niedziela, 28 czerwca 2015

"Zatrute ciasteczko" Flawia w (re)akcji

Lato na angielskiej prowincji początków lat 50. Dom z wciąż trwającym w żałobie po śmierci żony właścicielem i jego trzema córkami- zaczytaną Dafne, zachwyconą muzyka i swą urodą Ofelią i Flawią. Flawia, w przeciwieństwie do swoich bliskich, oddających się humanistycznym zainteresowaniom, jest umysłem metodycznym i ścisłym, jej życiową pasją jest chemia, a zwłaszcza trucizny. Jednak trup, którego znalazła na grządce ogórków nie zabiła substancja chemiczna. Flawia postanawiając udowodnić  miejscowej policji, że nie jest mało rozgarniętą dziewczynką , zabiera się za śledztwo. Prowadzi je niczym panna Marple (czy jakakolwiek powieść dziejąca się na angielskiej wsi może nie odwoływać się do historii z książkę Agatki, wielbicielki trucizn?). Flawia rozmawia z mieszkańcami (także z bibliotekarką, która ma wiele do opowiedzenia), zbiera informacje, ale poza tym robi rzeczy, które mogłaby zrobić tylko jedenastolatka- włazi na dach starej wieży, szpieguje ukryta w krzakach. Zbierając rożne historie wspominane przez mieszkańców i tajemniczego kamerdynera Doggera, zaczyna powoli odgadywać nie tylko tożsamość zamordowanego, ale także listę potencjalnych morderców. Do tego  policja depcze jej po piętach i zatrzymuje ojca, który wg stróżów prawa mógł znać trupa z grządki, gdy ten jeszcze był żywy. Motyw zabójstwa jest powiązany z historią unikatowych znaczków pocztowych kolekcjonowanych przez ojca i jego szkolnych starych znajomych.  I choć Flawia zostanie uwieziona w kanale i strach zajrzy jej w oczy, wszystko skończy się lepiej niż dobrze, rzec można: po królewsku. 

Cykl książek o Flawii jest kryminałem, stojącym na rozdrożach między książkami dla dorosłych a literaturą młodzieżowa.Niby młoda bohaterka uwielbia płatać swoim siostrom nie aż tak niewinne fligle (podtruwa Ofelię, dodając trujące związki do jej kosmetyków), jednocześnie jej wiedza, ironiczny sposób opowiadania o świecie i łatwość poruszania się w świecie kultury, muzyki, wierszy poetów metafizycznych, znacznie przewyższa poziom jedenastolatki. I właśnie ze względu na częste występowanie czarnego humoru i nawiązań intertekstualnych w narracji nietuzinkowej Flawii umieszczam tę powieść bardziej w  świecie literatury dla dorosłych, którzy wciąż pamiętają uroki sielskiego dzieciństwa.

Alan Bradley,"Zatrute ciasteczko". Przeł. Jędrzej Polak. Wyd. Vesper. Poznań 2009.

środa, 24 czerwca 2015

"Trędowata" klasyka powieści dla kucharek?

Są książki, które znają wszyscy, wszyscy myślą o nich to samo, choć mało kto je czytał. Bo pewnych książek się nie czyta, choć potępia. W literaturze polskiej książką, na którą nie warto marnować czasu jest "Trędowata". Klasyka powieści dla kucharek, romans, który od momentu powstawia odsądzany był o jakiejkolwiek wartości literackiej, wyśmiewany, parodiowany (cudowne "Na ustach grzechu" Samozwańcowej). Fenomen dwudziestolecia. Jednak z pełną świadomością zaznaczam, że to klasyka, którą winno się znać. Wysłuchałam powieści, której schemat znam doskonale z filmu Hoffmanna (swoja drogą ten film jest jednym z niewielu prawdziwie gatunkowych polskich filmów- melodramatem, za którego realizacje zabrali się spece: kompozytor Kilar, scenarzysta Stanisław Dygat, nawet choreografię układał nie byle kto tylko Witold Gruca, a aktorstwo Kownackiej jako Rity zachwyca! Poza tym w rzadko którym filmie były tak piękne panie: Dymna, Barańska, Starostecka... no i Teleszyński jako ordynat też robi wrażenie, a Fronczewski jest uroczym Trestką).

