie”. I cicha rzeczywistość plebanii, tak bardzo różna od pełnego zbrodni i gwaru świata. A o tym, jak wygląda życie młodego księdza autor pewnie wie, bo jego ojcem jest arcybiskup Cantenbury.

A same historie kryminalne? Niezbyt skomplikowane, ale z pewnym nerwem i umiejętnie budowanym nastrojem. Tym bardziej, że mamy do czynienia  m.in. z fałszerstwem obrazu (opowiadanie w których szaleniec więzi Amandę było momentami przerażające), zabójstwem córki właściciela klubu jazzowego i  lekarzem podejrzanym  o otrucie pacjentki. Zbrodnie różnego kalibru, bo trudno wymagać, aby w małej parafii działy się tylko soczyste morderstwa. Opowiadania czyta się dobrze, a dodatkowym smaczkiem są postacie gospodyni księdza i wikarego. Oraz niejednoznaczna relacja Sidneya z Amandą, przypominającą duchownemu, że  „miłość to niepodważalna przyjaźń”.  "Cienie śmierci" to pierwszy tom cyklu, będę wypatrywać następnych. A także, jeśli nadarzy się okazja, chętnie zobaczę serial, nakręcony na podstawie tej książki. I chyba nie będzie mi przeszkadzało, że wiem, kto zabił. 

James Runcie, "Sidney Chambers: cienie śmierci". Przeł. Ewa Penksyk-Kluczkowska. Wyd. Marginesy. Warszawa 2016.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz