niedziela, 23 października 2016

"Krivoklat" imponująca siła...szaleńca

Krivoklat. Pacjent zakładów psychiatrycznych. Facet, którego zdjęcia powinni oglądać codziennie strażnicy muzealni. Wielbiciel sztuki.  Kwasowy wandal. Bohater Dehnela, inspirowany prawdziwą postacią.Krivoklat jest człowiekiem, który butelką kwasu, (którym oblewa dzieła sztuki), walczy z ludzką głupotą. Z bezmyślnym uwielbieniem dla tych samych dzieł i autorów, z powtarzanymi do znudzenia frazesami o wielkich mistrzach ("Tycjan, potężne pociągnięcia pędzla, Leonardo, imponująca siła geniuszu, Botticelli, nieziemska słodycz"). Z naukowcami, którzy odbierają dziełom piękno, taplając się w przeintelektualizowanych interpretacjach. Z psychiatrami leczącymi sztuką bez sztuki. Walczy o zobaczenie w dziele jego pierwotnego sensu, które niknie oblewane kwasem, bo w gruncie rzeczy  unicestwia nie miliony dolarów, a milowe kamienie ludzkiego czucia i intelektu. Szaleństwo? Jest w nim metoda. 

Monolog wieloletniego pacjenta zakładów psychiatrycznych, pełen ironicznych, czasem przepełnionych czarnych humorem, wyzwisk społeczeństwa mieszczańskiego, które żyje sobie spokojnie i czasem idzie pogapić się na wielkie dzieła, i nie po to, by  doznać oczyszczenia, ale zabić czas. Monolog długaśnych zdań i jednego akapitu. Monolog, który czyta się doskonale i nadspodziewanie płynnie. 

 Czasem uśmiechnęłam się, gdy Krivoklat dumał nad tym, że jego droga żona nie miała wielkiej wartości monetarnej, czasem zamyśliłam, gdy wyjaśniał w czym tkwi istota arcydzieła : "(...) arcydzieła wnikają w nas poza słowami, pod słowami, ponad słowami, a to co po sobie zostawiają, bierze się z innego wymiaru, zupełnie jakby jakiś sześciowymiarowy wszechświat upuścił w nas sześciowymiarową bryłę, a my próbowalibyśmy opisać ją naszym trójwymiarowym systemem, nie czując, że ciosamy ją przy tym siekierą, że z trzech odrąbanych wymiarów buchają strumienie krwi". Dość często powtarzałam w myślach, że Dehnel doskonale radzi sobie z językiem (dając mu pozorną swobodę trzyma go w ryzach  i granicach czytelności), a ten pastisz Bernharda, choć lżejszy, udał mu się. Może za parę lat, o ile nikt nie obleje kwasem zbiorów bibliotecznych, będziemy powtarzać: Dehnel, mistrzostwo językowej trafności... Czyżby autor, rozsiadając się w uszatym fotelu i wyżywają na albumach z reprodukcjami Renoira (bo temu malarzowi obrywa się najwięcej;)przestrzegał nas przed kalkami w myśleniu o sztuce, mając na uwadze nie tylko uznanych mistrzów pędzla?  Kto wie!

Jacek Dehnel, "Krivoklat". Wyd. Znak. Kraków 2016.

niedziela, 16 października 2016

"Króliczki!!!" i przyjazny potwór



Declan, niezwykle miły i dobrze wychowany potwór przemierza las i wita się z każdym napotkanym drzewem, chmurą...O ile przyroda nieożywiona przyjmuje te powitania spokojnie, o tyle króliczki na jego widok uciekają. Bo przecież jest potworem! Ale Declan się nie poddaje i próbuje dalej...

