poniedziałek, 29 grudnia 2014

CYNAMONY 2014

Laski cynamonu, fot. Shutterstock

Niedługo koniec roku... W rocznym podsumowaniu (jeśli ktoś takowe robi) po stronie pozytywów warto uwzględnić liczbę przeczytanych książek. Ale nie chodzi o przerzucanie się wielocyfrowymi liczbami*, tym bardziej, że jak twierdził jeden z czytelników, widząc nas nad sprawozdaniami, rachujące liczbę wypożyczeń: "niektóre książki powinny się liczyć podwójnie,a niektóre wcale-w najlepszym razie: jako pół!" Dlatego nie będzie cyferek, będzie CYNAMON:) Cynamony przyznaje wysoka na 161 cm+ obcasy, jednoosobowa komisja, biorąca pod uwagę książki przeczytane w 2014 roku. I oczywiście wybór jest baaardzo subiektywny:)


Cynamon w kategorii książka ilustrowana (za metaforyczność obrazu, która przemawia do dzieci i dorosłych)
"Dwoje ludzi"

Cynamon w kategorii  kryminał (za świetną zabawę, intrygującą akcję i świetną pannę Molly)
"Do grobowej deski"

Cynamon w kategorii książka lekka, łatwa (za niegłupie mówienie o żłobie, samotności i wsparciu)
"Spacer po szczęście"
za  paryski romantyzm i cytat: "Na koniec wszystko będzie dobrze. A jeżeli nie będzie dobrze, to znaczy, że jeszcze nie koniec." "Wieczorem w Paryżu"

Cynamon w kategorii radość czytania(za przywrócenie dziecięcej zachłanności na literackie i pirackie przygody)
"Sokół i jaskółka"

Cynamon w kategorii audiobuk(za niebanalnego bohatera, wciągającą intrygę, świetny język i lektora)
"Projekt Rosie"

Cynamony w kategorii audiobuk dla dzieci( za mądrą treść i fantastyczną formę lektorów)
"Rico, Oskar i głębocienie" 
"Dlaczego kąpiesz się w spodniach, wujku?"

Cynamon w kategorii styl (za piękne opisy przyrody i jedności dziecka z naturą)
"Mondo i inne historie"

Cynamon w kategorii długotrwałe wrażenie (za atmosferę, duchotę i gęstość dorastania)
"Przekleństwa niewinności"

Zmielony Cynamon w kategorii  rozczarowanie (za kalendarium życia, a nie spodziewany portret  Poświatowskiej):
 "Uparte serce"

Cynamonu w kategorii najlepsza książka nie ma, bo nie umiem porównać różnych rejestrów literatury i wybrać jednego tytułu, który spełniłby wymagania stawiane poszczególnym kategoriom.I może dobrze, bo napisana pięknym językiem, z niezwykłą atmosferą, dającą pewność obcowania z Literaturą,trzymająca w napięciu jak kryminał, poprawiająca nastrój jak obyczajówka, do tego pięknie zilustrowana książka czytana z dziecięcą zachłannością, którą potem na audiobuku przeczyta rewelacyjny lektor...może jednak okazać koszmarem.

Na ten nowy rok wiele dobrze przyprawionych tytułów!


*Chyba że ktoś ma ochotę się pochwalić!

wtorek, 23 grudnia 2014

"Wigila Mamy Mu i Pana Wrony" świąteczne dary

Mama Mu i Pan Wrona. Cudowna dopełniająca się para: spokój, pogoda, dobroć oraz szaleństwo, rozgadanie i dowcip. Teraz w świątecznej odsłonie, opowieści o tym, że warto przejmować się sobą nawzajem. Choć Pan Wrona skrzeczy : "Nikt się nie przejmuje wronami. Zawsze to powtarzałem! Ja sam się tylko przejmuję!" nie ma racji. I poza prezentami, które sam sobie sprawi (jest pewien, że w przeciwnym razie nic by nie dostał;) czeka na niego wielki dar, coś więcej niż choinka. Jest nadzieją, że Pan Wrona zrozumie prawdziwy cel obdarowywania i otrzymywania prezentów.

Mądra, dowcipna  i bajecznie zilustrowana przez Svena Nordqvista książka dla najmłodszych, w której rozedrganie Pana Wrony zostaje zrównoważone spokojem Mamy Mu, a świąteczna atmosfera rodzi się z bliskości i przyjaźni.



Jujja Wieslander, "Wigilia Mamy Mu i Pana Wrony". Przeł.  Michał Wronek-Piotrowski. Wydawnictwo Zakamarki.   Poznań 2014.

Z okazji nadchodzący Świąt Bożego Narodzenia życzę wielu darów:miłości, czasu dla siebie, odwzajemnionych uśmiechów i wielu mądrych, dobrych i ciepłych SŁÓW, bo to przecież dni, gdy SŁOWO ciałem się staje i pozwala nam jeszcze raz uwierzyć w Jego moc!

niedziela, 21 grudnia 2014

"Dlaczego kapiesz się w spodniach, wujku?" Bo ŻYJE SIĘ TYLKO DZIŚ

Długo zwlekałam z czytaniem tej książki,ale zawsze było coś innego (wiem, to nie jest wytłumaczenia!). Jednak audiobuk Jungowskiej zmobilizowała mnie i żałuję, że nie poznałam historii Melkersonów, gdy byłam mała, bo mogłaby to być kolejna graniczna książka dzieciństwa. 

W "Dlaczego kąpiesz się w spodniach, wujku?" (inne wydanie "My na wyspie Saltkrokan") znalazłam wszystko, co tak uwielbiam w twórczości Lindgren- dziecięce dzieci z wielką wyobraźnią, kilku bardzo mądrych dorosłych (w tym jeden to żaba zamieniona w księcia, albo tak się wydaje dziewczynkom), mnóstwo humoru i mądrości wyłożonej prosto, a bardzo trafiającej do serca. Wyspa Saltkrokan jest niczym Bullerbyn- idylliczna i cudowna, tam na wakacje przyjeżdża rodzina- tata Mleker oraz jego dzieci- osiemnastoletnia Malin (trochę matkująca pozostałym, ale na szczęście nie mająca w sobie nic z Matki-Szwedki) i trzech chłopców, z których najwięcej wiemy o przygodach najmłodszego, Pellego- chłopca, który kocha wszystko co żyje-nawet osy!Na wyspie dzieciaki poznają  miejscowych,wśród nich Tjorven. Ta dziewczynka, której wydaje się, że jest tam najważniejsza (i może się tak bardzo nie myli?) to takie rewelacyjne skrzyżowanie Ronji z Pippi- charakterna, zadziorna, ale z wielkim sercem. Jest jeszcze Stina (fantastycznie przeczytana przez Jungowską)szczerbata wielbicielka baśni i niestrudzona poszukiwaczka zaginionych książąt. Pojawia się też całe stado zwierząt, bo w tej książce losy dzieci są nierozłącznie związane z psem Bosmanem oraz Jagniaczkiem, królikiem  i...foką. 

Książka to cudowna podróż do świata prawdziwego dzieciństwa - nie aż tak sielskiego, bo zdarzają się tu sytuacje niebezpieczne (samotna wycieczka na morze czasie burzy), tragiczne (okrutny koniec życia jednego z ze zwierząt) i smutne. Dzieci i świat na Saltkrokan  nie jest bezrefleksyjny i lukrowanie wspaniały, bywa okrutny, przytłaczający, ale dzieci swoją postawą pokazują, że ze wszystkim można próbować się mierzyć i nie ma spraw i uczuć, które nie są dla dzieci.Ale mimo trudności,Astrid nieustanie ustami swoich bohaterów przekonuje,  że "świat nie jest wsypą żałoby" i "Smutek i radość razem wędrują". Przygody dzieci zostają świetnie punktowane przez fragmenty dziennika Malin, w których dziewczyna nie tylko z wielką wyrozumiałością i sympatią pisze o malcach, ale też dokonuje bardzo trafnej diagnozy świat, nie tracąc przy tym nic z  młodzieńczej nadziei ("jutro się obudzę i znów będę szczęśliwa"). Wśród dorosłych są oczywiście oszuści i ludzie wykorzystujący sytuację, ale jest gromada dobrych, mądrych dorosłych,którzy budują dla dzieci świat bezpieczny, co nie znaczy, że wolny od bólu i smutku oraz uczą ich radości życia. Tata Melker, sam jest trochę dużym dzieckiem (trudno się dziwić jest wszak pisarzem), ale choć tego hydrauliczne talenty na nic się nie zdadzą, powtarza swoim dzieciom jedno z najbardziej prawdziwych i dobrze wyposażających na przyszłość zdań "żyje się tylko dziś".

 Przy tej książce można się śmiać, wzruszać, trochę zasmucić, czasem przestraszyć, czyli doznać wszystkich ludzkich emocji, których często poszukujmy w lekturze, ponieważ to Astrid, jest i nieodłączne dobre zakończenie, które daje poczucie bezpieczeństwa i stabilności. Książka do pozachwycania, pozmyślania i pośmiania, warta tego, by stanąć w tej samem półce bestsellerów Lindgren co "Dzieci z Bullerbyn" i  "Bracia Lwie Serce". 

Przyjemnością dodaną była interpretacja Edyty Jungowskiej-w pełni przemyślana  i zdecydowanie aktorska, taka, która na pewno pozwoli małemu czytelnikowi jeszcze lepiej poczuć klimat opowieści. Nie jestem wielbicielką efektów dźwiękowych i tła muzycznego w audiobukach, ale doceniam je, zwłaszcza w przypadku mówionych książek kierowanych do dzieci. I jeszcze coś- książka przede wszystkim opowiada o wakacyjnych porach na wyspie, ale jest i cześć rozdziału o Bożym Narodzeniu-absolutnie genialny fragment z którego wynika, że bożonarodzeniowe krasnoludki najbardziej lubią owsiankę i ludzi machających uszami:) Niewiele zostało czasu na trening...

Astrid Lindgren, "Dlaczego kapiesz się w spodniach, wujku?". Przeł. Maria Olszańska. Wyd. Jung-off-ska. Warszawa 2014.

środa, 17 grudnia 2014

"Trafiony, zatopiony" zatop się w lekturze, a może coś się trafi

Darcy Archer jest nałogową czytelniczką, jak sama twierdzi cierpi na bibliolatrię, czyli zanadto lubi książki;) Dla pracy w księgarni porzuciła eksponowane i rentowne stanowisko w poczytnym kobiecy piśmie i żyje sobie spokojnie czując większe więzi emocjonalne z bohaterami książek niż żywymi ludźmi. Do czasu! Kilka dni przed Bożym Narodzeniem Darcy, pędząc na ulubionym rowerze, potrąca przechodnia, poszkodowany trafia do szpitala, a jego pies pod opiekę szalonej rowerzystki. Mężczyzna jest przystojny i bardzo tajemniczy, a to dlatego, że nic o sobie nie wie- stracił pamięć i Darcy, czując się winna postanawia rozwiązać tajemnicę życia Aidana Harrisa. Na pierwszy rzut oka facet wygląda na bogacza z imponującą biblioteką. Trudno więc, by dziewczyna nie zaczęła tworzyć swojej wersji życia Aidana, która, jak okaże się tuż przed świętami, będzie jednak inna niż rzeczywistość. Rozdziały rozpoczynające się do cytatów dotyczących książek i czytelników relacjonują poczynania Darcy, w częściach pisanych w pierwszej osobie i pozbawionych literackich wprowadzeń poznajemy życie Aidana do czasu wypadku. Zabieg nawet ciekawy, zwłaszcza, że poszlaki dotyczące prawdziwej tożsamości Aidana nie są jednoznaczne i oczywiste. 

Wiadomo, że nie jest to dzieło na miarę ulubionych przez Darcy utworów Austen, Bronte, Dickensa i Szekspira (swoją drogą, czy jakakolwiek miłośniczka literatury z krajów anglojęzycznych zachwycała się czymś, czego nie napisano w jej języku-literaturą francuską, niemiecką, a hiszpańską czy rosyjską? nie przypominam sobie!), postaci są stereotypowe (Darcy- czytający odludek bez makijażu, której jedyną bliską osobą jest ciotka celebrytka), ale mimo wszystko dość sympatyczne. Co prawda może dziwić, że oczytana kierowniczka księgarni, którą wstrząsa metafizyczny dreszcz i wzruszenie nad pierwszymi wydaniami dzieła Marlowe'a twierdzi, że "Tam skarb twój gdzie serce twoje" to cytata z Harrego Pottera, ale pewnie gdyby Biblię napisano po angielsku wiedziałaby i to! Ogólnie mówiąc sympatyczne czytadełko na czas przedświąteczny, z peanami na cześć czytania i Nowego Jorku. I tylko szkoda, że autorka postanowiła dopchnąć kolanem zakończenie i zamiast uroczej niepewności związanej z dalszymi  losami bohaterów (które jak wiadomo od początku będą szczęśliwe i radosne), zaserwowała łopatologiczny i niezdrowo słodki epilog. 

I jeszcze uwaga o okładce- okładka i tytuł to jest jakieś nieporozumienie! Okładka sugeruje typowe romansidło, a czytelniczki tychże mogą być rozczarowane cytatami, nawiązaniami i książkowym tłem opowieści, z kolei czytelniczki powieści bardziej obyczajowych niż romansowych mogą się taką okładka zniechęcić i lektury zaniechać. Tytuł też fatalny!Oryginalny "A gift to remember" odnosi się do akcji (Aidan w momencie wypadku ma ze sobą piękną paczkę, której zwartość ma istotne znacznie), a nawet, lekko sprawę nadinterpretując, do myślenia o dobrych ludziach i dobrych chwilach jako o prezentach od losu. "Trafiony, zatopiony" jest tytułem nietrafionym, a przecież doskonale pasowałby do niezbyt długiego komiksu o losach okrętów wojennych;) 

Melissa Hill, "Trafiony, zatopiony". Przeł. Bożena Kucharuk. Wyd. Prószyński i S-ka. Warszawa 2014.

niedziela, 14 grudnia 2014

Książka.Prezent idealny?

Książka wydaje się łatwym, mało kłopotliwym prezentem. Racja:wydaje się! Sprezentowanie komuś książki wcale nie jest takie oczywiste i proste, jakby mogło się wydawać (i to niekoniecznie dlatego, że jak ostrzegał w skeczu Kabaret Moralnego Niepokoju -cytat z pamięci, wiec pewnie niedokładny- "ja jej kupię książkę, ona mi kupi książkę... i tak się będzie nakręcać ta spirala nienawiści"). Książka jest wbrew pozorom prezentem dość osobistym, więc kupienie pierwszego z regału bestsellera nie zawsze jest dobrym wyjściem. A nuż ktoś zamiast Greya pani James wolałby Gray'a pana Wilde'a? Nawet niby neutralny album z malarstwem lub cudami świata może okazać się prezentem chybionym, jeśli ktoś i malarstwo i cuda świata ma za nic. Oczywiście, zawsze można książki użyć jako podstawki pod chybotliwą kanapę albo ustawić na niej paprotkę, ale to tylko dowodzi, że wybór książki na prezent nie jest aż tak prosty.