Książka, co oczywiste, różni się od filmu. Stefcia jest trochę bardziej żywotna i spontaniczna, relacja z ordynatem bardziej iskrzy- w końcu miało iskrzyć i sprawiać, że panieńskie liczko się spłoni... Ale nie o fabułę z zakazaną miłością, przekraczającą barierę niby nie do pokonania -sferę, idzie. Tym, co załamywało krytyków współczesnych Mniszkównie był marny schemat, język i kicz. I co? Może rzeczywiście "łzy deszczu" oraz drżenia i dreszcze, które co rusz wstrząsają bohaterami  (biedacy, cały czas musieli się trząść, przejęci tymi metafizycznymi drganiami duszy!) nie są świadectwami wyjątkowego stylu autorki, ale słuchając audiobuka  (przeczytanego z lekkim i bardzo potrzebnym dystansem przez Katarzynę Zawadzką) nie mogłam się oprzeć wrażeniu, że większość współczesnych babskich obyczajówek popełnia te same grzechy, a nie są poddane tak ostrej krytyce. Co więcej, Miniszkówna potrafiła zbudować napięcie i utrzymać uwagę czytelnika przez kilka tomów. Pomogły temu charakterystyczne i dynamiczne postacie- ordynat pod wpływem Stefci przechodzi metamorfozę i zmienia się z bon vivanta w człowieka, który walczy o swoje szczęście, przy czym nie jest ciepłą kluchą (i to się może podobać!). Stefcia z dziewczyny ze złamanym sercem, początkowo nieufnej i samotnej zmienia się w kobietę świadomą swojej wartości. Bajkowe, ale czy nie tego szukamy w romansie?! A potem tragedia, cierpienie,ból... Emocjonalne przeskoki, czyli dla każdego coś miłego. Bo chcąc nie chcąc zaczynamy kibicować bohaterom. We współczesnych obyczajówkach bardzo często jedyną przemyślaną postacią jest główna bohaterka, tu i Rita, i Lucia, i Trestka, i Barscy są charakterystyczni i pozwala się im przemawiać we własnym imieniu, a tego często mi w dzisiejszej popularnej, lekkiej łatwiej i przyjemnej książce brakuje. I jeszcze  rodzinna historia nieszczęśliwszej miłości dziadków zakochanych- odkupienie win  i krwawiące serca- mówimy: banał i schemat... ale z jaką dozą emocji!

Oczywistym jest, że czasy popularności Mniszkówny o okres twórczości Tetmajera, Żeromskiego, potem Schulza, Boya, Skamandrytów, gdy nie było w poważnym, krytycznym dyskursie czegoś (nawet jeśli była obecna wśród ludu), co dziś ładnie zwie się powieścią popularną. A jednak "Trędowata" jest klasyką powieści popularnej! Powieścią, dzięki której czytelniczka może uciec od swojej szarej rzeczywistości, bo zamiast gburowatego męża i smolącego pieca ma bale, klejnoty, opowieści o wojażach po Europie, opisy toalet i kwiatów. A jeśli uciekać, to tylko w takie sfery!  Maria Bujnicka w swoim artykule Romans popularny-baśń kultury masowej wyodrębniła dwa modele powieści: sentymentalno-psychologiczny oraz model bardziej realistyczny. Ten pierwszy odpowiada właśnie  roli romansu: "Model sentymentalno-psychologiczny określa niezwykła i atrakcyjna akcja, różniąca się znacznie od rzeczywistości czytelniczek. Niecodzienne, egzotyczne miejsca i wydarzenia towarzyskie, atmosfera zbytku, przepychu fascynowały czytelniczki, a także dawały jej wrażenie uczestniczenia w akcji". To oferuje Mniszkówna!

