niedziela, 28 lutego 2016

"Napój miłosny" eM jak manipulacja



Są autorzy, po których wiadomo czego się spodziewać. Schmitt do nich należy- niejednoznaczne emocje i kilka aforystycznych zdań. W "Napoju miłosnym"  autor opowiada historię dwojga ludzi, którzy ze sobą zerwali, ale żyć bez siebie nie mogą.  Adam, psychoanalityk, radzi sobie z sytuacją na swój męski sposób, Luiza, rzutka prawnicza- na kobiecy. I w sumie od początku wiadomo, czyje będzie na wierzchu. Ale  po drodze bohaterowie wymienią kolejne maile, w których informują o tym, co się dzieje w ich życiu, kto je z nimi zaczyna dzielić i że są takie luki, których zapełnić się nie da. Bo to książka o różnych odcieniach uczuć- o wielkiej namiętności, bólu, przyjaźni (która nie jest „umieralnią miłości”) i przyzwyczajeniu. O tym, że gdy fajerwerki się kończą, ma szansę narodzić się coś trwałego i dużo głębszego niż  powierzchowna fascynacja. Nawet jeśli  aby sobie to uświadomić potrzeba kilku ryzykownych zagrywek i odrobiny  manipulacji...  Po tym autorze można się spodziewać kilku ładnych zdań i takowe się w tej książce znajdą.  Forma- czyli maile (czy ktoś napisze w XXI wieku książkę w tradycyjnych listach?), pozwalają każdemu z bohaterów wygadać się lub znacząco milczeć i skupić na własnych emocjach. Bo w gruncie rzeczy w tej międzyludzkiej grze, każdy gra o siebie i na siebie.

I jest coś jeszcze- leciutkie odwołanie do muzyki. Tytułowy "Napój miłosny"  to nie tylko nawiązanie do opery Donizettego, na której poznali się bohaterowie, ale też szersze zagadnienie mikstury, która pozwoli sterować uczuciami, której poszukują Luiza i Adam. Z napojem budzącym miłość łączy się „Tristan Izolda”, i o tym dziele w Wagnerowskim przetworzeniu też jest mowa. I  to nie tylko o tym, że  dziewczyna Adama płakała w operze, ale i o śmierci miłosnej Izoldy (moim zdaniem można to jednak opisać ciekawiej...).  Książkę Schmitta czyta się szybko, bo tekstu nie jest dużo. Czy dostarczy materiału do wielkich przemyśleń?  Cóż… mnie bohaterowie trochę swoim pokrętnym zachowaniem denerwowali (pewnie dlatego, że zbyt prostoduszna ze mnie istota). Autor nie daje prostej odpowiedzi na temat tego, czy istnieje napój miłosny, ale  nakazuje wierzyć w związki, które ewoluują i stają się nagrodą w toczonej między płciami grze. Grze, w której  najważniejszym słowem na eM jest... manipulacja.

Eric-Emmanuel Schmitt, "Napój miłosny". Przeł. Wawrzyniec Brzozowski. Wyd Znak. Kraków 2015.


Najbardziej znana aria z opery Donizettiego.


niedziela, 21 lutego 2016

Dzień Języka Ojczystego

Dzisiaj Międzynarodowy Dzień Języka Ojczystego. I co z tego? Ano to, że przynajmniej raz w roku warto poświęcić chwilę temu jak mówimy w naszym ojczystym języku. Samo wyrażenie "język ojczysty" jest może trochę patetyczne, ale nie zapominajmy (właśnie my, Polacy) że to w dużej mierze dzięki językowi udało się nam zachować kulturę narodową i nie dopuścić do zniknięcia Polski, Polaków i polskiego. Za Polskę i o polski walczono, strajkowano i składano ofiary. My dziś musimy mówić  mądrze i poprawnie- tylko  czy aż tyle?

