niedziela, 30 czerwca 2013

Biblioteka Raczyńskich... będzie dobrze

Wczoraj w Poznaniu swe podwoje otworzyła rozbudowana Biblioteka Raczyńskich. Poznaniaków zapraszały nowe, więc nowoczesne, minimalistyczne wnętrza, dające ponoć maksimum możliwości czytelniczych. Jak sprawdzi się nowy gmach zobaczmy, ale pierwszy test już zdał-zainteresował czytelników. Wiadomo, że otwarcie nowego skrzydła Biblioteki to trochę jak otwarcie centrum handlowego- gapie, wielbiciele gadżetów i ciekawscy. Ale też, a raczej przede wszystkim! czytelnicy, którzy zobaczą i WRÓCĄ!  Wrócą po książki i wrócą po atmosferę, wrócą między regały, aby się pośród nich zgubić i znaleźć coś znacznie ważniejszego niż produkt promocyjny.

Jeśli nowy gmach; regały, stanowiska komputerowe, pufy i leżanki będzie pełen czytelników, jeśli książki i multimedia będą w nim krążyć jak krew swoim naturalnym czytelniczym krwiobiegu (egzaltowane porównanie, ale cóż- temat wzniosły:)) , jeśli ludzie będą przychodzić do, a nie tylko przechodzić obok, będzie dobrze. Jeśli te wszystkie dzieciaki, które wczoraj rozwalone na poduchach słuchały czytanych przez rodziców opowieści poczują, że Biblioteka to wcale nie jest archaiczna instytucja, a książka to nie przedmiot z lamusa, będzie dobrze. Jeśli komputery, samoobsługowe stanowiska do wypożyczania nie zrobią z Biblioteki marketu z książkami, gdzie się wpada jak po ogień i wypada równie bezrefleksyjnie, będzie dobrze. I nawet jeśli gmach jest nowoczesny i szary, jeśli będą czytelnicy (zwłaszcza ci z wyjątkowym kolorytem!) to nikt nas na szaro nie zrobi. I Biblioteka szara nie będzie:)

piątek, 21 czerwca 2013

Fandorin w teatrze działań, bo "Świat jest teatrem"

W roku 1856 w carskiej Rosji urodził się niezwykły człowiek. Nazywał się Erast Pietrowicz Fandorin i odznaczał się niebywałą inteligencją, przenikliwością i samodyscypliną. Dzięki tym przymiotom osiągał kolejne szczeble kariery w policji, ale ponieważ był też człowiekiem wiernym swym zasadom, musiał służbę opuścić i zaczął działać na własną rękę. Miał niebywałe szczęście w grach hazardowych, ogromne powodzenie u kobiet i pociąg do nowinek technicznych np. jazdy automobilem i badań daktyloskopijnych. O jego przygodach opowiada czytelnikom Boris Akunin, rosyjski pisarz gruzińskiego pochodzenia, który urodził się równo sto lat po wymyślonym przez siebie bohaterze.

Polscy czytelnicy i wielbiciele talentu Akunina musieli czekać trzy lata, by przeczytać najnowszy tom przygód Erasta. I warto było, bo w ”Świat jest teatrem” znów odnajdujemy to, co tak lubimy: wątek kryminalny, ciekawych złoczyńców i wciąż fascynującego detektywa. Tym razem Fandorin wchodzi w zwodniczy świat teatru, gdzie ludzie udawanie mają we krwi, a najwyższym dobrem jest dobro sztuki. Poproszony przez wdowę po Czechowie o interwencję, ma przyjrzeć się sprawie gwiazdy teatru Arka Noego, Elizy, i ginącym przez nią adoratorom. Detektyw musi znaleźć klucz, według którego tracący serce dla aktorki mężczyźni, naprawdę trącą życie. Jednocześnie snujący rozmyślania nad przemijaniem i starością Erast Pietrowicz sam poczuje się młodzieńczo zakochany. I przez to wszystko – teatr i kobietę – ograniczą się jego słynne możliwości dedukcji. Ale czytelnik też może dać się zwieść. Niby od początku wiadomo, kto jest winny, ale to tylko jedna z krętych ścieżek, którymi prowadzi nas autor. Dobrze dać się zaskoczyć rozwiązaniu, które w świecie masek, nieustannej gry i kontrolowanych emocji jest szczególnie ciekawe.