 Czasy się zmieniły, od kobiet wymaga się nie tylko salonowej konwersacji i umiejętności dumnego noszenia głowy, a sfera nie dyktuje światu co ma myśleć, jednak paradoksalnie odległość tamtych czasów robi na nas jeszcze większe wrażenie. Współczesne Miniszkównie czytelniczki wzdychały, bo wiedziały, że gdzieś ktoś toczy takie życie, gdzieś jest taki ordynat i Głębowicze.My wzdychamy,  bo takiego świata już nie ma- może i lepiej, że  konwenanse straciły na znaczeniu i każdy może rozmawiać z kim chce bez wyroków sfery, ale i trochę szkoda, bo  nikt nie ofiaruje nam brylantów i nie łamie zasad w imię namiętności.
  Romanse, melodramaty, sensacja, to co maja i chlubią się Francuzi i Anglicy, mu lata temu nazwaliśmy literaturą dla kucharek, udając przed samym sobą, że czytamy tylko Wielkie Dzieła. A dziś udajemy, że Pani od alibi dla bestsellera jest pisarką. Bez "Trędowatej" by nie była! To historia Stefci Rudeckiej stanowi alibi dla tych, którzy dziś specjalizują się w powieści kobiecej i nie są za to tak ostro tępieni. Dlatego "Trędowata" klasyką jest i basta!

 Bez "Trędowatej" nie byłoby i tego walca, a to byłaby wielka strata!
Helena Mniszkówna, "Trędowata". Wyd. Aleksandria. Katowice 2009.  Czyta. Katarzyna Zawadzka. I wydanie 1909r.

niedziela, 21 czerwca 2015

"Hawajskie alibi" dziwaczne konsekwencje urlopu kadrowej

Jane Shea jest świetnie zorganizowana i zawsze ma przygotowany plan działania. Zgodnie z planem ma także upłynąć urlop na Hawajach, ale skrupulatnie rozpisane wycieczki i atrakcje biorą w łeb, gdy okazuje się, że w luksusowym hotelu, który obiecał jej chłopak nie ma wolnych pokoi, jego karta płatnicza jest pozbawiona środków, a sam amant nie wraca z nurkowania. To dla  dziewczyny sporo, ale w trakcie śledztwa dotyczącego zaginięcia  Jimmy'ego wychodzą na jaw kolejne tajemnicze sprawy. W związku z różnymi oszustwami chłopaka, do Jane dołącza marząca o karierze modelki/celebrytki Tiara i pewien biznesmen od nurkowania, którego praca a nawet nazwisko jest niebezpiecznie zbieżne z życiorysem zaginionego narzeczonego-przypadek? Oczywiście, że nie! Dzięki tej barwnej dwójce życie lubującej się w planach kadrowej nabiera tempa i zaczyna wyjeżdżać z wydawałoby się mocno osadzonych torów. 

Fabuła w stylu dość typowej amerykańskiej komedii pomyłek z narratorką, która w założeniu miała być pewnie urocza i zabawna, a wyszła irytująca i głupia. Nie zapałałam do Jane sympatią, co więcej trudno mi było uwierzyć, że ktoś, kto zawodowo zajmuje się kadrami, tak mało zna się nie ludziach, ale może to typowe dla amerykańskiego specjalisty od zasobów ludzkich? Jane jest kolejnym wcieleniom Bridget Jones, wikłającej się w dziwne związki, popełniającej rzadkie, ale widowiskowe gafy, czasem zapominającej, co robiła po paru kieliszkach, bez szczególnego oparcia w rodzinie i przyjaciołach (ok, Bridget ich miała, Jane nie ma). Seria Gorzka Czekolada przyzwyczaiła mnie do powieści z pewnym marginesem refleksji, do tego, że poza historią jest albo świetny język jak w "Projekcie Rosie" albo pewna dyskretna diagnoza społeczna np. "Gdzie jesteś Bernadette". Jeśli w tej książce szukać tematu do głębszego zastanawiania może nim być chyba tylko sytuacja biznesmena od nurkowania i właścicielki motelu, którzy zdecydowali się zrzucić kierat życia na pełnym lądzie i spróbować zmienić rytm na ten hawajski, bez takiego napięcia i pędu. Można o tym podumać, ale niezbyt długo. Książka jest napisana prostym językiem, ani specjalnie zabawnym, ani tym bardziej kunsztownym, akcja toczy się dość szybko, więc jeśli ktoś szuka łatwo przyswajalnej powieści do pociągu może  "Hawajskie alibi" zapakować do torby (ryzyko przejechania właściwej stacji z powodu zaczytania jest bliskie zeru). Jednak poza westchnieniem, że tym na Hawajach to dobrze, niewiele po lekturze zostaje.

