niedziela, 28 maja 2017

"Rzeka czasu" płyń z nauczycielką życia


 Co to jest historia? Fakty, daty, bitwy, władcy, rozejmy, traktaty. Nuda. Co to jest historia? Opowieść. I właśnie za to, że historia jest opowieścią, w której wydarzenia sprzed lat rzutują na współczesność, która przypomina o pewnych stałych elementach i konsekwencjach wydarzeń, ją lubię. I jestem przekonana o prawdziwości antycznego powiedzenia, że jest nauczycielką życia. Co zrobić, żeby zaszczepić historycznego  bakcyla w dziecku? Opowiadać- tak jak mój Dziadek, który na dobranoc opowiadał mi o królach Polski... A jak się nie ma takiego Dziadka można wspomóc się książkami. Np. "Rzeką czasu", która w prosty i skrótowy sposób pokazuje historię od Wielkiego Wybuchu do roku 2010.  W strumieniu historii, który przelewa się przez karty tej sporej księgi znajdzie się miejsce dla wielkich władców, artystów, bitew, hołdów i wynalazków. Biblioteka w Niniwie, wojny punickie, Attyla, Karol Wielki, Dante, Darkula, odkrycia geograficzne, Rubens, Wolter, konstytucja USA, Napoleon, pokój w Wersalu, Ghandi, Presley, lądowanie na księżycu, Praska Wiosna, Nintendo, Solidarność, Putin, Facebook,imperium Osmańskie, Aztekowie, Chiny...obok siebie. Poza jednozdaniowymi opisami postaci i wydarzeń, nieco dłuższa notka u dołu strony, w której pojawia się informacja o dziejach Polski z opisywanego okresu. Może się wydawać, że w tej rzece ważne fakty mieszają się z błahostkami, ale przecież dzięki ciekawostkowym (już w starożytnym Egipcie hodowano kury!) zapamiętujemy najwięcej. 

Ta książka to świetny pretekst do wspólnego oglądania, czytania i poszukiwania informacji w innych źródłach, do tego, aby historia stała się czymś, co wciąga i pokazuje swoją ciągłość.   Wielka książka, która pokazuje losy świata... magiczny atlas... tajemnica przeszłości i znajdujące się na ostatniej stronie wezwanie do tego, by tworzyć dobre losy, bo przecież historia świata jest teraz w naszych rękach... Na dzień dziecka i inne okazje- warto!





Peter Goes, "Rzeka czasu". Przeł. Iwona. Mączka. Wyd. Dwie Siostry. Warszawa 2016.

niedziela, 14 maja 2017

"Wielka ucieczka Dziadka" historia, starość i marzenia

Książka dla dzieci o II wojnie światowej, marzeniach, starości, Alzheimerze, rodzinie, szacunku, z intrygą kryminalną i ucieczką po dachu przy pomocy liny ze związanych barchanów. Jeśli pisze to Dawid Williams, musi być świetne! Cały czas trwam w zachwycie nad "Babcią rabusiem", ale  chyba "Wielka ucieczka  Dziadka" jest jeszcze lepsza, a to za sprawą włączenia w akcję historii bitwy o Anglię. A że dziadek autora był pilotem RAF-u, opowieść nabiera jeszcze bardziej osobistego charakteru.  Ciekawe, coby się stało, gdyby ktoś z polskich autorów napisał książkę  o heroizmie bez  pomnika, za to z wielką dawką emocji, o zachowaniu, które było bohaterstwem, ale też przejawem zwykłej chęci pomocy swojemu krajowi... A to wszystko podlał sosem kryminalno-komediowym. I dał do zrozumienia jasno, choć zupełnie nie moralizatorsko, że starszym ludziom zawsze należy się szacunek i miłość.