Książka, którą napisał i zilustrował Kevan Attenberry to obrazkowa opowieść dla najmłodszych (wydawca sugeruje wiek 2+), w której pojawiają się te elementy, które maluchy lubią najbardziej: kolory i pewna powtarzalność fabuły. Znikoma ilość tekstu pozwala na samodzielne próby opisywania akcji, nazywania elementów ilustracji oraz mówienie o emocjach potwora i królików. Właśnie te obrazki, na których coraz bardziej zasmucony i odrzucony Declan poszukuje zwierząt są świetnym pretekstem do rozmowy o uczuciach. A dla starszych dzieci mogą być pomysłem na zabawę aktorską interpretacja tekstu, bo przecież jedno słowo "króliczki" można powiedzieć na dziesiątki sposobów i z całym wachlarzem emocji.  A jak już się bardzo rozhulamy interpretacyjnie warto z dzieckiem porozmawiać o tym, jak powinno się zawierać znajomości i jak zachowywać, aby nie budzić u potencjalnych przyjaciół niepokoju... Sporo do przegadania jak na tak króciutką opowieść! I jeszcze to zaskakujące zakończenie...

Kevan Atteberry, "Króliczki!!!". Przeł. Tomasz Panas. Wyd. CzyTam. Warszawa 2016

środa, 12 października 2016

"Haśka". O tej, co z tęsknoty pisała wiersze

Intrygująca uroda, talent poetycki, wrażliwość, śmiertelna choroba. Ona to wszystko miała. I nie była postacią literacką, choć jej życie to materiał na powieść albo świetny film. Halina Poświatowska. Haśka. Napisano o niej bardzo dużo i pisać pewnie będzie się nadal, bo o ciekawych ludziach chce się czytać. Książka Marioli Pryzwan to opowieść rodząca się ze wspomnień, listów, prywatnych zapisków ludzi, którzy byli bliskimi, przyjaciółmi poetki, ale także tych, którzy mieli z nią tylko przelotny kontakt. Autorka książki ułożyła te relacje w sposób, który pozwala w najlepszy sposób prześledzić krótkie życie Poświatowskiej i poznać ludzi, których spotykała na poszczególnych jego etapach. Są wspomnienia matki, siostry, profesora Aleksandrowicza, u którego Halina leczyła serce, listy przyjaciółek z czasów amerykańskiego stypendium, wspomnienia tych, którzy pracowali na jej wierszach, choć nie znali jej osobiście (Tadeusz Baird opisuje prace nad "Pięcioma pieśniami" do jej wierszy), listy Magdaleny Samozwaniec, w którym odnosi się do porównań poezji Haśki i Lilki. Jest wspomnienie tytułowego Przyjaciela z powieści Poświatowskiej- Ireneusza Morawskiego. Jego wspomnienia o Haśce i trudnej, niedookreślonej relacji, która była kontaktem literatów i potrzebą "potrzebności" po raz pierwszy możemy przeczytać właśnie w tej książce. Czy coś rozjaśnia się w tej zawiłej relacji, zakończonej bez "kotwicy Przyjaźni" i "jutra Miłości"? Nie. I tak po kobiecemu i współodczuwającemu trochę się dziwię, że mężczyzna, do którego pisano (więc i pewnie czuto) tak pięknie ("chciałabym uciec od siebie w wiatr albo Twoje ręce"; "Masz rację, kochać nie umiem, a jeśli -to życie. (...)Umiem za całkiem ładnie czekać. Na razie muszę doczekać jutra") twierdzi, że ta znajomość niczego w jego życiu nie zmieniła...choć cały czas pozostaje nienazwana do końca. 