Carol Snow, "Hawajskie alibi". Przeł. Małgorzata Hesko-Kołodzińska. Wyd. Media Rodzina. Poznań 2014.

środa, 17 czerwca 2015

"Czarownica" nieoczywiste przenikanie

Mówiłam, że zazdroszczę Iwonie Chmielewskiej. Ale to na szczęście ten rodzaj zazdrości, który jest wzbogacony wdzięcznością za to, że dookoła są ludzie z Talentem, którzy nie boją się wymagać od czytelników i nie boją się zostawić swojej sztuki do interpretacji bez sztywnych reguł.  

"Czarownica" to  kolejna książka, która łączy tekst poetycki z obrazami. Na stronie tytułowej nazwiska Iłłakowiczówny i Chmielewskiej nie podlegają typowym podziałom na tekst i ilustracje, obie są twórcami książki, która współistnieje dzięki ich słowom i obrazom. Książki, którą dzięki słowom i obrazom trzeba sobie po swojemu doczytać.



 Obrazy Chmielewskiej nie są ilustracją do wiersza, są  własną opowieścią o tajemniczym świecie czarownicy, albo rodzajem starego albumu, bo przecież pamięć bywa najbardziej magiczną siłą. Ilustracje czarodziejską siłą wyobraźni przenikają strony i można odkrywać drugą cześć postaci z poprzedniej stron, warkocza zmienionego w węża albo kłosy. 



Strony mają swoje awersy i rewersy, nieoczywiste i pozwalające poszukać w sobie odpowiedzi na sztandarowe pytanie -co poetka oraz ilustratorka miały na myśli. Tylko czy o zrozumienie intencji artystek czy o poznanie siebie i przełamanie granic własnej wyobraźni chodzi w tej książce?  A może samo patrzenie na obrazy, wyłączenie interpretacji i włączenie emocjonalnego odbioru wystarczy?! Bo oglądając niedawno wystawę prac Chmielewskiej w Centrum Kultury Zamek po prostu patrzyłam-czasem się uśmiechnęłam, czasem zachwyciłam, czasem zamyśliłam... i było mi z tym bardzo dobrze! Taka to z Chmielewskiej Czarownica. 








Kazimiera Iłłakowiczówna, Iwona Chmielewska. "Czarownica". Wydawnictwo Miejskie. Poznań 2015.

niedziela, 14 czerwca 2015

"Pierwsza lekcja tańca" krok ku przyszłości

Fabio ma dwadzieścia lat, świetlaną przyszłość tancerza przed sobą i szansę na uczucie pięknej i utalentowanej tancerki. Wypadek samochodowy, w którym ginie jego przyjaciel i dziewczyna, a on wychodzi z niego pokiereszowany na ciele i duszy, przekreśla wszystkie plany. Mamma wysyła syna do Ameryki, do wuja, który prowadzi wytwórnie szkła artystycznego. Tam chłopak ma dojść do siebie i zrozumieć, że w "życiu chodzi o coś więcej niż życie".  Wszystko skończy się szczęśliwie, ale ta w gruncie rzeczy prosta historia nie ma aż tak oczywistego happy endu. W życiu Fabia pojawiają się też dwie kobiety - koleżanka z pracy i piękna, tajemnicza Laura*, która  ma za chwilę wyjść za mąż. Pojawiają się nie bez powodu i choć zjadacze fabuł szubko się domyślą zasadności ich działań, nie wszystko jest tak stereotypowe jak można się spodziewać.  