Jak zwykle Akunin zaprasza nas do świata zrekonstruowanego dzięki nazwiskom Oskara Wilde’a, Sary Bernhardt i Konstantego Stanisławskiego, który razem ze swoim MChATem jest konkurentem Noego Sterna i jego eksperymentalnej Arki. Mamy w powieści literackie nawiązania do Dostojewskiego i oczywiście Szekspira. Czytelnikowi może przypomnieć się też Bułhakow, bo tym razem Akunin, lubujący się w różnych konwencjach literackich, zaprasza nas do teatralnego światka przedstawianego wcześniej w „Powieści teatralnej” lub „Życiu pana Moliera” autorstwa Bułhakowa właśnie. Teatralność wzmacnia sztuka autorstwa Fandorina, która stanowi suplement do całej opowieści. Czytelnik może doskonale obejść się bez lektury „Dwóch komet na bezgwiezdnym niebie”, ale warto poznać tekst, który przyniósł detektywowi uwielbienie publiczności. Jednocześnie znowu okazuje się, że nie ma rzeczy, której Fandorin by nie zrobił i w której nie byłby dobry. Jako niezbędny element humorystyczny, rozładowujący trochę wewnętrzne wątpliwości Erasta – niezawodny Masa, który tym razem staje w światłach rampy i zyskuje aktorską sławę.

Moskwa 1911 roku wciąż nęci kolorowym światem artystów i tajemnicami złoczyńców powiązanych z show biznesem. Magia kina powoli ogarnia cały świat, a ruchome obrazy stają się idee fix nawet największych zbrodniczych umysłów. Do tego podziemia prowadzą nas starzy przyjaciele detektywa, znani z tomu „Kochanek śmierci” policjant Sergiej Subbotin i Sienia, który z ulicznika wyrósł na wytrawnego filmowca. Wspomnień i opowieści o dawnych znajomych jest w tym tomie więcej, bo w pamięci odzywają się też echa pierwszej wielkiej miłości Fandorina, która tak tragicznie zakończyła się w „Azazelu”.
Książkę czyta się tak jak wszystkie przygody Fandorina: z przyjemnością! Przyjemnością kryminalnej akcji, przyjemnością literackich nawiązań i przyjemnością pewnej refleksji, bo Fandorin co rusz się zamyśla. Ale, choć już 55-letni, pozostaje tym Erastem, którego nie sposób nie lubić. Wzrasta też sympatia i szacunek dla autora, który doskonale łączy uznany za brukowy gatunek powieści kryminalnej z całym bogactwem nie tylko rosyjskiej kultury wysokiej. Apetyt na kolejne – prawdopodobnie ostatnie – przygody Fandorina rośnie, bo w powieści już czuć pewną schyłkowość epoki i słychać ciche rozmowy o światowych totalitaryzmach. Miejmy nadzieję, że na ostatni tom nie będziemy musieli długo czekać… A jeśli nawet, czyż sam Fandorin nie uważa cierpliwości za jedną z najważniejszych cnót?

Boris  Akunin, Świat jest teatrem. Świat Książki  Warszawa 2012.

niedziela, 16 czerwca 2013

"Złodziejka książek" i heroiczne złodziejstwa

To jedna z książek, którą miałam zamiar przeczytać, ale trochę się bałam, bo i temat niełatwy i objętość lekko deprymująca. I co? Książa przeczytała się sama w półtora dnia, a temat...