 Bardzo zwodnicze bywa myślenie, że jeśli ktoś lubi czytać, to ucieszy się z każdej książki. Zazwyczaj każdy czytający ma swoje literackie rejony i mimo czytania różnych tekstów (nawet etykiet na szamponie)  nie jest tak, że z automatu cieszy go każda książka. Dając książkę z jednej strony pokazujemy, co myślimy o osobie, którą obdarowujemy, ale i sporo mówimy o sobie. Bo jeśli ktoś mi da fantastykę, a ja sto razy mówiłam, że akurat tego nie czytam, to znaczy, że mnie nie słucha/ nie przejmuje się moimi upodobaniami, a to może już prowadzić do zerwania stosunków dyplomatycznych;) Sytuacja odwrotna też nie jest bezpieczna: moją wielką słabością do Akuninowskiej serii o Fandorinie zanudziłam już wiele osób, niedawno ukazała się wieńcząca serię część, więc ktoś chcący mi sprawić przyjemność, może pognać do księgarni z nadzieją na prezent trafiony w dziesiątkę. A trafia jak kulą w płot, bo zdążyłam już sobie "Czarne miasto" zafundować* . I tak źle, i tak niedobrze. Lepiej więc wstrzymać się z kupowaniem książek ulubionych serii lub autorów, które mają spore szanse dublować się pod choinką. Prezenty niespodzianki mają wielką siłę, ale mimo wszystko najbezpieczniej jest wybadać potencjalnego prezentobiorcę. Na szczęście są sytuacje dużo prostsze: bardzo łatwo obdarować kogoś, z kim ma się zbieżne gusta literackie- idziemy do księgarni i kupujemy to, co nam się podoba i co chcielibyśmy przeczytać. Obdarowany cieszy się z trafionego prezentu, a my po krótkim czasie pytamy, czy możemy tę książkę pożyczyć, bo skoro tak zachwala, to i my chętnie przeczytamy. Wyjście idealne  i to nie tylko dla poznaniaków! A co, jeśli chcemy komuś dać książkę, a wiemy, że trudno trafić w gusta tej osoby? Trzeba poprosić o wgląda do listu do Gwiazdora i zasugerować, że pewien tytuł niedługo może zostać z listu wykreślony. 

Mimo pewnych trudności, jakie wiążą się z kupnem książki, jest ona przez wielu uważana za prezent idealny. I to szczera prawda, sama mam wiele  pięknych wspomnień związanych z wyczekiwanymi książkami, które znalazłam pod choinką... Rokrocznie jakimś polonistyczno-bibliotekarskim weselem napełnia mnie fakt pełnych księgarń i zaaferowanych ludzi, którzy czytają opisy okładkowe, prowadzą rozmowy typy "ale on na pewno tego nie ma?", swoimi zachowaniem pokazując, że wybór książki na prezent jest dla nich wprost proporcjonalnie ważny do ważności obdarowanej osoby. Bo dobrze wybrana książka zawsze jest prezentem idealnym!

*Szybko opakowałam książkę i sama sobie położę ją pod choinkę-to jedyny sposób bym nie rzuciła wszystkiego i nie zabrała się do czytania w gorącym przedświąteczno-prządkowo-kuchennym czasie!Patent polecam, bo czekanie na czytanie potęguje przyjemność!

środa, 10 grudnia 2014

"Prezent dla Cebulki", rower, tata i kury

Cebulka oczywiście nie jest cebulą, tylko Stigiem, mieszka w niewielkiej szwedzkiej wiosce razem z mamą i na nadchodzące święta bardzo chciałby dostać rower. Ma też inne marzenie- chciałby poznać swojego tatę, bo dzieci w szkole czasem się z niego śmieją albo,co gorsza, litują się nad nim. Niestety, mama nie chce zbyt wiele mówić o tacie,którego poznała na koncercie w Sztokholmie i potem straciła z nim kontakt. Chłopiec wyobraża sobie jaki jest jego tata, jakby wyglądało ich spotkanie i marzy, by kiedyś wybrać się do Sztokholmu. Wie też, że bez taty nie jest taki jak inne dzieci, ale na szczęście nie jest aż tak dziwny jak Karl, mechanik,który poza naprawianiem samochodów, umie hipnotyzować kury... Zanim minie grudzień Cebulka będzie musiał przemyśleć kilka spraw, poważnie pogadać z kolegami, zastanowić się nad tym, czy bycie innym zawsze jest gorsze oraz bliżej poznać stadko kur. A gdy nadejdą święta Cebulka dostanie swój prezent, choć pewnie spodziewał się czegoś trochę innego.

"Prezent dla Cebulki" to  świetna książka dla wszystkich dzieci i dorosłych, chcących poczytać i porozmyślać o ludziach nie takich jak wszyscy, którzy mogą mieć jedną nogę krótszą (jak Karl) albo nie mieć taty jak Cebulka, ale z pewnością są warci by ich poznać.Ilustracje w tej książce świetnie współgrają z tekstem- Cebulka bywa skulony i wycofany, ale gdy się cieszy, promienieje uśmiechem, wielka ręka Karla początkowo budzi strach,lecz ta sama dłoń przytrzymująca kurę wygląda już znacznie przyjaźniej, bo wiele zależy od perspektywy, z której się patrzy. 

Frida Nilsson z ogromnym znawstwem i wyczuciem przedstawia sytuacja dzieci, które pragną do kogoś przynależeć i bardzo chcą być do siebie podobne, a każda różnica (choćby była to alba zszyta zieloną nitką) potrafi wywołać silne emocje. W bardzo poruszający, ale pozbawiony ckliwości i sentymentalizmu sposób autorka pokazuje też, że gdy brakuje osób połączonych z nami więzami krwi, można się umówić na bycie rodziną z kimś, kto  swoim zachowaniem i pomocą zaskarbił sobie sympatię i szacunek. Jest w tej opowieści szczera i traktuje czytelnika jak osobę równą sobie-nie moralizuje, nie lukruje rzeczywistości, tylko z prostotą  (a czasem i humorem) opowiada o pewnym chłopcu, pewnych wydarzeniach i pewnej zimie. I  naprawdę warto tę opowieść poznać!

Frida Nilsson, "Prezent dla Cebulki". Przeł. Agnieszka Stróżyk. Wyd. Zakamarki. Poznań 2014.

niedziela, 7 grudnia 2014

"Wnuczka do orzechów" książka dla kogo?

"Wnuczka do orzechów" to już 20 część Jeżycjady. Tym razem Borejkowie porzucają rozkopany, remontowany i rozgrzany letnim skwarem Poznań. Być może okazało się, że w mieście nie ma już bohaterów godnych wejścia do rodziny, a McDusia, dziewczyna na wskroś współczesna, niezbyt obeznana z poezją i kulturą wysoką, porzuciła Miągwę (czyli Ignacego Grzegorza) i wyjechała do Paryża. Ogólnie znaną prawdą jest, że gdy miasto i jego mieszkańcy za bardzo dają się we znaki, niektórzy wracają na łono natury i tak się dzieje w tym tomie. Na polskiej wsi spokojnej, wsi wesołej, Ida w dość dramatycznych okolicznościach poznaje płowowłosą, świetnie zorganizowaną, obrotną i gospodarną Dorotę Rumianek, która myśli o studiach medycznych i (co za radość!) w związku z tym zna łacinę;) Dorota razem ze swoimi babciami postanawia ugościć panią doktor i okazuje się to wizyta szczęśliwa dla wszystkich. Ida już układa w swej rudej głowie genialne plany matrymonialne, dotyczące rodziny- Gaba co prawda szczęśliwie upchnęła w mężowskie ramiona dwie córki, ale został jeszcze syn, a że Ignaś jest już studentem, więc czas pomyśleć o żonie (czyżby Idzie zaszkodził upał i upadek z malowniczego mostku?). Tymczasem Dorota pomaga Ignacemu (którego zaprosiła sprytna ciotka) zrozumieć świat, tłumacząc, że mężczyzna,który pisze wiersze nie zmaga się z życiem, a kobietę warto ścigać i o nią walczyć, nawet gdy ona uciekła, rzekomo, na zawsze. Poza tym Dorota sama zostaje trafiona strzałą Amora, a sprawcą tej strzały jest... A nie powiem! Tym bardziej, że matka Doroty, pracująca teraz w skandynawskim szpitalu w swoich mailach ostrzega przed rodem mężczyzn i szaleństwami hormonów (swoją drogą, domyślając się, że Dorota słyszała od, nauczonej smutnym doświadczeniem, mamy same skargi i ostrzeżenia przed popędliwą płcią wyzyskiwaczy, oszustów, to dziw bierze, że dziewczyna w ogóle z nimi rozmawia). Dorota jest postacią sympatyczną, bardzo w stylu tzw. starej Jeżycjady, nie jest zbyt zdegenerowana przez współczesność (a przy czym nie jest anachroniczna), zna reguły, ceni kulturę i kocha naturę, nie jest pustą lalą, a nawet na wzór modelki "Babiego lata" Chełmońskiego miewa brudne nogi. Miewa też połamane nogi- zresztą sytuacji zagrożenia zdrowia jest w tym tomie zastraszająco wiele, w stylu jest też swojski Pan Chrobot (choć musiałam się przyzwyczaić do fonetycznego zapisu naszej gwary,która w druku wygląda osobliwie) oraz przemiłe babcie. Większość Borejków przebywa u Florka i Pulpy na wsi, ciesząc się spokojem i własną biblioteką przewiezioną z ulicy Roosevelta (wszyscy ci, którzy uwielbiają szukać w Jeżycjadzie błędów i wypaczeń będą mieli używanie, bo przewożenie CAŁEJ biblioteki mimo wszystko jest pewnym szaleństwem).