Lubię opowieści, które choć przewidywalne nie mają  nieprawdopodobnie szczęśliwego, dopychanego na siłę, finału. A takie książki pisze Pezzelli. Przeczytałam  jego wszystkie wydane do tej pory powieści i bardzo dobrze mi się kojarzą- nie tylko dlatego, że większość z nich czytałam podczas wakacji. Autor posiadł umiejętność ładnego opowiadania historii, w których każde, nawet trudne wydarzenie pomaga w zrozumieniu priorytetów i ułatwia dalsze wybory. W "Pierwszej lekcji tańca" Fabio skupiony na sobie i tańcu traci w jednej chwili  marzenia o karierze na Broadwayu,  potem szuka w szklanych formach perfekcji i dzięki pomocy wuja zaczyna pojmować, że rysa na szkle nie musi być skazą, może być niepowtarzalnym elementem świadczącym o niepowtarzalności wyrobu, który w finale przybiera inną niż zamierzoną formę. Pezzelli daje swojemu bohaterowi czas na zmianę i to tylko podnosi psychologiczną prawdę powieści (nie ma nic gorszego niż gwałtowna zmiana z dnia na dzień!), jednocześnie książka kończy się w sposób otwarty, czytelnik wie, że przed Fabiem jeszcze sporo pracy, ale jest spokojny o przyszłość bohatera. Lubię takie zakończenia. Dobrze zarysowany bohater, szybko płynąca akacja  i lekkie wtręty włoskie (siła rodziny, smaki dzieciństwa itp) sprawiają, że po kolejne powieści tego autora sięgam z przyjemnością. Wiem, że mogę się spodziewać lektury przywracającej wiarę w ludzi, bo wszystkie postaci Pezzellego, choćby nie wiem jak doświadczane, wychodzą na prostą. Poza tym wiem, że obejdzie się bez opisów strojów**, dobierania butów do kiecek, które zawsze na siłę dorzucają autorki, a panowie dają sobie z nimi spokój. Moimi zdaniem wychodzi to na zdrowie i czytelnikom i książce, która nie traci na wartkości akcji i nie puchnie od zbędnych opisów. 

Najnowsza powieść Pezzellego to książka, którą czyta się błyskawicznie, bo krótkie rozdziały kuszą, by czytać jeszcze jeden, choć robi się coraz później. Przede wszystkim Fabio i jego rodzina zyskują sympatię i ma się ochotę spędzić z nimi chwilę. W tym tkwi moc przyciągania Amerykanina o włoskich korzeniach- jego bohaterowie są po prostu sympatyczni i zaczynają panować nad swoim losem. A my im kibicujemy. Dla letniego odprężenia- świetna rzecz!

Peter Pezzelli, "Pierwsza lekcja tańca". Przeł. Michał Ronikier. Wydawnictwo Literackie. Kraków  2015.

*Taka to książkowa oczywistość, że piękna bohaterka winna być tajemnicza. A gdyby tak opisać tajemniczą brzydulę?!
**w jakiejś obyczajówce autorka była tak szczegółowa, że musiała opisać, że męska koszula była zapinana na guziki... Po co to doprecyzowywać, skoro tamten bohater z gatunku macho na pewno nie nosiłby koszuli na zamek błyskawiczny. O rzepach nie wspominając;)

wtorek, 9 czerwca 2015

"Vintage. Sklep rzeczy zapomnianych" nie zapomnij być szczęśliwa

Obyczajówki są do siebie podobne, bo trudno wymyślić coś odkrywczego w tym gatunku. Historii o kobiecej przyjaźni było (i będzie) sporo, ale przecież lubimy powieści, które dają nadzieję i tchną wiarą w człowieka.  "Sklepik..."  jest też taką powieścią. I jeśli stosować kryterium mojego Wuja (jeśli choć jedno zdanie z książki było warte przeczytania, całą książkę należało przeczytać) tej powieści warto dać chwilę.