Narratorem książki jest Śmierć. Czasem i miejscem akcji niemieckie miasteczko przed i podczas II wojny światowej. Bohetarką Liesel, dziewczynka oddana na wychowanie przeciętnie biednej rodzinie. Od razu zaznaczyć trzeba, że jest to historia wymyślona, choć wsparta wspomnieniami ludzi,z którymi rozmawiał autor. Kolejny głos w dyskusji holokaustycznej? Kolejna wypowiedź o zagładzie? Kolejna próba robienia sztuki na  nieszczęściu? Niekoniecznie.
Liesel, bardzo szybko odkryła siłę słowa. Jest dzieckiem jakich wiele, miasteczko, w którym żyje jest jednym z setek miasteczek w Rzeszy, gdzie brama w bramę mieszkają praktykujący naźisci i ludzie chcący tylko świetego spokoju. Ale historia opowiadana w tej książce nie jest zwykła. Niezwykłości z czasem nabierają postaci- pani burmistrzowa, która godzi się na wizyty i kradzieże Lisel w bibliotece, Rudy, kolega, który gra w piłkę, kradnie jabłka i rzuca się do rzeki ratując tonąca książkę, rodzina adopcyjna, kryjąca w piwnicy Maxa- syna dawnego przyjaciela ojczyma, Żyda.   

Ale tę historię czyta się inaczej niż pozycje poświęcone holokaustowi i zagładzie. Świat, który przedstawia  Zusak jest światem nie wprost. Wojna jest z jednej strony obok bohaterów, a jednocześnie ciagle jest ich codziennoscią. Walka Liesel o ksiażki jest jej walką wojenną, a najbardziej przejmującym aktem złodziejskiego heroizmu jest kradzież książki z płonącego stosu. Bo książka jest tym, co w istniejącej rzeczywistości ginie-wolnością i człowieczeństwem. Dziewczynka nie do końca rozumie świat, w którym żyje, świat płonących ksiażek, zamykanych żydowskich sklepików i dzikiego lokatora w piwnicy. Nie rozumie i dziwi się ludziom idącym za szczkajacym panem z przedziałkiem, dziwi się-bo ma do tego dziecięce prawo. My się nie dziwmy, bo znamy kontekst, bo przywykliśmy o nieprawości, tracąc dziecięcą niewinność. Gdyby tę książkę czytać bez odniesień i kontekstów, gdyby nic komuś nie mówiły swastyki na kapciach żony burmistrza, "Złodziejka książek" byłaby przypowiescią o przyjaźni,dorastaniu, dobru, złu i śmierci. I o książkach, bo jest książką o ukochaniu ksiażke, a także ksiażką w książce (Książka Maxa podarowana Liesel). Dzięki kontekstom czytam ją też jako literaurę o II wojnie światowej, ale literaturę mówiącą o tych czasach w inny sposób. Śmierć-narraror mówi językiem codziennym i dzisiejszym, bo przecież istnieje ponad czasem, opowiada o swoich zmaganiach z czasem wojny, a dla śmierci to trudne lata. I choć Śmierć-narrator kryje sie za boahaterami i tylko czasem przypomiona o swoim istnieu, tym bardziej nas ciekawi.

Czyta się błyskawicznie, historia wciąga ciekawymi postaciami, rozbudowaną fabułą i językiem, którym Zusak bez patosu mówi o tym, co ważne,... i tylko nad lekturą unosi się refleksja- dlaczego ta fikcja nie mogłaby pozostać  tylko w świecie fikcji. 

Mark Zusak, "Złodziejka książek". Nasza Księgarnia,  Warszawa 2008

wtorek, 11 czerwca 2013

"Widma w mieście Breslau", bo budzą się demony

Za powieści Krajewskiego próbowałam sięgnąć kilka razy i zawsze coś stawało mi na drodze (były to najczęściej inne książki). Skoro z książką nie było mi po drodze, należało sięgnąć po audiobuk. I to było bardzie dobre rozwiązanie. Zrozumiałam dlaczego Krajewski ma swoich gorących zwolenników, ale rozumiem też tych, którzy trochę na niego narzekają. 