W dzisiejszych czasach, gdy staramy się żyć bez granic, gdy wszyscy lepiej czy gorzej posługujemy się nową łaciną z Wysp Brytyjskich, sprawy ojczyste wydawać się mogą drugorzędne. Wyniki matur z języków obcych są lepsze niż z polskiego i wszystkich to bardzo cieszy, bo młode pokolenie wchodzi bez kompleksów w wielki świat. I super, hiper, extra! Jednak język polski nie może być traktowany jako balast, bo to on nas stwarza, osadza w kontekście i kulturze.To polskie słowa, cytaty, frazeologizmy stoją na za naszym pojmowaniem świata- obszaru ograniczanego i otwieranego przez język. Dlatego powinniśmy dbać o to jak mówimy- nie połykać końcówek, zwracać uwagę na nosówki, pamiętać o dykcji i eliminować niechlujstwo językowe. O tym, że używanie wulgaryzmów w miejscy przecinka świadczy o nikłych umiejętnościach komunikacyjnych nawet nie wspominam. Warto też czuwać nad tym, by naszego językowego ogródka nie zachwaszczały niepotrzebne zapożyczenia. Oczywiście, przenikanie słów z innych języków jest naturalnym procesem i dziś już nikt nie pamięta, że słowa takie jak ratusz, tapczan czy agrafka trafiły do polszczyzny z innych języków. Nikt też nie będzie wysyłał krótkiej wiadomości tekstowej zamiast esemesa. Ale ograniczmy fokusowanie na targecie, dedykowanie pracownika oraz casualowy look mejkapistki idącej na szoping. Dla dobra języka i nas, jego użytkowników.

"Jeśli chcemy mówić lepiej, trzeba czytać lub poddać się nauczaniu tych, co czytają. Inaczej zostanie nam w ustach bezradny, mimowolny, komiczny słownik emigranta lub kikut mowy zdegradowanej do stu czterdziesty znaków plus n razy k...wa." Pisze prof. Ryszard Koziołek w "Dobrze się myśli literaturą". Ja, wychodząc z założenia, że ogólnie dobrze się myśli, podpisuję się pod tym z pełnym przekonaniem!

Poeci do apelu!

Juliusz Słowacki
                              "Beniowski"

"Chodzi mi o to, aby język giętki

Powiedział wszystko, co pomyśli głowa:

A czasem był jak piorun jasny, prędki,

A czasem smutny jako pieśń stepowa,

A czasem jako skarga nimfy miętki,

A czasem piękny jak aniołów mowa...

Aby przeleciał wszystka ducha skrzydłem.

Strofa być winna taktem, nie wędzidłem."

Cyprain Kamil Norwid 
                               "Język ojczysty"

"Gromem bądźmy pierw - niżli grzmotem;
Oto tętnią i rżą konie stepowe;
Górą czyny!... a słowa? a myśli?... potem!...
Wróg pokalał już i Ojców mowę -"
Energumen tak krzyczał do Lirnika
I uderzał w tarcz, aż się wygięła;
Lirnik na to . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . "Nie miecz, nie tarcz bronią Języka,
Lecz - arcydzieła!"

Leopold Staff
                              "Ars poetica"

"Echo z dna serca, nieuchwytne,

Woła mi: "Schwyć mnie, nim przepadnę,
Nim zblednę, stanę się błękitne,

Srebrzyste, przezroczyste, żadne!"


Łowię je spiesznie jak motyla,
Nie, abym świat dziwnością zdumiał,
Lecz by się kształtem stała chwila

I abyś, bracie, mnie zrozumiał.

I niech wiersz, co ze strun się toczy,
Będzie, przybrawszy rytm i dźwięki,

Tak jasny jak spojrzenie w oczy
I prosty jak podanie ręki"
  
Miłosz Czesław 
                           "Moja wierna mowo"

"Moja wierna mowo,
służyłem tobie.
Co noc stawiałem przed tobą miseczki z kolorami,
żebyś miała i brzozę i konika polnego i gila
zachowanych w mojej pamięci.

Trwało to dużo lat.
Byłaś moją ojczyzną bo zabrakło innej.
Myślałem że będziesz także pośredniczką
pomiędzy mną i dobrymi ludźmi,
choćby ich było dwudziestu, dziesięciu,
albo nie urodzili się jeszcze.

Teraz przyznaję się do zwątpienia.
Są chwile kiedy wydaje się, że zmarnowałem życie.
Bo ty jesteś mową upodlonych,
mową nierozumnych i nienawidzących
siebie bardziej może od innych narodów,
mową konfidentów,
mową pomieszanych,
chorych na własną niewinność.

Ale bez ciebie kim jestem.
Tylko szkolarzem gdzieś w odległym kraju,
a success, bez lęku i poniżeń.
No tak, kim jestem bez ciebie.
Filozofem takim jak każdy.

Rozumiem, to ma być moje wychowanie:
gloria indywidualności odjęta,
Grzesznikowi z moralitetu
czerwony dywan podścieła Wielki Chwał,
a w tym samym czasie latarnia magiczna
rzuca na płótno obrazy ludzkiej i boskiej udręki.