  Jack bardzo kocha swojego Dziadka i jako jedyny z rodziny sprzeciwia się odesłaniu go do "domu dla niechcianych staruchów Zmierzchu Życia". Jednak nawet dobre chęci chłopca, który dzięki swojej cierpliwości  i sercu znajduje sposób, żeby dogadać się ze starszym panem (któremu cały czas wydaje się, że trwa wojna), nie są w stanie zmienić decyzji dorosłych.  A że Dziadkowi w domu o okropnych zasadach się nie spodoba i będzie chciał z niego uciec, to raczej oczywiste...  I kto mu (oraz całej czeredzie staruszków, uciekającej spod kurateli siostry Wieprzyk) pomoże? Akcja toczy się tu błyskawicznie, kolejne wydarzenia następują po sobie z tempie filomwym i chyba tylko w jednym, smutnym momencie, cała opowieść zwalnia (żeby dać czas czytelnikowi na otarcie łezki). Opowieść zabawna, ale mądra, pokazująca jak ważny jest wzajemny szacunek i zrozumienie, jak fałszywe bywają autorytety i jak smutne bywa życie tych, którzy zostają uznani zostają przez większość za niepotrzebnych i kłopotliwych. 

Walliams kolejny raz czyni bohaterem swojej powieści dziecko, które nie ma zbyt dobrych relacji z rówieśnikami oraz rodzicami. Dorośli  ponownie pokazani są tu jako ludzie płytcy, pozbawieni wyobraźni lub po prostu głupi. Dwóch policjantów stanowi karykaturę stróżów prawa, panna Dociekliwska, historyczka ala której liczą się tylko "FAKTY, FAKTY, FAKTY" to świetny przykład anty-nauczyciela, który nawet weterana bitwy o Anglię umie zgiąć z dat. I jest jeszcze Raj, sklepikarz pojawiający się we wszystkich książkach Walliamsa- drobny cwaniaczek, ale jako jednen z nielicznych dorosłych stara się choć trochę zrozumieć dzieci. Bo to książka o wielkim trudzie wzajemnego zrozumienia i bezwarunkowej miłości. Mądra i wzruszająca. Ale- jak to Walliams- szalona, zabawna i przygodowa. Taka powinna być książka dla dzieci. I dorosłym dobrze zrobi jej lektura- bo zawsze jest jeszcze czas, żeby przestać być takim beznadziejnym dorosłym. I docenić świadków historii, póki mamy na to czas...

David Walliams, "Wielka ucieczka Dziadka". Przeł. Karolina Zaremba. Wyd. Mała Kurka. Piastów 2016.

niedziela, 7 maja 2017

O pocieszeniu jakie daje biblioteka

Część mojej  najpotrzebniejszej podręcznej biblioteczki
Moją pierwszą biblioteką była biblioteka domowa. Do dziś mam jeszcze wiele książek, które kartkowałam jako dziecko- zostały "Baśnie z gór" i "Baśnie" Collodiego , "Mary Poppins wraca"- wydanie, które dostała w dzieciństwie moja Mama i cały karton książeczek drukowanych w ZSRR m.in. "Bajka o carze Sałtanie" Puszkina, w przekładzie Brzechwy drukowana w Mińsku w 1987 roku... Potem była biblioteka szkolna, z której książki Mama-nauczycielka wypożyczała dla mnie długo przedtem zanim zastałam uczennicą. A gdy już sama chodziłam do szkoły, w bibliotece spędzałam długie godziny, bo po pierwszym semestrze pierwszej klasy kategorycznie odmówiłam chodzenia do świetlicy i po lekcjach siedziałam w bibliotece. Miej więcej w tym czasie razem z Agnieszką z mojej klasy zapełniałyśmy domowe książki kartami bibliotecznymi i bawiłyśmy się w bibliotekę.  To musiał być znak! Biblioteka w liceum mieściła się na ostatnim piętrze i nie byłam tam częstym gościem, bo cały czas lektury i inne potrzebne książki (w tym i podręczniki) pożyczałam na kartę Mamy w podstawówce (która była wtedy też gimnazjum i liceum, a co za tym idzie miała bardzo duży księgozbiór). Pożyczanie na kartę nauczycielską miało same plusy, bo nie trzeba było martwić się o terminy i limity wypożyczeń. 