Kryminały z Mockiem w roli głównej są mocne, krwiste, momentami naturalistyczne opisy poruszają wyobraźnie i to czasami aż za bardzo. Świat budowany jego językiem jest brutalny, bury i nieszczególnie zachęcający by w nim żyć. Ale czytać o nim się chce, jeśli ktoś lubi mroczne zakamarki nie tylko Wrocławia, ale przede wszystkim ludzkiej psychiki. Jeśli miasto dusznych podwórek, podejrzanych mordowni i arystokratycznych domów, skrywających naprawdę śmierdzące tajemnice czytelnika nie odstręcza- niech wchodzi, niech wsiąka w świat ladacznic, komisji obyczajowej i czterech zamordowanych marynarzy, od których wszystko się zaczęło. Niech śledzi widma w domu, przeszłości i umyśle komisarza, które go prześladują i niech nikomu nie ufa, bo w mrocznym męskim świecie Breslau kompan od kieliszka może potem czyhać na życie... Zagadka, którą proponuje Krajewski jest niejasna, autor sprawnie myli tropy, podrzuca kolejne wątki, a to wszystko dzieje się w lepkim, wrześniowym powietrzu miasta nad Odrą i kilku innych miejscach  z teraźniejszości i przeszłością bohatera.  

Wielokrotnie pisano, że siłą wrocławskiej serii  powieści jest Mock, z jednej strony znudzony życiem pijak, z drugiej stróż porządku, który rozładowuje napięcie przypominając sobie ustępy z łaciny. Siłą audiobuka jest lektor. Krzysztof Krupiński czyta po aktorsku, różnicując głosem postaci, zwłaszcza zachrypniętego komisarza, nie popada przy tym w manierę ani przesadę, za to bardzo umiejętnie buduje napięcie, Jego głos doskonale nadaje się  do pozornie beznamiętnego czytania  naturalistycznych opisów, tworzenia dusznej i lepkiej atmosfery rodzinnego domu Mocka, komisariatu i podejrzanych przybytków, które odwiedzają bohaterowie.

Marek Krajewski , "Widma w mieście Breslau"  Wydawnictwo W.A.B. Warszawa, czyta Krzysztof Krupiński.

czwartek, 6 czerwca 2013

Dbaj o linię, autorze!;)

Wydawać by się mogło, że w XXI wieku ludzie nie mają czasu na czytanie grubych książek.  Że wielki realizm miał swój ciężar gatunkowy, historycznoliteracki i kilogramowy, ale dzisiejszy świat smsów nie poradzi sobie z długimi tekstami, zwłaszcza gdy badania nad czytelnictwem alarmują, że nie czytamy (moje prywatne badania mówią co innego, ale widocznie poruszam się po szczęśliwej, zielonej czytelniczej wyspie), a tekst na 3 strony jest  zaaaa dłuuuuuugi. I psikus, bo na na listach bestsellerów królują grubaski!Skandynawskie krymianały w granicach 500 stron biją rekordy popularności, obyczajówki podobnie. O książkach po 100-150 stron pisze się "drobiazgi"... I tylko rodzi się pytanie czy warto pisać/czytać tak duuuuuużo?

Moja polonistka z liceum miała swoje powiedzonko- "wypracowanie to nie gumka do gaci, na metry się go nie mierzy". Nie wszyscy mieli styczność z tą Panią Profesor i niestety czasem daje mi się to we znaki. Zdarza się, że czytam książkę i marzę w duchu o posiadaniu nożyczek, którymi mogłabym wyciąć niepotrzebne  fragmenty, które nic nie wnoszą do fabuły, nie budują nastroju, a jedynie sprawiają wrażenie  wypełniania na siłę dodatkowego arkusza drukarskiego.  Przy obyczajówce można to jeszcze znieść, ot w takim "Dworu pod Lipami" Anny J. Szepielak przebiegałam wzrokiem stronę w poszukiwaniu czegoś, co jest istotne dla budowania akcji czy postaci (darowałam sobie archaizowane w sposób przyprawiający o ból zębów fragmenty, które miały być powieścią historyczną pisana przez głowną bohatrkę). W kryminałach dłużyzn nie znoszę. I niestety przekonuję się, że kryminał powyżej (plus minus)250 stron rzadko jest dla mnie satysfakcjonujący. Trudno jest utrzymać napięcie i utrzymać uwagę czytelnika przez 400 stron, a po to czytam kryminały.  Jak powiedział pewien znajomy czytelnik- "chcę wiedzieć dlaczego i jak zabił, a nie czy morderca nosił koszulę w kratkę zapinaną na złote guziki". 
 Powieści kryminalne typu cegła najczęściej mieszają gatunki, stając się "sagami kryminalnymi", czyli obrazowo mówiąc: strona z morderstwem  i sto stron żywotu detektywa i jego życiowych rozterek. To mieszanie też mnie nie przekonuje, ale na nie będę uskarżać się kiedy indziej:)