Moja wierna mowo,
może to jednak ja muszę ciebie ratować.
Więc będę dalej stawiać przed tobą miseczki z kolorami
jasnymi i czystymi jeżeli to możliwe,
bo w nieszczęściu potrzebny jakiś ład czy piękno."






środa, 17 lutego 2016

"Excentrycy" słoneczna strona ulicy w cieniu

Koniec lat 50, Ciechocinek po sezonie. Do Wandy, dentystki ze Lwowa przyjeżdża z Londynu brat. Puzonista, tancerz, wielbiciel swingu zaskakuje decyzją- wrócić z Zachodu? Szaleństwo! Ale Fabian odrobinę Zachodu przywozi ze sobą i tworzy big band, w którego skład wchodzą pasjonaci jazzu, których o takie wywrotowe sympatie nikt nie podejrzewa,bo jak to: milicjant gra w zespole? Wokalistką bandu zostaje Wanda, a dołącza do niej też Modesta-tajemnicza nauczycielka angielskiego, wielka fascynacja  nowo przybyłego. Modesta, wbrew imieniu nie jest skromna, razem z Fabianem (i jego zagranicznym autem) tworzą mocno ekscentryczny zestaw w prowincjonalnym Ciechocinku. Ale, choć dla Fabiana to pewnie ostatnia miłość, nie jest im dane szczęśliwe wspólne życie... Modesta pojawia się i znika, uwodzi i ucieka, dlaczego? To, jak się okazuje, nie tylko uwodzicielska taktyka, to działania taktyczne kierowane przez coś innego niż kobiecy pomysł na gonienie króliczka... 

Bo "Excentrycy" to powieść osadzona w bardzo konkretnych czasach: echa poznańskiego czerwca, donosy na sąsiadów posiadających zbyt drogi telewizor, kontrole podejrzanie wyglądającego auta na zachodnich numerach... Świat szary i zwykły, w którym muzyka jest jednym z niewielu  buforów i sposobów na manifestowanie wolności. Wolności potem branej w ryzy przez kontrolerów państwowych, wydających zespołom pozwolenia na działalność artystyczną. To opowieść słodko-gorzka, z jednej strony mówiąca o świecie powojennym, z drugiej- przez zapiski poprzedniego lokatora wynajmowanego przez Fabiana pokoju, międzywojennego tekściarza- lekko nawiązująca do czasów sprzed 1939 roku. Bo każdy ma swój złoty wiek, swoje tęsknoty, wspomnienia i obawy. Opowieść o wolności, którą daje muzyka i zmaganiu z codziennością. O próbie ekscentrycznych manifestacji. O nadziejach i rozczarowaniach. Ale i cudach. O słonecznej stronie ulicy, na której czasem kładą się cienie. O ludziach, którzy chcą więcej, a dostają...-no właśnie!

Książka Kowalskiego nie jest nowa, ale film na jej podstawie (wg scenariusza autora) sprawił, że wróciła do obiegu. Czytając zastanawiałam się jak z tej opowieści można zrobić film klasyfikowany jako komedia. Bo książkowi "Excentrycy" z żadnej strony komedią nie są (tak jak swing i jazz niosą z sobą coś więcej niż tylko prostą rozrywkę)... Książa warta przeczytania, a i muzyczne elementy należy docenić, bo literackie opisy muzyki i tego, co robi z ludzi oraz co dzięki niej robią ludzie zawsze robią wrażenie.

Włodzimierz Kowalski, "Excentrycy". Wyd. Marginesy. Warszawa 2015.

niedziela, 14 lutego 2016

"Dysonanse" romantyczne nieszczęścia trójkąta



Powieść bardzo romantyczna. I nie mogłoby być inaczej, skoro jej bohaterami są kobieta fatalna okresu romantyzmu-Delfina Potockiej, romantyczny wieszcz Zygmunt Krasiński i jego (chyba niemniej z całej trójki romantyczna) żona Eliza z Branickich. Jeśli komuś romantyzm kojarzy się z cierpieniem, przeżywaniem patriotycznych uczuć z dala od ojczyzny i rozdarciem: to jest książka  idealnie wpisująca się w  to postrzeganie romantycznego świata. 