Bohaterkami są kobiety w różnym wieku, różnej sytuacji życiowej, z różnymi kłopotami i marzeniami. Violet, właścicielka sklepu z używanymi cudami, zafascynowana modą, z jednej strony spełnia się w pracy, ale gdy istnienie jej sklepiku staje pod znakiem zapytania,zastanawia się, co ma jeszcze w swoim życiu (poza nieudanym małżeństwem). April, świetnie zapowiadająca się studentka matematyki, zostaje porzucona przez chłopaka w momencie, gdy okazuje się, że będą mieli dziecko. Dzięki protekcji przyjaciółki całego miasta, Betsy, dostaje staż w sklepie. Nowe dostawy wyjątkowych indyjskich tkanin i ozdób przynosi z domu Amithi. Hinduska, która porzuciła swój świat i  przybyła do USA wraz z nowo zaślubionym (i nowo poznanym) mężem, który jak się okazuje po latach,  nie jest jej wierny, jest trzecią bohaterką powieści. Różne postawy, rożne sytuacje (dziewczyna w ciąży, kobieta, która marzy o dziecku, ale traci nadzieję na zostanie matką, dojrzała kobieta domowa, która poświęciła się rodzinie, a teraz, gdy córka wyfrunęła z gniazda zostaje sama, bez marzeń, bez nadziei, bez pomysłów). Wszystkie historie łączy postać dobrego ducha miasteczka, Betsy, kobiety szczęśliwej, spełnionej, która nawet chorując na śmiertelny nowotwór daje bohaterkom i czytelniczkom lekcje cieszenia się życiem i odwagi. Właśnie jej słowa o tym, że trzeba się odważyć być szczęśliwym, nie zważając na opinie innych  i nie odkładać tego na później, słowa oczywiście nie nowe, ale warte powtórzenia i wybrzmiewające w tej książce bardzo szczerze, doceniam.  Przede wszystkim dlatego, że ta bohaterka nie tylko mówi, jak się powinno żyć, ale odchodzi spełniwszy wiele dobrych uczynków i dając swoim postępowaniem dobry wzór wszystkim bohaterkom powieści. W historii są rzecz jasna i panowie- były mąż Violet i jej nowy przyjaciel, marnotrawny chłopak April, ale są to postacie proste, pojawiające się w jasnym celu uszczęśliwienia/unieszczęśliwienie swoich towarzyszek (czekam na powieść obyczajową, w której bohater męski nie będzie tylko dodatkiem do powieściowych pań, ale osobnym literackim bytem!).  

Debiutancką powieść amerykańskiej prawniczki, bo Susan Gloss pracuje w kancelarii adwokackiej, czyta się lekko i przyjemnie,a klimat miasteczka nadaje sympatycznego smaczku  historiom, które nieuchronnie zmierzają do szczęśliwych (może nawet trochę nadspodziewanie szczęśliwych) zakończeń. Zróżnicowanie bohaterek, to że każdy z nich znajduje się na innym etapie życia i może pozostałym służyć radą popartą innymi doświadczeniami jest wykorzystane zwłaszcza w konstrukcji Violet, która,sama potrzebując wsparcia, służy pomocą innym. Historia, w której wszystko dobrze się kończy, a nadzieja znów wytryska pięknym zdrojem, doskonale sprawdzi się jako odprężające czytadełko z pozytywnym ładunkiem wiary w marzenia i ludzkie możliwości. No i miło poczytać o starych strojach i pięknych drobiazgach z historią...  Niech mi ktoś sprezentuje kreację z okładki;)!