Trudno pisząc o Poświatowskiej uciec od jej poezji. Sama sporo o niej wspomina, choćby twierdząc, że nie umie nie myśleć o pisaniu. Fragmenty wierszy pojawiają się w listach, wspomnieniach, są składową jej korespondencji. Moim zdaniem  należy pisać o autorze w kontekście i obecności od jego utworów, a Poświatowska jest tak autobiograficzna w swoich wierszach, że odcięcie jej życia od poezji jest trudne, choć nie niemożliwe co udowodniła swoją książką Karina Błażejowska. W prywatnych zapiskach Halina Poświatowska pisze poezje.W listach do Jana Adamskiego (ostatniej miłości) jest kobietą kochaną i szczęśliwą, ośmielającą się myśleć o przyszłości, która jednak cały czas pozostaje ze swoimi niepokojami ( "Nie mogłam spać dziś w nocy, myślałam o tobie i nagle bałam się znowu, tak strasznie, że mogłoby cię nie być. Zapaliłam światło i otworzyłam szeroko okna, ale to nie pomogło, bałam się tak"), szczęściami  ("odkąd jesteś, kochany, mogę siedzieć godzinami w pustym pokoju i nigdy nie wydaje mi się pusty") i zaklęciami ("zdrowy bądź i mój bądź, bo cię bardzo kocham"), w których opisywała to, co kobiety nie-poetki czują, a nie potrafią nazwać słowami. Ona znajdywała w poezji, prozie i prywatnych zapiskach nazwy i frazy dla uczuć i emocji, i za to chce się ją i o niej czytać. A książkę, która jet przygotowana tak rzetelnie, wzbogacona fotogaleriami, zdjęciami okładek i tekstów zamieszczanych  w czasopismach oraz autografami listów i wierszy chce się czytać jeszcze bardziej.  

"Haśka.Poświatowska we wspomnieniach i listach". Oprac. Mariola Pryzwan. Wyd. Marginesy. Warszawa 2015.

niedziela, 2 października 2016

"Kiedy odszedłeś"... nie warto dopowiadać

Druga część bestsellera powinna być być lepsza, bardziej zaskakująca i ciekawsze niż pierwsza. "Kiedy odszedłeś" nie jest. Od wydarzeń opisanych w Zanim się pojawiłeś minął ponad rok. Lou cały czas nie może sobie poradzić z brakiem Willa oraz tym, czego świadkiem się stała. Jednak to nie myśl o uczestnictwie w eutanazji sprawia, że Lou spada z dachu. A potem w jej drzwiach staje córka Willa. Na początek trzęsienie ziemi, a potem... już znacznie nudniej.

Tak, jak można przewidzieć, Lou czuje się odpowiedzialna za dziewczynę i chce jej pomóc, stara się też sama odzyskać równowagę uczestnicząc w grupie wsparcia osób przeżywających żałobę oraz otwiera się na nowy związek. Jak widać: zero zaskoczeń i niedopowiedzeń. Moyes nie brak sprawności w opisywaniu rodzinnych sytuacji (matka zyskuje feministyczną świadomość) i autoironicznych komentarzach samej Lou, ale książka nie ma już tej świeżości i oryginalność, która miało "Zanim się pojawiałeś".  Co więcej, dla mnie opowieść o Lou i Willu była historią zamkniętą- on, niczym Pigmalion, kształtował dziewczynę, która była dzięki temu  gotowa podbić świat. I, mimo wydarzeń, które zostawiają ślad w psychice, spełnić daną mu obietnicę i żyć. Zakończenie krzepiące. A i forma intrygująca, bo zastosowano narrację z różnych punktów widzenia. Druga cześć nie tylko oddaje całą opowieść w usta Lou, ale przede wszystkim pokazuje, że dziewczyna niewiele się z poprzednich wydarzeń nauczyła.  Co prawda kupiła mieszkanie i stara się żyć samodzielnie, ale nie rozwija się. Relacja z Willem jest dla niej wytłumaczeniem, a nie stymulatorem. O ile w pierwszej części mocno jej kibicowała, o tyle teraz  jej losy nie wzbudziły już większych emocji. Jeśli książka jest dobra, popularna i ekranizowana, autora kusi ciągniecie historii (robi to dla czytelników, ale przede wszystkim dla siebie). Dla dobrego wrażenia lepiej byłoby pewnych opowieści nie dopowiadać. I odejść we właściwym momencie. 

Jojo Moyes, "Kiedy odszedłeś". Przeł. Nina Dzierżawska. Wyd. Między słowami. Kraków 2016.