Potem nastało 5 lat studiów polonistycznych, które w dużej mierze upłynęły w bibliotekach. Początek października kojarzy mi się nieodmiennie z rundą po bibliotekach i kolejkami do odnowienia karty. W Bibliotece Uniwersyteckiej korzystałam przede wszystkim ze zbiorów z magazynu, do czytelni zaszłam tylko kilka razy, bo jej niezmiernie naukowa, poważna atmosfera  trochę mnie przytłaczała. Za to wiele godzin przesiedziałam w czytelni Biblioteki Raczyńskich. Ta skrzypiąca podłoga i możliwość zajrzenia przez ramię innemu czytelnikowi, który czytał np. "Przegląd sportowy" dużo bardziej do mnie przemawiało. Była rzecz jasna jeszcze Biblioteka Poznańskiego Towarzystwa Przyjaciół Nauk i Biblioteka Pedagogiczna, która miała trzy wielkie plusy- mieściła się wtedy jeszcze niedaleko domu mojej Babci, odwiedzanej co sobotę;  poloniści zwiedzeni nazwą nie zawsze z niej korzystali, więc można było w Pedagogicznej spokojnie pożyczyć sporo aktualnych lektur; wreszcie- podszywając się pod Mamę-nauczycielkę mogłam pożyczyć nie 4, a 6 książek;) Osobną opowieścią była biblioteka instytutowa, w której bywało się 2 razy dziennie- zwykle po to, aby znaleźć w pudełku z odrzuconymi rewersami swój plik z pieczątką WYPOŻYCZONE.W trakcie mojego studiowania polonistyka przenosiła się  do Collegium Maius z Collegium Novum, w którym jednak została jeszcze biblioteka-okazało się, że kwadrans między zajęciami to akurat tyle, by pognać do biblioteki, pożyczyć co trzeba (lub odebrać odrzucone rewersy) i wrócić na do Maiusa (biorąc pod uwagę, że jakdojadę twierdzi, że droga w jedną stronę zajmuje 13 minut, to było to pewne osiągniecie sportowe). Biblioteka instytutowa przeszła na moim 5 roku rewolucyjną zamianę i zaczęła komputerowe wypożyczenia. Zamiast przedstawiania się jako W-132 (prawie jak J-23!), podawałam legitymację, na której bezlitośnie pojawiały się te dwudniowe przetrzymania... Tak czy inaczej nie było chyba milszego uczucia i większej świadomości wakacji niż chwila, gdy maszerowałam z plecakiem pod biblioteki, do biblioteki i w każdej z nich, po zostawieniu kilku kilogramów, słyszałam: "ma pani czyste konto". 

Wreszcie zaczęła się praca po drugiej stronie... Okazało się,  że za tym, iż książki są widoczne w systemie komputerowym nie stoją krasnoludki, tylko długie godziny inwentaryzowania nowości i retrokonwersji starych zbiorów. Że książki nie mają magicznych właściwości samodzielnego wracania na półki, a  praca w bibliotece, wbrew stereotypom, nie polega na czytaniu i picu kawy. I że nie jest cicha i spokojna;) Teraz, gdy pracuję w bibliotece, ale nie mam już bezpośredniego kontaktu czytelnikiem i książkami (skłamałbym, gdyby powiedziała, że mi tego nie brakuje!), sama jestem czytelnikiem. Cieszę się, widząc na półce książki, na które czekam, widok nowości ciągle wywołuje nadzieje... 
Cały czas korzystam z biblioteki, bo jest tona książek, które chcę przeczytać, a nie chcę mieć ich w domu- ze względu na  oszczędności pieniędzy i  miejsce w domu. Korzystam z biblioteki, bo mogę z niej bez wyrzutów sumienia wypożyczyć książki, które mogą mi się nie spodobać. Korzystam z biblioteki, bo wbrew temu, co niektórzy sądzą, jest tam mnóstwo nowości, a nie rozpadająca się makulatura oprawiona w szary papier. Korzystam z biblioteki, bo między regałami widzę, ludzi, z którymi łącz mnie przynajmniej jedno: zainteresowanie książką. I korzystam z biblioteki, bo to coś więcej niż wypożyczalni, to miejsce, w którym czas płynie odrobinę innym rytmem, a świat wydaje się bardziej przyjazny i lepszy. Korzystam z biblioteki, bo inaczej już nie umiem.