Historia jest po jeżycjadowemu miła i krzepiąca, dobrzy, kulturalni i pracowici dostają od losu dar pierwszej prawdziwej miłości, a rodzina rośnie w siłę. I bardzo dobrze, że w dzisiejszej literaturze są takie punkty stałe i rodzinne, a członkowie rodu Borejków nie przestają zaskakiwać swoją rozległą, choć momentami dziurawą wiedzą-chłopcy Natalii co prawda nie rozumieją co to jest tożsamość, ale już kilka zdań później tłumaczą, że trojak to taniec ludowy albo typ garnka;).

Jednak czytając tę książkę cały czas zadawałam sobie pytanie: dla kogo pisze dziś Małgorzata Musierowicz? Język powieści, pełen kwiecistości, zawiłości, językowych dowcipów oraz sporej liczby trudnych lub rzadko używanych wyrazów, nie jest językiem współczesnej młodzieży. Rozliczne nawiązania do kultury i poezji na pewno będę docenianie przez elokwentne czytelniczki w wieku maturalnym, które sięgną po tę książkę z sentymentu, ale niekoniecznie przysporzą serii nowych wielbicielek. A to dlatego, że świat przedstawiany przez Musierowicz w najnowszych tomach nie jest światem naszej codzienności. Mam wrażenie, że o ile kiedyś rodzina Borejków była zwykłą, sympatyczną i otwartą rodziną z tradycjami, teraz jest to elitarna jednostka, żyjąca w zupełnie innej przestrzeni, w której jeśli ktoś lubi kulturę popularną (Florek) jest z miejsca niżej lokowany niż wielbiciel Bacha i Arystotelesa. Szkoda, bo także przez to młodym czytelnikom trudniej jest się utożsamić z bohaterami i wciągnąć w historię. Skąd to wiem? Żadna młoda czytelniczka, stanowiąca jak mniemam docelowego odbiorcę tych książek, nie zapytała o "Wnuczkę...", pytania, owszem, płynęły, ale od czytelniczek dorosłych. Bo na półkę z Jeżycjadą najczęściej zaglądają studentki i dorosłe kobiety, a młode czytelniczki bardzo rzadko z niej korzystają (choć zachęcamy, bo jak nie zachęcać do czegoś, co było ważną częścią naszego dorastania?). Ale jeśli nadal świat Musierowicz będzie bardziej jej światem niż rzeczywistością współczesnej młodzieży, w której dziewczyny będą mogły się odnaleźć, poczuć swojsko i bezpiecznie, zmiany nie wróżę.Chyba że odbiorca się zmienił i ma nim być dorosła, wychowana na Borejkach osoba, która świadomie przyjmuje tę konwencję, godzi się na taki świat przedstawiony, nie szuka w nim odniesień do realiów i nie dziwi się sformowaniu "zakarbuj to sobie". A może autorka spełni prośby czytelniczek i napisze powieść dla swoich dorosłych wielbicielek o swoich dorosłych bohaterach?To byłoby bardzo ciekawe! 

Małgorzata Musierowicz, "Wnuczka do orzechów". Wyd. Akapit Press. Łódź 2014

środa, 3 grudnia 2014

"Zamieć śnieżna i woń migdałów" stracony klimat tradycji

 Notka krótka, bo i powieść krótka (142 strony), poza tym tak naprawdę nie ma o czym pisać...Odcięty przez śnieżycę dom, bogata rodzina ze swoimi sekretami, umierający nestor rodu i zaproszony na święta śledczy. Martin, który przejechał na zaproszenie Lisette, chcącej by policjant udawał przed rodziną jej chłopaka, na pewno nie spodziewa się się, że na  urlopie będzie musiał prowadzić śledztwo i zamykać w chłodni dwa ciała. Nestor rodu umiera przy kolacji, a drugą ofiarą jest jego wnuk i brat Lisette, czarna owca, ciepiący na zaburzenia psychiczne Mattias. Kto zabił? Poza rodzinnymi niesnaskami w grę wchodzą jeszcze olbrzymie pieniądze, na które czekają synowie  i wnuczęta zmarłego. Zapowiadało się nieźle, zwiastowało inspiracje Christie i Conan Doylem i ten dreszczyk przedświąteczny tak dobrze znany z "Tajemnicy gwiazdowego puddingu". Ale do końca nie wyszło. 

Nie jestem fanką sagi Camilli Lackberg. Jak wielokrotnie pisałam, dla mnie w kryminale liczy się zbrodnia, ofiara i morderca, a nie opisywane szczegółowo życie prywatne detektywa. W "Zamieci śnieżnej i woni migdałów" jest i morderstwo, i ofiara, i motywy, ale brakuje klimatu, nerwu i czegoś co nakazuje tę krótką przecież (zawłaszcz jak na Lackberg)książkę połknąć za jednym razem. Bohaterowie są bezbarwni, ich konflikt  powierzchowny i oczywisty (syn-fajtłapa i syn-rekin finansjery z nałogami), a para ni to służących, ni to przyjaciół rodziny, która pojawia się w opowieści, niczego nie wnosząc do akcji, jest zupełnie niepotrzebna.  Można próbować tłumaczyć autorkę, że potraktowała ten tekst jak wprawkę, grę z konwencją,  prezent dla czytelników na święta (książka ukazała się dwa lata temu  przed Bożym Narodzeniem), ale cóż z tego, skoro to prezent nieudany. Z bohaterami, którzy pozostawiają czytelnika obojętnym i  bardzo wtórną zbrodnią (można się inspirować tym, co było w "10 Murzynkach" i Sherlocku, ale zżynać nie tak bezczelnie i jawnie!). Opowiadanie jest świadectwem kunsztu pisarza, jeśli ktoś dobrze czuje się  tylko w kilkuset stronicowych tomiszczach, niech się za krótkie formy nie zabiera.

