środa, 30 marca 2016

"Nowy Jork" ponad 4 wieki historii na tysiącu stronach

Nowy Jork to miasto legenda. Zna je każdy, nawet jeśli go nie odwiedził. Zna z filmów,  kultowych fotografii, opowieści, książek, choćby "Opowieści zimowej". Ze zdjęć znajomych, którzy czasem uchwycili w kadrze coś innego niż widz się spodziewa, albo pstryknęli zdjęcie z myślą o konkretnym odbiorcy... Nie byłam w Nowym Jorku (jakby ktoś miał wolny bilet do MET niech da znać), ale nie mogę powiedzieć, że nic o nim nie wiem...  Dzięki książce Edwarda Rutherfurda wiem jeszcze więcej. Pomysł w sumie prosty-opisanie historii rodziny na tle wydarzeń historycznych.  A wykonanie bardzo dobre. Czytelnik otrzymuje powieść, w której śledzi koleje losu Masterów i kilkudziesięciu związanych z nimi bohaterów, a wśród postaci zdarzają się znani z historii politycy, artyści, działacze społeczni. Opowieść o rodzinie jest też pretekstem do opowiedzenia o bardzo złożonej historii Ameryki i miasta, które z Nowego Amsterdamu zmienia się w Nowy Jork, stolicę świata. Wielość narodowości, religii, kultur, które kształtowały miasto; wojny i pakty polityczne, konstytucja i strajki, niewolnictwo i kształtująca się  klasa uprzywilejowana, rodzący się feminizm, chęć pokazania reszcie świata, że ma się swój głos, który nie jest powtarzaniem europejskich pomysłów... Waszyngton, Roosevelt, ale także Armstrong, Pollock i wielu innych, pojawiających się w epizodycznych rolach, jako ci, którzy w jakiś sposób wpływają na losy bohaterów. Rodzina Masterów dorabia się majątku, sami budują swój amerykański sen przez lata pomnażając dobra, pnąc się w hierarchii i aspirując do dobrego towarzystwa tych, którzy fundują bibliotekę, jedzą kolację z panią Astor i pojawiają się na otwarciu Metropolitan. A potem czarny czwartek... Historia, która rozpoczyna się w roku 1664 kończy się w 2009, ale nie trudno sobie wyobrazić, że trwa nadal. Być może gdzieś mieszka taka rodzina i jej opowieść toczy się cały czas. Opowieść, której hasłem nadrzędnym jest wolność- wolność dla czarnych niewolników, wolność od obcych wpływów, wolność głosu dla kobiet, wolność wyrażania poglądów, wolność pozwalająca biednym emigrantom po latach ciężkiej pracy osiągnąć  sukces. Książka ma prawie tysiąc stron, więc nie ma sensu wymieniać wątków, które mnożną się i w bardzo pomysłowy sposób splatają losy tej rodziny z innymi bohaterami. 

Nie jest to lektura trudna, ale wymagająca od czytelnika dwóch rzeczy. Po pierwsze pewnej chęci zgłębiania historii. Dzieje USA nie są aż tak powszechnie znane, by w lot kojarzyć wszystkie wydarzenia(zwłaszcza te z XVII i XVIII wieku), warto więc samemu trochę doczytać. Druga sprawa- książka wymaga tężyzny fizycznej;-)Czysto praktycznie mówiąc- utrzymanie cegły mającej ponad 980 stron wymaga do czytelnika albo kształtowania bicepsów podczas czytania, albo znalezienia dogodnej pozycji i miejsca do zagłębienia się w lekturę, bo czytanie opowieści z taką mnogością bohaterów i wątków wymaga skupienia.  Warto? Warto, bo po lekturze takich książek zawsze zostaje coś więcej niż wspomnienie fabuły, autor próbuje pokazać mechanizm miasta, które cały czas się zmienia i chce wyprzedzić czas. Nie ukrywam, że po lekturze "Nowego Jorku" (ponieważ na wizytę w opisywanym mieście póki co się nie zanosi), mam ochotę przeczytać, co Rutherfurd wyciągnął z wiele dłuższej historii Paryża... Zapoluję! A do drugiej ręki będę musiała wziąć kilka innych książek, by dbać o równomierny przyrost muskulatury po wyciskaniu w czytaniu.

 Edward Rutherfurd, "Nowy Jork". Przeł.  Elżbieta Smoleńska. Wyd. Czarna Owca. Warszawa 2015.

niedziela, 27 marca 2016

Wesołego Alleluja!


Biblioteka to nie tylko książki. To tez zbiory specjalne, a w przepastnych archiwach:stare pocztówki*. Ponieważ ostatnio sporo czasu spędzam nad prywatnymi zapiskami, kartki sprzed wieku  doskonale wpisują się w nastrój.



„Kiedy wszystko właśnie otworzone
Tylko odwrócić się na jasną stronę.”
                                                      Ernest Bryll „Wołał nas Pan”


Z okazji świąt Wielkiejnocy życzę, aby radość i nadzieja tych dni sprzyjały odrodzeniu sił. I nie bójmy się odwrócić w jasną stronę!   

A jeśli ktoś nie zdążył wysłać świątecznej kartki, zawsze może napisać list. Słowo napisane na kartce, ale także w mailu  ma wielkie znaczenie! Nie tylko dla tych, którzy są adresatami wiadomości, ale przede wszystkim dla nadawcy- nadawca o tym, jak ważne było pisanie przekonuje się najdobitniej gdy adresat milknie. Odzewu!