Bohaterowie są nad wyraz romantycznie  nieszczęśliwi. Delfina, poślubiona okrutnemu Potockiemu w końcu odzyskuje wolność, romansuje z paroma panami i przyjaźni  się z Chopinem (bo on  jest już tak wycieńczony chorobą i związkiem z Sand, że romansować nie ma sił). Zygmunt, zakochany w Delfinie, pisze do niej listy i żeni się z Elizą, a poza tym cały czas nie może się uwolnić od wpływu ojca (tego, który zabronił mu iść do powstania, co Krasiński przeżywał do końca życia). Eliza, najpierw młoda panna, która nie chce wyjść za obcokrajowca, ślub bierze z miłości i wiary, że z poetą będzie szczęśliwa. Ale zamiast wymarzonego szczęścia ma marudnego męża, który cały czas romansuje z jej ciotką… Oczywiście, jak wiemy, ze szkoły Zygmunt doceni dobroć swej żony, ale  chyba trochę za późno. Nie kryję złośliwości, ponieważ bohaterowie „Dysonansu” bardzo mnie irytowali. I trudno się dziwić, że Wielka Emigracja nie odniosła spektakularnego sukcesu politycznego, skoro nawet ze swoją codziennością nie radziła sobie za dobrze. Poza tym rozmowy o Polsce, które prowadzą książę Czartoryski i generał Krasiński są tylko wydumanymi rojeniami, a nie propozycjami działań.  Wspominany  jest Mickiewicz i szarlatan Towiański, ale dyskutanci nie chcą  ani pomóc, ani przeszkodzić w inicjatywach Koła Sprawy Bożej. Temu nastrojowi maruderstwa (przepraszam: melancholii i nostalgii) odpowiada narracja książki. Wg opisu okładkowego: poetycka i zwiewna, wg mnie nużącą. Rozumiem oddanie ducha epoki, ale romantyzm to nie tylko melancholijne opowieści i westchnienia, to bunt, rewolucja i chęć burzenia zastałego porządku (czy nie o tym pisał Krasiński?). Romantyzm to bardzo złożona epoka, której nie można ograniczyć do wzdychania i cierpienia, a poszerzenia perspektywy czasów, które są dla  nas kulturotwórcze- zabrakło. Autorka nie próbuje oceniać swoich bohaterów, choć ich stanom emocjonalnym poświęca dużo miejsca (każdy z nich jest w gruncie rzeczy postacią tragiczną i głęboko zranioną, która powinna budzić w nas współczucie).  Świat połowy XIX wieku jest odmalowany bardzo umiejętnie- opisy sklepów, wizyty u  zębnika, elegancja salonów- to wszystko zasługuje na uznanie, jednak czułam pewien przesyt, przerost formy nad treścią, a to nie kojarzy mi się ze sztuką romantyczną. Czy założeniem autorki było szczegółowe opisanie  romantycznych drgnień duszy w opozycji do marzeń o wcieleniu poważnych idei, z którymi winny się kojarzyć wyzwoleńcze ruchy drugiej połowy XIX wieku? To już chyba nadinterpretacja.    

Brakowało mi czegoś w tej książce- poezji! Czystej siły, która odkupi winy bohatera i przypomni, że jest on nie tylko uwikłanym w nieszczęśliwe relacje mężczyzną, ale także twórcą. Włącznie w treść kilku wyjątków z wierszy Krasińskiego i paru jego listów to za mało, by zbudować postać  artysty, który jakby nie patrzeć jest zaliczany do polskich wieszczów.  Być może wytłumaczeniem tego  ograniczenia cytatów jest fakt, że polska autorka napisała książkę o polskich emigrantach, po angielsku i dla kanadyjskiego czytelnika; siłą rzeczy wyimki z twórczości  nie byłyby dla ludzi z innego kręgu zrozumiałe i rozpoznawalne.  Z drugiej strony- czytelnik z obcego obszaru kulturowego niewiele się dowie o pracy pisarskiej Krasińskiego, bo on w powieści nie pisze niczego poza listami.  Owszem, cierpi, owszem przeżywa, tęskni na  ojczyzną (siedząc w słonecznej Nicei, mając pod bokiem żonę i kochankę), ale twórczego szału, ba! nawet iskry jakoś w nim nie ma. Jest tylko niezdecydowany facet, który ani nie docenia swojego rodzinnego szczęścia domowego, ani nie ma na tyle odwagi, by ten stan rzeczy zmienić. Nigdy nie przepadałam za Zygmuntem. Po tej książce, nie przepadam jeszcze bardziej. I utwierdzam się w przekonaniu, że miłość romantyczna nie jest uczuciem, którego należy sobie (i innym) życzyć;)  

Ewa Stachniak, "Dysonans". Przeł. Anna Przedpełska-Trzeciakowska. Wyd. Świat Książki. Warszawa 2009.