Camilla Lackberg, Zamieć śnieżna i woń migdałów". przeł. Inga Sawicka. Wyd. Czarna Owca. Warszawa 2012 .

niedziela, 30 listopada 2014

"List" jakiego można się spodziewać

"List" wieńczy trylogię, której poprzednimi tomami był "Najcenniejszy dar" i "Zegarek z różowego szkła". W tej części czytelnik może poznać losy MaryAnne i jej męża Davida, po latach, które minęły od śmierci córki. Po stracie Andrei, David wpadł w pracoholizm, MaryAnne czuła się odtrącona, niekochana i postanowiła opuścić męża (można sobie zadać niezwykle zasadne pytanie: dlaczego o swoich narastających przez lata emocjach nie porozmawiała z mężem?Odpowiedzi niestety nie znajdziemy). 
Ponieważ MaryAnne wyjechała, ten tom to przede wszystkim losy Davida, opuszczonego faceta,który nagle zauważa, że jego życie to kilka nierozwiązanych spraw z przeszłości i niepewna przyszłość wielkiego kryzysu. David nigdy nie przepracował odejścia matki,która zostawiła ich rodzinę i pojechała szukać szczęścia i scenicznej kariery do Chicago. Teraz, w chwili kolejnego opuszczania praz kobietę, czuje, że nadszedł czas na uporanie się ze swoimi emocjami. Poszukiwania matki dadzą dość niezwykłe rezultaty i mogą zaskoczyć czytelnika.Poza osobistymi problemami, David zmaga się też z bolączkami społecznymi- kryzys sprawił, że ludzie zaczynają walczyć o przetrwanie i o pracę, a to nasila nastroje rasistowskie. 

Ważną drugoplanową postacią "Listu" jest, znany z drugiego tomu, czarnoskóry Lawerence, człowiek uczciwy, dobry, który najlepiej zaprzecza tezie głoszonej przez jednego z robotników, że "czarni nie mają duszy". Historia Lawrence'a dodaje powieści smaku i pozwala jej nabrać trochę szerszego wymiaru. "List" to najbardziej rozbudowana fabuła trylogii, łącząca historie Lawernce'a, matki Davida oraz pewnej dziewczyny z Chicago, która uosabia to, co latach trzydziestych w Ameryce było najbardziej rozrywkowe-jazz i beztroskę!Skupienie się na różnych historiach wyszło książce na dobre,bo rozszerza perspektywę, pokazując różne losy i różne światy.Świat szalonej Dierdre (typowego amerykańskiego podlotka w typie Zeldy Fitzgerald) jest bardzo inny od rzeczywistości Lawrence'a i choć autor nie pokusił się tu o głęboką historyczną analizę rozwarstwionego społeczeństwa, to przeplatanie wątków czyni powieść bardziej barwną i ciekawszą. 

Nie zdradzę zbyt wiele, jeśli powiem, że książka ma happy end (przecież w Evansa zawsze tak jest), a parę sytuacji zostanie okraszonych kilkoma złotymi myślami o roli wiary w Boga i człowieka oraz o życiu i miłości (przecież u Evansa zawsze tak jest!). Czy ten Evans jest wzruszający (przecież zawsze stara się taki być)? Dla mnie nie.Książkę czyta się łatwo, szybko, z pewnym zaciekawieniem, ale nie potrafiłam w sobie odnaleźć tak wielkiej sympatii dla bohaterów, by ich losy zdołały mnie poruszyć. MaryAnne wydała mi się mdła, drażniąca i nawet ucieszyłam się, że wyjechała i nie będzie nadal rozpamiętywać przeszłość, zamiast choć spróbować powalczyć o przyszłość. Aż dziw bierze, że kobieta, którą w poprzednich tomach poznaliśmy jako osobę ciepłą, empatyczną i pełną mądrości, teraz jest pozbawiona wyrazu, woli  walki i iskry życia. Sytuacja z matką Davida  też mnie nie przekonała, być może dlatego, że bardzo przypomniała motyw z "Krętych ścieżek", czyli drugiego tomu "Dzienników pisanych w drodze" , a w obu przypadkach chodziło o przebaczenie i przyznanie się do przeszłości. Jeśli Evans chciał w swojej trylogii stworzyć epopeję o losach Ameryki z aktualnym przesłaniem do współczesnych, to mu się nie udało-elementy historyczne są na mój gust zbyt lekko zarysowane, rzeczywiści sprzed wojny brakuje rysu pewnej historycznej freskowości albo choć pulsu świata Fitzgeralda. Historia ubrana we współczesny kostium byłaby prawie taka sama- zwłaszcza biorąc pod uwagę ostatnie doniesienia o wypadkach na tle rasowym w USA oraz kryzys,który nie osiągnął w Stanach takiego wymiaru jak w dwudziestoleciu, ale cały czas czyha za rogiem. Natomiast jeśli pisarz chciał po swojemu przypomnieć o pewnych wartościach i zaserwować czytelnikom opowieść z krzepiącymi słowami o wybaczeniu i oddaniu, to jego publiczność to kupi!

Richard Paul Evans, "List". Przeł. Hanna de  Broekere. Wyd. Znak. Kraków 2014.

środa, 26 listopada 2014

Melina, której już nie ma



Melina. Tak na to miejsce mówiła koleżanka ze starszego roku polonistyki. Miejsce, gdzie dziewczynki z dobrych domów z fortepianem i bogatą biblioteczką nie powinny się same  zapuszczać. Stary budynek za rzędem bloków, wejście ukryte za parkingiem dla pracowników Ekonomika, małe drzwi z żelazną kratą. Od wejścia wyziew kurzu, butwiejących desek i ton papieru. Cieszyłam się, że szłyśmy tam razem, bo samej byłoby trochę nieswojo... Gdy przekroczyłyśmy próg z cichym, sztubackim „dzień dobry”, wiedziałam, że mi się tam spodoba! Z zagraconego korytarza (we wnęce obok drzwi tapicerowali meble)wchodziło się do pokoju, a potem do kolejnych  ułożonych w amfiladzie pomieszczeń, które były od podłogi po sufit zapełnione książkami.  Gdzieniegdzie kartka przypięta pinezką, że tu jest historia sztuka, tu literatura polska, a tu wojskowość. Taborecik do zdejmowania tomów z wyższych półek stal tam, gdzie go akurat postawił ostatni użytkownik. I hulaj dusza, szukaj bibliofilu!

W melinie można było przepaść na długie godziny-często chodziłyśmy tam w okienku całą grupką,  w środku rozdzielałyśmy się, by po jakimś czasie, już za drzwiami, gdy oczy przyzwyczaiły się do dziennego światła, pokazać sobie zdobycze. Kupowanie w melinie było rodzajem polowania albo poszukiwania skarbów. I nie chodziło tu o żadne białe kruki, ale o lektury na kolejne zajęcia(wydania Biblioteki Narodowej brane za grosze w ciemno!), albo dawno niewznawiane wydania czegoś, na co miało się ochotę. Kiedyś wyniosłam stamtąd dwa tomy „Nędzników”, na których naszła mnie chętka, a biblioteka instytutowa odrzuciła rewers. Dzieło Hugo było w zaskakująco dobrym stanie i to mnie trochę zaskoczyło, bo w melinie nie liczyła się okładka, papier i wydanie, książki po prostu były i to stanowiło o ich wartości. Wszyscy-kupujący i sprzedający- zachowywali  ciszę i nie wchodzili sobie w drogę. Poszukiwanie książki, czynność jakby nie było bardzo osobista, miało swój ceremoniał, czas i szeleszczą ciszę. Szef, zwykle w kowbojskim kapeluszu, parzył na książki i ludzi wzrokiem zadowolonego szeryfa, a gdy trzeba zaskakiwał nie tylko znajomością swojego zbioru („Fredro wyszedł wczoraj”), ale też świetnym rozeznaniem, że "Dołęga-Mostowicz  na trzeciej półce od dołu, po lewej".