I żeby nie było- wielki realizm jest wielki! Nie ma tam niepotrzebnego słowa, opisy mają swój kunszt, bo nawet jeśli niczego nie wnoszą do treści, są treścią samą w sobie, postaci są wielowymiarowe pogłębione psychologicznie i dumnie rozpierają się na należnych im stronach. Wciąż są autorzy, którzy piszą w tej tradycji, choć już o innym świecie. Ale niektórzy tego nie robią. I nawet nie powinni próbować.

sobota, 1 czerwca 2013

'Dzieci z Bullerbyn' i ja (nie tylko na dzień dziecka)

dzieciPrzeczytałam w swoim życiu kilkadziesiąt kilogramów książek (a może i kilkaset?) i następne jeszcze przede mną. Ale na pytanie o ulubioną niezmiennie podaję jeden tytuł. Sięgam do tej książki kilkanaście razy w roku, zawsze przed Bożym Narodzeniem, często latem, zwykle gdy chcę się pośmiać lub powspominać, bo z tą powieścią jak z żadną inną łączą się wspomnienia wakacji, podczas których czytali mi ją mama, babcia, dziadek i wujek, każdy od początku, w swoim tempie, oznaczało to, że codziennie byłam w czterech różnych rozdziałach tej samej książki. Od ciągłego wertowania trochę się zniszczyła zdeformowała, ale nadal stoi na honorowym miejscu na regale i może dziwi się poważnemu otoczeniu tzw. kanonu literatury pięknej. Teraz często czytam jej fragmenty zaprzyjaźnionym  przedszkolakom. I dzieciaki słuchają w napięciu, chichoczą, tak samo jak ja podczas tych wakacji, gdy prawie nauczyłam się książki na pamięć.

Dzieci z Bullerbyn to opowieść niezwykła. Jej mali bohaterowie żyją w świecie bardzo różnym od naszej codzienności, mieszkają daleko od Wielkiej Wsi, do której maszerują codziennie do szkoły i czasem po sprawunki. Spędzają mnóstwo czasu bawiąc się, ale także pomagają w gospodarstwie: plewią rzepę, pilnują owiec, pracują przy wykopkach. Każdy ma swoje obowiązki i wydaje się, że to najbardziej naturalny porządek na świecie. Chłopcy pomagają tatusiom, dziewczynki mamusiom, choć nie brak w nich bojowego, feministycznego ducha, bo „w  cokolwiek się bawimy chłopcy zawsze mogą robić coś przyjemnego, a my –dziewczynki- możemy tylko przygrzewać jedzenie lub robić coś równie głupiego”. [1] W domach otacza ich miłość, zrozumienie, rodzice zawsze mają dla nich czas lecz potrafią też ukarać urwisy za ich sprawki.  Nie ma ani chwili na nudę, bo nawet te chwile, gdy pozornie nie ma nic do roboty okazują się bardzo ciekawe