środa, 10 lutego 2016

"Hanka"krakowska klątwa


Kraków jest  ostatnio doskonałym  tłem dla sag. „Kobiety z ulicy Grodzkiej” to kolejna seria, której akcja toczy się Krakowie przełomu wieków, a Wiktoria, tak jak Eliza, jedna z  „Niepokornych”, kształci się na farmaceutkę.  

Wiktoria jest córką krakowskiego aptekarza Franciszka Bernata  i służącej, Hanki. Akuszerka podmieniła  noworodki w chwili gdy żona aptekarza urodziła martwe dziecko, a Bernta kazał zabić swojego bękarta. Cała rzecz odbyła szybko i po cichu, więc biologiczna matka przed śmiercią nie dowiedziała się, że jej dziecko przeżyło, ale ostatkiem sił przeklęła rodzinę aptekarza. Klątwa Hanki działa. Aptekarzowi rodzą się synowie, jednak jeden z nich jest  upośledzony,a  żona, wycieńczona kolejnymi porodami i połogami, umiera. Bernat,  zajęty nową żoną, nie widzi pożytku z córki i zupełnie nie poświęca jej uwagi, choć dziewczyna bardzo dobrze się uczy i wykazuje  spore zainteresowanie farmacją.  Aptekarz  jest jednak przekonany, że to syn przejmie rodzinny interes, niestety, chłopak ma zupełnie inny pomysł na życie. Wiktorii udaje się kształcić,  a nawet pójść na studia (farmacja była jednym z nielicznych kierunków, na którym mogły się kształcić kobiety), jednak w jej domu rodzinnym nie dzieje się dobrze- ojciec zaczyna się podejrzanie zachowywać, brat ucieka… Na domiar złego okazuje się, że Filip, ukochany Wiktorii, nie może się z nią związać.   

Jednak opowieść o Wiktorii to nie tylko cykl nieszczęść i smutków. Dziewczyna jest bardzo świadomą  i dobrą osobą, umie sobie radzić z przeciwnościami losu, chce pomagać innym (choć nie ma sobie nic z cierpiętnicy) i nie boi się zawalczyć o swoje szczęście. O tym, czy szczęście osiągnie opowie drugi tom.  Choć akcja toczy się w dawnym Krakowie, język  powieści nie jest archaizowany (wolę neutralną polszczyznę niż silenie się na język przełomu wieków), książkę dobrze się czyta,  a akcja płynie wartko, bo powieść nie jest zbyt opasła.  Bohaterowie kreśleni są charakterystycznie- niektórzy szybko zyskują sympatie, na myśl o innych można się wzdrygnąć (aptekarz, potwór w ludzkiej skórze, zaprzecza stereotypowemu widzeniu dobrodusznego  pigularza z Galicji).  Sama Wiktoria  jest bohaterką, której się kibicuje - dziewczyną  odważną,  otwartą i niezmanierowaną, dlatego chętnie sięgnę po kolejny tom opowieści o kobietach z ulicy Grodzkiej, by przekonać się czy uda jej się przezwyciężyć działanie klątwy. 

Lucyna Olejniczak, „Hanka” ("Kobiety z ulicy Grodzkiej"). Wyd. Prószyński Media. Warszawa  2015.
.