Jesień to pora czytania i szukania czegoś do czytania. To nie jest wspomnienie o czymś, co znalazłam w antykwariacie-znalazłam po prostu swój antykwariat! I tylko szkoda, że na jego miejscu stoi teraz prywatna uczelnia, a szeryf po prostu zniknął.

niedziela, 23 listopada 2014

"Uparte serce"relacja życia Poświatowskiej


Trudno mieć do poezji stosunek transparentny. Kalina Błażejowska  ma i to może być albo wielka zaleta, albo wada jej książki o Poświatowskiej. Specjalnie nie używam nazwy gatunku, bo trudno mi "Uparte serce" do czegoś zaklasyfikować. Sama autorka pisze we wstępnie, że nie ma ambicji naukowych, że to bardziej powieść biograficzna, niż biografia naukowa… Dla mnie to nie tyle powieść (bo zabrakło mi tu pewnej powieściowej potoczystości) co reportaż o poetce. Bardzo skrupulatnie napisany, opatrzony wieloma przypisami, wzbogacony zdjęciami, poparty rozmowami i dokumentami, ale jednak bardziej relacjonujący niż opowiadający o Poświatowskiej. Autorka, która wykonała ogromną pracę dokumentalistyczną (i za to wyrazy uznania) już na początku zaznacza, że fragmenty poezji włącza tylko jako ilustrację jakiegoś wydarzenia i nie interpretuje ich. Trochę szkoda, bo przecież właśnie ze względu na poezję czytamy o Poświatowskiej. Fakt, poetka miała życie niebanalne, naznaczone chorobą, ciągłą walką ze sobą, swoimi ambicjami, tęsknotami, pragnieniem normalnego życia młodej kobiety-zabawy, rozwoju naukowego, miłości. Ale to właśnie kroczenie na granicy życia i śmierci, między Erosem a Tanatosem jest sednem twórczości, która nierozerwalnie łączy się z jej życiem.Szkoda pozbawiać czytelnika choć kilku zdań nieco pogłębionej refleksji krytycznoliterackiej, tak przecież dopełniającej i spójnej z faktograficzną relacją życia Poświatowskiej.

To książka mówiąca nie tylko o Poświatowskiej, ale też o wielu znaczących postaciach kręgu literackiego lat 50 i 60-Nowaku, Grochowiaku, Ingardenie, Kosińskim, Szymborskiej. O świecie lat trudnych, choć jakby nie było dla Poświatowskiej łaskawych, bo dzięki determinacji lekarzy i rodziny, a potem samej Haliny w okresie zamkniętych granic jej udało się wyjechać nie tylko na ratującą życie amerykańską operację i studia, ale też na stypendium do Francji. To też opowieść o kardiologu, profesorze Aleksandrowiczu, który najlepiej znał serce poetki- nie tylko z lekarskiego obowiązku, ale także dlatego, że był przyjacielem i powiernikiem tej, którą mężczyźni raczej zawodzili aniżeli dostarczali oparcia.  

Książka jest ciekawa, ale nie wiem, na ile w tym zasługa bohaterki, a na ile Błażejowskiej, która opisuje wszystko na chłodno, z dystansem nie tyle biografa i badacza, co rzemieślnika portrecisty. Książka nagradzana, doceniana, na pewno przypomni o Poświatowskiej, ale u mnie pozostawia niedosyt. W założeniu miała reinterpretować postać poetki, odzierać ją ze stereotypów (przecież po to pisze się kolejną biografię). I co? I właśnie nic! Może dlatego,że trochę o Poświatowskiej czytałam,  sporo samej Poświatowskiej czytałam i nigdy nie uważałam jej za poetkę sentymentalną, zawsze była dla mnie bezpośrednia, momentami drapieżna, prawdziwa, szczera, czasem ironiczna, nigdy tkliwa, zawsze zachłanna na życie… I naprawdę nie wiem, jak można ją odczytywać inaczej i do jakich dokumentów, rozmów itp należałoby dojść by ją przedstawić w innym świetle niż przedstawia się sama w zwierciadle swojej twórczości! Ale to, że Błażejowska  w moim odczuciu nie powiedziała niczego odkrywczego, to już tylko moja wina.

Kalina Błażejowska, "Uparte serce. Biografia Poświatowskiej". Wyd. Znak. Kraków 2014.

środa, 19 listopada 2014

"Spacer po szczęście" dobra obyczajówka nie tylko o psie

Na początku wydaje się, że to powieść smutna i dołująca. Główna bohaterka Juliet zmaga się z żałobą po ukochanym mężu, przy czym z tego zmagania niewiele wychodzi- zalecana przez terapeutę godzina bólu nie koi serca, a kobieta odcina się od ludzi i świata zewnętrznego, czym martwi swoich bliskich. Jej siostra, Louise (ta zawsze lepsza, zdolniejsza i szczęśliwsza) wraca do pracy po urodzeniu dziecka i nie jest to powrót szczęśliwy, bo rzeczywistość zaczyna ją przytłaczać. Na szczęście obie siostry poradzą sobie ze swoimi problemami. Ratunkiem dla Juliet okażą się spacery z psami mieszkańców miasteczka i remont domu, Louise z kolei będzie musiała zmierzyć się ze swoimi prawdziwymi pragnieniem, zrzucić z serca kilka sporych trosk i zacząć szczerze rozmawiać bliskimi.

 Lucy Dillon już w "Szczęśliwym zakończeniu" pokazała, że kobieca obyczajówka nie musi być przewidywalnym i ckliwym produktem literaturo-podobnym. Nie inaczej jest w tym wypadku, bo to naprawdę dobra książka, której lektura może być biblioterapią i dla osób po stracie swoich bliskich (bardzo dobrze ukazane kolejne etapy żałoby), jak i tych, którzy stoją w granicznym momencie życia i nie wiedzą, co ze sobą zrobić. Powieść jest ciepła, ale nie tkliwa, sympatyczna, ale nie aż tak nieprawdopodobna jak bywa z podobnymi pozycjami, tempo wydarzeń jest niezbyt szybkie, rzekłabym- życiowe (Dillon pisze sporo o cierpliwości i dawaniu sobie czasu na przeżywanie trudnych sytuacji, a ta umiejętność jest w życiu poza książkowym również bardzo istotna). Poza losami sióstr czytelnik ma szanse pokazać kilka innych barwnych postaci miasteczka- szaloną rockandrollową rodzinkę zza płotu (która okazuje się mieć zupełnie prozaiczne problemy z dziećmi i domem) oraz rodziców głównych bohaterek, którzy decydują się na przeżycie przygody życia na Antypodach, czym zadają kłam tezie o wyczekiwanej emeryturze w kapciach. Jest też (bo jakże mogłoby być inaczej!) dwóch intrygujących panów, ale nawet w odniesieniu do ich postaci to bardziej powieść o przyjaźni niż romansie Niewiele trzeba o tej książce pisać, za to warto przeczytać, bo dobra powieść obyczajowa, której warto poświecić długie popołudnie (nawet jeśli nie jest się psiarzem! a dla psiarzy element kynologiczny będzie pewnie miłym dodatkiem).

Lucy Dillon, "Spacer po szczęście". Przeł. Łukasz Praski. Wyd. Prószyński i S-ka. Warszawa 2011.

niedziela, 16 listopada 2014

"Ogród wieczornych mgieł" i ofiary pamięci

Są książki, które można czytać z doskoku, przy gotowaniu ziemniaków, między wiadomościami a pogodą.Są też takie, które wzmagają skupienia i wejścia w ich świat. "Ogród wieczornych mgieł" jest właśnie taką książką, która gdy podaruje się jej odpowiednią ilość czasu, skupienia i zaangażowania, odwdzięczy się mądrością, bogactwem języka i malajskim kolorytem.  