Astrid Lindgren opisała ludzi żyjących w trudnych warunkach i niełatwych czasach, ale nikt tu nie marudzi, nie narzeka. Nauka, praca i zabawa wypełniają  czas dzieci  i dorosłych, którzy potrafią spontanicznie zjechać na sankach, wybrać się na połów raków, bawić się z dziećmi w przyjęciach  i świętować w noc świętojańską. Na dobrą sprawę nie ma w Dzieciach z Bullerbyn złej postaci. Wszystkie dzieci są czasem niegrzeczne i skore do psot, ale w gruncie rzeczy przyjazne i dobre. Dorośli zaś, stanowiący trochę inny gatunek człowieka, bywają dziwni i niezrozumiali… „Lassie biegał w kółko machał rękami i mówił piskliwym głosem
-  Jak tez pani robi te przepyszne pierniczki? Czy mogłabym dostać przepis?
Lasse bowiem uważa, że właśnie w ten sposób rozmawiają wielkie damy”[2]. Dorośli bywają zwykle mniej eleganccy, za to całkiem mili. Nawet Szewc Grzeczny, który miewa problemy z alkoholem i nie jest zbyt sympatyczny, w razie potrzeby  przeniesie dzieciaki z kamienia na wielkiej kałuży i da im schronienie podczas śnieżycy. Szewc nie jest jak inni dorośli, ani tak miły jak pani ze szkoły, ani szarmancki jak sklepikarz, nie ma w sobie tyle ciepła co Kerstin z Zagajnika i nie potrafi świetnie dogadywać się z dziećmi jak Młynarz, bo Grzeczny jest zgorzkniały, a przede wszystkim samotny.
Siłą wszystkich opowieści Lisy o przygodach jej koleżanek i  braci i Ollego jest, że zawsze mają na kogo liczyć, ich obrażanie się na siebie kończy się zwykle po paru godzinach, a fakt że chłopcy nie chcą bawić się z dziewczynkami staje się mało istotny, bo  prosty rachunek mówi, że lepiej bawić się w szóstkę niż trójkę. Każde z dzieci jest inne, ma swoje pomysły i pasje, ale wszystkie świetnie czują się razem i razem realizują nawet najbardziej zwariowane pomysły… „Mamusia nigdy pewnie nie widziała Ręki Trupa. W przeciwnym razie nie pozwoliłaby nam z pewnością bawić się w Górach Skalistych.”[3] W przeciwieństwie do bohaterów innych książek Lindgren, dzieci z wioski Hałasowo nie mają nadludzkiej siły, ojca zbójnika, nie walczą ze smokiem,  nie odwiedzają na dachu przyjaciela ze śmigiełkiem na plecach. Są zupełnie zwyczajne i zwyczajne jest ich życie. Lecz wyobraźnia potrafi zmienić pagórki w Góry Skaliste, pudełko od cygar w Skrzynię Mędrców i zbity z czterech desek szałas w indiański wigwam. Lisa, Britta, Anna, Lasse, Bosse i Olle są tacy jak tysiące innych dzieci, jednak każdy dzień witają jak przygodę i być może to zachwyt nad codziennością, opisaną prostym, ale bardzo dowcipnym językiem, zjednuje  książce dzieci i dorosłych.
Każdy powrót do tej książki jest powrotem do dzieciństwa i marzeń by zamieszkać takim pięknym, pogodnym i wesołym Bullerbyn. Dziś dzieciaki, które nie potrafią wyobrazić sobie życia bez komórki i internetu potrzebują więcej czasu, by zrozumieć tę magię ale udaje im się to, bo dziecko zawsze pozostanie dzieckiem. Ja też czuję się dzieckiem ile razy czytam powieść Lindgren! Ponoć na jednym ze spotkań z czytelnikami, na którym było bardzo dużo dorosłych, Astrid przeczytała fragment rozdziału o Wiśniowej Spółdzielni…  Lisa sprzedała wiśnie rodzinie, która jedzie za granicę i dziwi się, że ona zostanie w Bullerbyn podczas gdy wiśnie z jej drzewka pojadą poza Szwecję. Lasse, sprzedawszy swoje wiśnie na sok, śmieje się z Lisy „pomyśl, że z moich wiśni będzie sok wiśniowy,  a ja sam nie będę sokiem. wiśniowym.”[4] Autorka wspomina, że po przeczytaniu tych słów, powagę i  ciszę spotkania zakłócił śmiech dziecka, a za nim zaczęli śmiać się dorośli, choć nie wiadomo, czy do końca pojęli dlaczego ich to bawi. Ten fragment jest moim ulubionym, na samo jego wspomnienie mimowolnie się uśmiecham i mam nadzieję, że zawsze będzie mnie śmieszył, bo jeśli nie, to stwierdzę, że zgrozą, że jestem już naprawdę dorosła!


[1] A. Lindgren. Dzieci z Bullerbym. Warszawa 1993. S. 315.
[2] Ibid.S. 92.
[3] Ibid. S. 310.
[4] Ibid. S. 344.