niedziela, 7 lutego 2016

"Tajemnica domu Helclów" , a w Krakowie niekoniecznie na Brackiej


Znajomy Krakus powiedział kiedyś, że nawet gdy bardzo się spieszy, idąc przez Rynek zwalnia, bo kto to widział, żeby się spieszyć w Krakowie?! Taki jest Kraków. I taki był (bo, jak zauważa Szymiczkowa: "w Krakowie "sto lat temu” znaczyło tyleż, co „wczoraj przed południem"). Dom Helclów to dom spokojnej starości, w którym dochodzi do zniknięć pensjonariuszy. A że akurat wpadła tam z wizytą filantropijną profesorowa  Zofia Szczupaczyńska, tajemnica zrobi się jeszcze bardziej tajemnicza i wymaga rozwikłania. Ale kariera męża, ani dom Szczupaczyńskich wcale na tym nie ucierpią (bo cnotą krakowskiej żony jest zadbanie o rytm posiłków!). Profesorowa Szczupaczyńska jest wcieleniem cnót krakowskiej pani domu (pochodzi z Przemyśla, ale o tym cicho sza), choć jest też świadoma, że cnota polega na tym, by innym nie dawać powodów do plotek. Stoi murem za swoim mężem naukowcem, dba o dom, obiady i rozwój towarzyski, bo bycie profesorostwem zobowiązuje. Jednak  zagadka zniknięcia  mieszkanek domu Helclów wytrąca Zofię z rutyny. Zajęta utrzymywaniem stałego porządku świata, w którym przed 1 listopada dekoruje się groby, a na świeta szykuje kwestę, wkracza w świat niedostępny pani dobrego domu- świat krzywoprzysięstwa, bigamii, tajemnic ukrytych poza miastem. Zaczytana w opowiadaniach Poe’go kobieta zaczyna swoje prywatne śledztwo- pod pozorem charytatywnych zbiórek odwiedza dom, w którym giną kolejne pensjonariuszki.  I wykorzystując swoje kontakty i pomysły, sprawę rozwikła! A mowa końcowa  godna jest  samego Herkulesa Poirot (choć  z drugiej strony, plotki, spytki i intuicja pozwalają widzieć w  Szczupaczyńskiej krakowską  wersję panny Marple) .

Różne są opinie o tej książce:jedni się z zachwycają formą, niektórzy zarzucają autorom przynudzanie, zbyt szczegółowe opisy i intrygę, która nie wbija w fotel. Dla mnie to bardzo udany eksperyment i książka, którą czyta się płynnie, potoczyście i ze sporą przyjemnością. Bo choć to kryminał, nie o  samą intrygę chodzi- historia znikających pensjonariuszek  jest pretekstem do  stylowej rekonstrukcji świata, a że świat Krakowa  to sam styl, jest co rekonstruować. Topografia miasta to jedno, ale odtworzenie tego, czym żyła społeczność grodu Kraka w 1893 roku, jakiego wina na cholerę się domagała, czyimi skandalami żyła (okropna żona Matejki i zabójstwo matki Bałuckiego) to już wyższa szkoła jazdy, która pozwala czytelnikowi cieszyć się nie tyle szkicem, co fotografią Krakowa.  Fotografią z literacko-skojarzeniowym filtrem. Klimat z "Z biegiem lat, z biegiem dni"...Za to właśnie lubię kryminały retro: nie tylko za rzucenie kilku nazw ulic, ale przede wszystkim za tworzenie atmosfery, która jest wypadkową literackich aluzji i konwencji.  Z  takich właśnie skojarzeń jest ułożony biogram "autorki" Maryli Szymiczkowej- królowej pischingera,  gwiazdy Piwnicy Pod Baranami i wdowy po prenumeratorze „Przekroju”, czyli sto procent Krakowa w Krakusce. I nieodrodnie krakowskim pastiszem jest ”Tajemnica domu Helclów”. Dehnel z Tarczyńskim stworzyli powieść, w której co rusz mrugają do czytelnika.... A to postacią Fikalskiego, żywcem wyciętego z „Domu otwartego” Michała Bałuckiego, a to pomysłem profesorowej by malować biały kwadrat na białym tle, a to opisem pogrzebu Matejki i otwarcia teatru, a to wreszcie Tadeuszem Żeleńskim jako bohaterem drugoplanowym. A do tego książka jest wydana przez krakowski Znak i opatrzona rekomendacją Michała Rusinka z Uniwersytetu Jagiellońskiego (sekretarza pochodzącej spod Poznania noblistki).

 Autorzy (i poddani konwencji czytelnicy) moszczą się wygodnie w krakowskości  opowieści o proszonych  obiadach, rodzinnych niesnaskach, wieściach z "Czasu", plotkach wymienianych półgębkiem i szukaniu służącej, która wie, że frędzle dywanu czesze się widelcem. Kraków dostał swoją szemraną historię, która mu się należała (o braku retrozbrodni pod Wawelem pisałam przy okazji "Elizy" ).  Tempo narracji jest po krakowsku nieśpieszne (bo po co gnać?), język dopracowany, z kilkoma wyjątkowo udanymi  sformułowaniami  („on był przygłuchy, ona przygłupia”). Dla mnie lektura warta przeczytania! I przedyskutowania przy podwieczorku. Mam ochotę na pischingera!

  Jacek Dehnel i Piotr Tarczyński (Maryla Szymiczkowa), "Tajemnica domu Helclów". Wyd. Znak. Kraków 2015.