Chinka Yun Ling Jest emerytowaną prawniczką, która wiele lat pracowała ścigając zbrodnie wojenne w Azji. Gdyby nie postępująca choroba pewnie działaby dalej, ale utrata pamięci sprawia, że musi skupić się na sobie i swoich wspomnieniach. Na początku książki dowiadujemy się, że była jedyną więźniarką japońskiego jenieckiego obozu, której udało się uciec i że w tym samym miejscu przebywała ze starszą siostrą. To właśnie przez pamięć ukochanej siostry, wielbicielki ogrodów japońskich, Yun Lin chciała stworzyć piękny ogród i prosić o pomoc najwybitniejszego projektanta mistrza Aritomo, który pracował na dworze japońskiego cesarza. Tych dwoje dzieli wszystko-wiek, narodowość, podejście do życia, ale łączy  ogród i to on okazuje się remedium na wspomnienia, zadry i lęki. Historia Chinki rozwija się powoli, znajdując zrozumienie i bezpieczeństwo u przedstawiciela narodu swoich oprawców, stopniowo zapełnia plamy swej biografii- okazuje się jak udało jej się uciec z obozu i dlaczego wciąż nosi rękawiczki. W pewnym momencie mistrz stwierdza, że mimo upływu czasu dziewczyna cały czas tkwi w swojej strasznej przeszłości i powinna się z niej wyzwolić... Ale jak uciec od wydarzeń, które zapadły w pamięć tak mocno, jak barwnik tatuażu w skórę Yun? Poza tym pamięć cały czas wdziera się w teraźniejszość także przez galopującą obok rzeczywistość i historyczne rozrachunki.

To opowieść z jednej strony o niemożności zapomnienia, ale z drugiej o wielkim trudzie, jakim jest chronienie pamięci. Chinka nie jest typową przedstawicielką swojej nacji, jest raczej kimś, kogo bohaterowie określają jako "banan"-żółtego z zewnątrz i białego w środku, żyjącego na styku kultur.  Urodzona w brytyjskiej kolonii, wykształcona na europejskich uniwersytetach kobieta uczy się do japońskiego mistrza metod oczyszczania umysłu i medytacji.  Pewnie to właśnie tak bardzo pociąga ludzi zachodu w azjatyckiej kulturze i tradycji- ta umiejętność skupienia i dążenia do kontakt z samym sobą.  Rytm narracji, niespieszność, barwność opisów, dbałość o detale, sprzyja wyciszeniu i skupieniu, co nie znaczy, że w książce brakuje scen z dużym ładunkiem emocji. Sporo w tej powieści opisów przyrody, które są krótkimi wykładniami filozofii. Oto jeden z nich:
 "Ogród powinien docierać do głębi. Odmienić serca, zasmucić je, uszlachetnić. Jego rolą jest skłonić do zadumy nad przemijalnością wszystkiego, co nas otacza. Ten szczególny punkt w czasie, kiedy ostatni liść już-już ma opaść, gdy ostatni płatek już-już ma się osypać, ten moment zawiera wszystko,co w życiu piękne i bolesne.(...)Wszyscy umieramy. Dzień po dniu, sekunda po sekundzie. Każdy oddech, który bierzemy, narusza ograniczoną rezerwę, z którą się urodziliśmy."

Książkę docenią zainteresowani tak sztuką komponowania ogrodów, jak i tatuażem, bo w tej dziedzinie Aritomo także był mistrzem. Powieść osadzona jest w konkretnym czasie, sytuacji politycznej i historycznej, przyznam, że moja wiedza o sytuacji tamtego regionu świata w latach wojny i tuż po niej była żadna.  Powieść Eng, choć jak zapewnia w posłowiu autorka z fikcyjnymi postaciami, jest jednak obrazem życia w tamtym miejscu i czasie. Lektura  pokazuje, jak wielką drogę musiał przejść kraj i jego mieszkańcy by z terytorium zależnego, poddanego podczas wojny okupacji japońskiej i tajskiej, dojść do tego, z czym dziś kojarzy się Malezja- drapaczy chmur i eksportera kauczuku.I że każda przemiana, czy to kraju, czy człowieka, wymaga ofiar i nieustannej pamięci.

 Tan Twan Eng,"Ogród wieczornych mgieł". Przeł. Ewa Rajewska.Wyd. Znak. Kraków 2013.

czwartek, 13 listopada 2014

"Noc w Orient Expressie" -papierowa podróż

Podróż Orient Ekspressem to z jednej strony synonim przygody życia, z drugiej oznacza luksus i niedzisiejszy czar. Veronica Henry wysyła swoich bohaterów w podróż z Londynu do Wenecji, a po drodze pozwala im rozwiązać swoje problemy, czyli obyczajówka z najsłynniejszym składem kolejowym świata w tle. Przeczytać można, ale nie trzeba.

 W pociągu spotykamy Emmie i Archie'go- dwójkę uczestników randkowego programu, którzy skusili się bardziej wyjazdem niż obietnicą znalezienia partnera(ale oczywiście i jedno i drugie się uda). Jest też patchworkowa rodzina z problemami dorastających dzieci i zajętym, ale pewnym swoich racji, ojcem. Jest i fotograf, który po 50 latach postanowił wreszcie oświadczyć się swojej muzie. Jest Imogen, z galerii sztuki, która ma zadecydować, czy podejmie pracę w Nowym Jorku i przekreśli tym samym szanse na związek z absolutnie dla niej nieodpowiednim, ale niezwykle pociągającym mężczyzną po przejściach. I jest wreszcie jeszcze historia z przeszłości, rodzinna tajemnica i zlecenie przekazane po kądzieli. Adele (babcia Imogen) prosi ją o odbiór z Wenecji pewnego obrazu, który pomaga dziewczynie zdecydować o tym, co dla niej ważne. Dzięki obrazowi przenosimy się też w czasy powojenne, gdy Adele wdała się w romans z pewnym znanym marszandem.

Historie pasażerów, którzy spotykają się w jednym pociągu, nie przeplatają się i każda stanowi swoją odrębną całość.Tylko czasem spojrzą na siebie, ale ich losy nie zaczynają się łączyć-może trochę szkoda? Orient Express skupia ludzi z ich bardzo współczesnymi problemami- wyborami dotyczącymi kariery, rodziny, moralności. To nie jest wielka literatura i mając do wyboru tę książkę lub rozgrywający się w tym samym pociągu kryminał Christie (który jest zresztą wspominany w tekście) wybrałabym raczej Agatkę. Jednak dla kogoś, kto szuka odprężania i rozrywki, powieść jest w sam raz, choć-ze względu na mnogość bohaterów, rozpoczynających podróż jednym składem- dość długo zaczyna. Z opisywanych historii najwięcej czasu i miejsca autorka poświęca tajemnicy z przeszłości Adele i ten wątek, także przez klamrę czasową, jest najciekawszy. Randkowicze z telewizji są sympatyczni(trochę jak z komedii Curtisa), rodzinka dość prawdziwa w swoich relacjach i problemach, fotograf i muza to najmniej rozwinięty wątek, bo po prostu żyją długo, nudno i szczęśliwie. Imogen, wnuczka intrygującej Adele, mnie swoimi wydumanymi rozmyślaniami drażniła, ale musiała w książce zaistnieć, bo bez niej historia obrazu nie mogłaby się dopełnić. Największym plusem powieści jest miejsce akcji, proponujące wejście w świat trudno dostępny dla zwykłego czytelnika-świat tajemnicy, tradycji i trwającej mimo zmian czasów elegancji. Oj, pojechałoby się w taką podróż...

Veronica Henry, "Noc w Orient Expresie". Przeł. Bogumiła Nawrot. Wyd. Pascal. Bielsko-Biała 2013.

niedziela, 9 listopada 2014

"Projekt Rosie", czyli rzuć w diabły harmonogram, Don!