Susan Gloss, "Vintage. Sklep rzeczy zapomnianych". Przeł.  Bogumiła Nawrot. Wydawnictwo Marginesy. Warszawa 2015

niedziela, 7 czerwca 2015

"Dom Jedwabny" tajemniczy powrót Sherlocka

Gdy ktoś wymyśli wielkiego detektywa, odda go czytelnikom w pakiecie z kronikarzem i świadectwem wybitnych zdolności intelektualnych, potem żal takiego bohatera zostawić w literackiej otchłani. Antony Horowitz zaopiekował się Sherlockiem Holmesem i zrobił to bardzo sprawnie, z wyczuciem i lekkością, której zabrakło Sophie Hannah wskrzeszającej Poirota.Horowitz zastosował niezły chwyt z ujawnieniem historii, której ze względu na wielu wplątanych w nią dygnitarzy, Watson nie mógł opowiedzieć wcześniej. Przejął wszystkie składowe  powieści Conan Doyla- dedukującego Sherlocka, zapatrzonego w niego choć nie pozbawionego własnych przemyśleń doktora, od czasu do czasu majaczącego Lestrada oraz Londyn roku 1890. Miasto wraz ze swoimi rozwarstwionym społeczeństwem (trafiamy do domu eleganckiego marszanda oraz spotykamy gang uliczników), z biedą i bogactwem jest świetnym tłem wydarzeń, które zaczynają się od kradzieży obrazu, a kończą aferą kryminalno-obyczajową z udziałem przedstawicieli socjety. Tajemniczy Dom jedwabny, który pojawia się w rozmowach policjantów, ulicznych rzezimieszków i prowadzących szkolę dla chłopców, jest siedliskiem zła i występku, jednak jakiego rodzaju zło w nim panuje i dlaczego widok jedwabnej wstążki nie zwiastuje niczego dobrego, czytelnik dowiaduje się pod koniec zagmatwanej akcji. A w trakcie powieści Holmes trafi do więzienia oskarżony o morderstwo, Watson zje kolacje z niebywale tajemniczym człowiekiem, który podaje się za przestępcę, ale jednocześnie chce pomóc detektywowi.

Czyta się dobrze, z rosnącą ciekawością, czasem wędrując myślą ku trudom życia wiktoriańskiej Anglii i Dickensowskim klimatom. Horowitz skrupulanie odrobił lekcję z lektury dzieł swego literackiego idola. Sherlock zaskakuje nieszablonowymi pytaniami, dedukuje, przebiera się i zamyśla. Watson jest wiernym kronikarzem, zapatrzonym w geniusz swego przyjaciela, choć dostrzegającym jego grzeszki. Pomysł z ujawnieniem po latach akcji z przeszłości świetnie się sprawdza i pozwala Watsonowi na trochę wspomnieniowy, momentami nawet rozliczeniowy ton. Pojawiają się także epizodyczni bohaterowie tworzący klimat Baker Street- pani Hudson i działający w wyższych sferach brat Sherlocka-Mycroft, są niezbyt natrętne wspomnienia dawnych przygód Holmesa, które nie tylko utwierdzają czytelnika w założeniu czytania opublikowanego po latach opowiadania, ale też pozwalają umościć się w znanym kontekście ligi rudowłosych, spotkania z Irene Adler i wodospadu. Jest więc i atmosfera, i zagadka, i nerw dramatyczny. Autor w przedmowie wyraził nadzieję, że udało mu się dołączyć do tradycji Conan Doyla, moim zdaniem wywiązał się z tego zadania. I jeśli nowa powieść Horowitza  o Holmesie "Moriarty" jest w podobnym tonie, dobrze się zapowiada!

Anthony Horowitz, "Dom jedwabny". Przeł. Maciej Szymański. Wyd. Rebis. Poznań 2011