poniedziałek, 1 maja 2017

"Belgravia" historia wiktoriańskiej dzielnicy

W przededniu bitwy pod Waterloo w Brukseli na balu spotykają się dwie angielskie rodziny. Kupcy i arystokraci. Żadne z nich nie spodziewa się jak bardzo ta noc zmieni losy obu rodów. Po ćwierćwieczu w Londynie ponownie splatają się ich historie. Choć córka dostawcy wojskowego Trencharda zmarła przy porodzie, rodzina zaczyna coraz bardziej interesować się wnukiem, którego nie do końca prawe pochodzenie skazało na życie poza wielkim światem. Jednak młodzieniec, pełen talentów i pomysłu Charles Pope, zjednuje sobie ludzi i (sekretnie wspierany przez dziadka) odnajduje swoje miejsce w Londynie. I znów miłość, i znów konwenanse na drodze do szczęścia. Dziedziczka arystokratycznego tytułu nie zgadza się na małżeństwo z rozsądku, za to przybysz znikąd zaczyna coraz bardziej zyskiwać jej sympatię. A poza wątkiem głównym ludzkie knowania, intrygi, nadzieje na odmianę losu i gorzkie rozczarowania... I rozwijająca się nowoczesna dzielnica Londynu, Belgrvia.  

Fellowes z jednej strony opisuje wszystkie wydarzenia tak, że czytelnikowi wydaje się, że jest pół kroku przed bohaterami i to on wie, co wydarzy się za chwilę, ale na końcu i tak jest zaskakiwany. Lubię tak płynące opowieści.  Po autorze widać, że jest scenarzystą – sceny, wątki, postaci przeplatają się w idealnych proporcjach, pozwalając trwać delikatnemu czytelniczym napięciu.  To, co w filmie „załatwia” za autora scenograf i kostiumograf tu wybrzmiewa w opisie- niezbyt przesadzonym, ale jednak dającym sygnał, jak wyglądały domy i moda początków epoki wiktoriańskiej.  Fellowes, scenarzysta „Downton Abbey”, ale też oskarowego filmu Altmana „Gosford Park” (ach, ten Jeremy Northam śpiewający piosenkę filmową…) w swoich scenariuszach łączył świat wielkich państwa i rzeczywistość zza kuchennych schodów. Tu aż takiego pomieszania nie ma. Ale jest historia awansu społecznego chłopaka, który dzięki swoim wrodzonym umiejętnościami, determinacji i pogodzie ducha łamie kolejne towarzyskie bariery.  Wokulski? Gdyby Wokulski urodził się wcześniej i nie ożenił z Minclowa, może jego życie wyglądałby właśnie tak!  Polecać? Tak, bo to dobrze napisana powieść  historyczno-obyczajowa,  o której  można śmiało powiedzenie, że jest w filmowym stylu.  
Jeszcze jedna rzecz: wydawnictwo doceniło kogoś, dzięki komu czytamy tę dobrze napisaną historię, nie tylko przełożona na nasz piękny język, ale i wzbogaconą o kilka przypisów dot. rozwijającego się Londynu oraz ówczesnego świata. Tłumacze na okładki!

Jullian Fellowes, "Belgravia". Przeł. Anna Bańkowska. Wyd. Marginesy. Warszawa 2016.