Profesor nadzwyczajny genetyki Don Tilmann postanowił się wreszcie ożenić. Postanowienie może mało oryginalne, za to sposób, w jaki Don poszukuje idealnej kobiety jest już znacznie mniej standardowe. Don, facet z  ogromnym intelektem, ale prawie zerową empatią i umiejętnościami komunikacyjnymi i międzyludzkimi, opracowuje szczegółowy kwestionariusz, który ma mu pomóc w "projekcie żona". Rzekomo idealna kandydatka okazuje się mało idealna, za to pojawia się Rosie, barmanka, którą Don też zaprasza na randkę, bo jest pewien, że została mu podesłana przez kolegę z uniwerku jako potencjalna dziewczyna. I tu zaczyna się komedia pomyłek, bo Rosie do gabinetu Dona przywiodła ciekawość badacza (dziewczyna pracuje w barze, ale tak naprawdę pisze doktorat z psychologii), co więcej losy tej dwójki zostają jeszcze bardziej złączone, gdy Don decyduje się pomóc Rosie w poszukiwaniach jej biologicznego ojca (czy raczej, jak sam go nazywa: osoby przekazującej materiał genetyczny). Sprawy się komplikują, bohaterowie  zaczynają spędzać ze sobą więcej czasu i powoli rodzi się między nimi przyjaźń.  Don, narrator powieści, do tej pory żyjący wg ściśle określonego planu (np. minuta i 22 sekundy na mycie głowy oraz standardowy plan posiłków na poszczególne dni tygodnia) odkrywa irracjonalną radość płynącą ze spontanicznych działań, rozszerza swoje kompetencje, zaczyna wchodzić w relacje społeczne, które dotychczas były mu obojętne, a przede wszystkim przestaje żyć racjonalnie i dopuszcza do głosu skrywane i tłumione emocje.

"Projekt Rosie" to sympatyczna historia z happy endem, która aż prosi się o ekranizację i wg informacji wydawcy ta ekranizacja będzie! Opowieści o ludziach z dwóch światów było całkiem sporo, a;e tym co  wyróżnia "Projekt Rosie" jest język. Don opowiada o swoim życiu w sposób, który może (i pewnie z założenia autora powinien) bawić czytelnika-początkowo ogranicza do minimum nazywanie emocji, wszystkie działania prowadzi wg listy, tłumaczy naukowo irracjonalne zachowania i odpowiada na pytania retoryczne. W jednej z początkowych scen książki Don prowadzi wykład dla dzieci z zespołem Aspergera i omawiając cechy tej choroby czytelnik musi zauważyć podobieństwo między tematem i omawiającym go naukowcem. Z tego bardzo rzeczowego tonu, który Don opisuje często absurdalne sytuacje (kradzież filiżanki z knajpy w celu uzyskania DNA do badań, ucieczka przez okna z gabinetu potencjalnego ojca Rosie) rodzi się największy komediowy potencjał książki.I tu brawa dla tłumacza, bo trzyma żelazną konsekwencję w tym rzeczowym i mało emocjonalnym tonie-nawet prosząc Rosie o rękę, Don "dokonuje ekstrakcji pierścionka z pudełka". Takich perełek i językowych ekwilibrystyk, mających na celu ograniczenie emocjonalnego nacechowania słów jest całkiem sporo i  to, poza oczywistym morałem, że normalność jest pojęciem względnym, wyróżnia tę książkę.  

Audiobuk przeczytał Borys Szyc i jest to przykład bardzo dobrze przeczytanego tekstu, ze słyszalnym komicznym zacięciem,tu także wynikającym ze śmiertelnie poważnego tonu przy zabawnych sytuacjach. Jednocześnie ton narratora jest na tyle zaangażowany, że słuchacz nie traktuje Dona jak pozbawionego uczuć robota i, choć emocjonowanie się losami fikcyjnych bohaterów to coś czego sam Don nie pojmuje, czytelnik ma wszelkie prawa obdarzyć genetyka sympatią. Na jesienną pluchę w sam raz!

 Graeme C. Simsion, "Projekt "Rosie". Przeł. Maciej Potulny. Wyd. Media Rodzina. Poznań 2013. Czyta Borys Szyc.

środa, 5 listopada 2014

"Najcenniejszy dar", "Zegarek z różowego złota". Czas Evansa

Z Evansem znów ten sam problem. Z jednej strony wiadomo, że jego powieści nie są oryginalne i wyjątkowe literacko, z drugiej stały system wartości, któremu w świecie płynnych granic autor pozostaje wierny i to, że do tego świata zaprasza miliony czytelników, wzbudza szacunek. Tym razem Evans zmierzył się z tematem, który od wieków fascynował i inspirował. Z CZASEM. "Najcenniejszy dar" i "Zegarek z różowego złota" to książki z trzytomowego cyklu, który łączy w sobie losy współczesnej amerykańskiej rodziny  z historią życia MaryAnne- kobiety, która życiową mądrość zdobyła dzięki niełatwym doświadczeniom.  

W "Najcenniejszym darze" poznajemy rodzinę dobrze rokującego przedsiębiorcy, która wprowadza się do domu Mary, starszej pani pragnącej pomocy przy domowych obowiązkach. Mary staje się dla żony zapracowanego Richarda i jego córeczki Jenny powierniczką, przyjaciółką i przyszywaną rodziną. Uczy swoich lokatorów, by nie zaniedbywali siebie dawali sobie owy najcenniejszy dar. Tylko,czy Richard zrozumie istotę tego daru?  W poszukiwaniu sensu słów starszej pani pomogą mu niezwykłe sprzęty, znalezione w domu-stare pudełko z listami oraz wiekowa Biblia. W jaki sposób te przedmioty łączą się z tajemnicami z przeszłości ich wiekowej przyjaciółki i jaki bolesny sekret skrywa ogród z rzeźbą anioła? 

 Odpowiedzi na te pytania pojawiają się zarówno w tej, jak i następnej książce cyklu,  "Zegarku z różowego
złota". Drugi tom to opowieść osadzona w latach dwudziestych XX wieku i choć nie jest powieścią typowo historyczną, Evans opisuje kilka elementów charakterystycznych dla tamtego czasu-rodzącą się fortunę i wciąż trwające uprzedzenia rasowe. "Zegarek z różowego złota" przenosi czytelnika do czasów młodości MaryAnne, jej szczęśliwego małżeństwa z bogatym fabrykantem i rodzinnej tragedii, która kładzie się cieniem na życiu kobiety i jej najbliższych. Właśnie dzięki temu, że MaryAnne straciła dziecko potrafi docenić czas, który można przeznaczyć na wspólne przeżywanie chwil. Po lekturze "Zegarka..." mądrości i rady udzielne Richardowi w "Najcenniejszym darze" nabierają pewnej bolesnej prawdy. A tych rodzinnych chwil jest w drugim tomie cyklu kilka. Mi najbardziej zapadło w pamięć rodzinnie czytanie książkę o króliku...i takie momenty w lekturze bardzo cenię, gdy czytając jedną książkę, jestem prowadzona do drugiej.Wydawałoby się zwykła scena wieczornego czytania, jakieś urywki -że książka jest o zabawkowym króliku, że chłopczyk z książki(tak jak córka MaryAnne) był chory na szkarlatynę... i wtedy dociera do mnie, że przecież czytałam tę książkę! Że to "Aksamitny królik", którym zachwyciłam się kilka lat temu! I w tym momencie, za te niby mało istotne elementy i szczegóły, doceniłam Evansa. 

Evans, jak to on, pisze o cennych, a często niedocenianych wartościach- o rodzinie,  o miłości, o wierze, przede wszystkim zaś - o czasie. Czas odmierzany zegarami, czas płaczu po stracie dziecka nad stronicami Biblii, czas trwoniony na codzienną bieganinę, czas, którego nie zdążyło się spożytkować na to,co dobre i ważne. Mijający, nieubłagany, niedoceniany czas. Nie są to oczywiście książki na miarę  najbardziej znanej powieści na ten temat, czyli "Czarodziejskiej góry" (bo przecież założeniem Manna było opisanie czasu;), ale pomysł, by w powieściach o czasie zastosować różne plany historyczne jest całkiem niezły!  W księgarniach pojawiła się trzecia, zamykająca cykl książka, która ma domknąć losy MaryAnne. Nie ukrywam, że jestem ciekawa, jak zostanie wypełniona luka  w życiorysie bohaterki, więc "List" przeczytam na pewno!

Richard Paul Evans, "Najcenniejszy dar". Przeł. Hanna de Broekere.Wyd.Znak. Kraków 2012.
Richard Paul Evans, "Zegarek z różowego złota". Przeł. Hanna de Broekere.Wyd.Znak. Kraków 2013.