* Pocztówki ze Zborów Specjalnych BR

środa, 23 marca 2016

Badania, Targi i Nietzche



 W ubiegłym tygodniu ukazały się wyniki badań zleconych przez Bibliotekę Narodową. Wyniki, dodajmy, smutne. Do 63,1 wzrósł procent Polaków, którzy w minionym roku nie przeczytali żadnej książki. Optymizmem nie napawa  fakt, że spada liczba osób czytających do 6 książek rocznie (27,2% w 2015, 28,7% w 2014r.) oraz powyżej 7 książek rocznie -co, umówmy się, nie jest wynikiem bardzo wygórowanym (8,4% w 2015, 11,3 w 2014r.). Trochę przeraża, że 57% ankietowanych przyznaje, że czytało tylko w szkole i na studiach, ale potem przestali. To oznacza, że  naprawiają samochody, leczą nas, doradzają w kwestiach finansowych,  uczą i pełnią ważne funkcje społeczne ludzie, którzy nie czytają. Czy to źle? Może nie trzeba czytać, aby być dobrym fachowcem? Może zgodnie z zasadą, że jedni wolą musztardę, inni majonez czytanie wcale nie jest takie potrzebne i nie trzeba się zbytnio entuzjazmować  wynikami tych badań…  Może i tak, ale mnie to, że nawet specjaliści nie czytają tekstów rozwijających ich zawodowe horyzonty jednak trochę smuci. Bo skoro ludzie po studiach przestają czytać, to oznacza, że stoją w miejscu, a taki trwający w swej zdobytej  przed laty wiedzy  nauczyciel nie jest niczym dobrym. Mówię nauczyciel, bo niestety znam nauczycieli, także polonistów, którzy nie czytają… 

Jest i druga strona medalu. W weekend były w Poznaniu Targi Książki dla dzieci, młodzieży i rodziców. Sadząc z frekwencji- nie jest tak źle. „Idziemy na targi, będzie duuuużo książek” entuzjazmował się malec (na oko 4lata) podskakując  między rodzicami. Na hali targowej  ruch: dzieciaki biorące udział w warsztatach, rodzice wyciągający portfele, wydawcy z wielkim  zaangażowaniem i znajomością tematu opowiadający o prezentowanych książkach. Czytelnicza enklawa. I bardzo wiele znajomych twarzy, gdzie się nie obrócę- czytelnik.  Bo jeśli ktoś czyta, to przyjdzie na taką imprezę. I przyprowadzi rodzinę.  Jeśli   dziecko widzi domowników z książką, jeśli czytanie jest czymś naturalnym w procesie wychowania, a książka pojawia się na co dzień i od święta (np. w ramach prezentu)  to ziarno zostaje zasiane. Czytający rodzice moją czytające dzieci. I jest nadzieja, że te dzieci po ukończonej edukacji nie przestaną czytać, bo odkryją dużo wcześniej, że czytanie nie jest obowiązkiem, ale przyjemnością.  A dlaczego odmawiać sobie przyjemności?! Czytanie  jako sposób spędzania wolnego czasu, relaks i rozrywka to ta linia propagowania książki i upowszechniania czytelnictwa, która powinna być najbliższa nauczycielom, bibliotekarzom, wydawcom. A jeśli ktoś kręci nosem, że czytanie kryminałów i romansów nie jest niczym szczytnym, można rzec, że jeśli ktoś nie czyta niczego, to nie sięgnie po Nietzschego!

niedziela, 20 marca 2016

"Ukochany z piekła rodem" i Joanna (niekoniecznie Chmielewska)


Joanna jest autorką bestsellerowych romansów. Ale pewnego dnia postanowią zmienić  powieść w życie  i wdać się w romans z młodym, przystojnym fotografem (ciekawe, czy gdyby był "szpetny czterdziestoletni" też by się wdała...). Na nieszczęście ich obojga fotograf zostaje zamordowany (w sumie należało mu się, bo facet nie był fair...) Jego nieszczęście jest oczywiste,  pech Joanny  dotyczy przede wszystkim tego, że pisarka bardzo chce rozwiązać sprawę morderstwa i razem ze swoją agentką Betty rozpoczyna własne śledztwo. Sprawa nie daje spokoju tym bardziej,  że do zbrodni doszło w jej domu. W akcję poszukiwania mordercy zostają wplątani znajomi pań z redakcji szmatławca Koktajl,  była dziewczyna fotografa, policja i paru innych bohaterów epizodycznych.  Akcja toczy się wartko, panie wpadają w tarapaty, a motyw zbrodni okazuje się bardzo …malarski.   

Przypomina Chmielewską? Przypomina-spiętrzenie komplikacji, szczypta szaleństwa i nieszablonowe bohaterki. Joanna i Betty są zgranym duetem- gdy pisarka zbyt puszcza wodze fantazji, Betty ściąga ją na ziemię. Ale, chociaż początkowo bestsellerowa autorka nie budzi sympatii,  autor daje okazje by czytelnik docenił skrywane dobre serce pisarki. Tak jak Chmielewska osadzała część  książek w znanym sobie środowisku architektów, tak Alek Rogoziński, dziennikarz jednego z kolorowych tygodników, prezentuje w swojej książce galerie dziennikarzy zajmujących się znanymi z tego, że są znani. Elementy satyry na środowisko dziennikarzy ciekawie i dowcipnie dopełniają kryminalnej całości  (bo jak tu się nie uśmiechnąć czytając o złotych gruszkach przyznawanych przez magazyn Lustro najszczęśliwszym parom żyjącym w konkubinacie?). Książka  lekka, momentami naprawdę dowcipna, w której kryminalna intryga  zaskakuje  zakończeniem, bo nie chodziło o to, co wszyscy myśleli, że chodzi. Nie jestem zagorzałą wielbicielką humorystycznych kryminałów, ale czytało się sympatycznie. Dla rozrywki na przednówku w sam raz. 

Alek Rogoziński, "Ukochany z piekła rodem". Wyd. Melanż. Warszawa 2015.

niedziela, 13 marca 2016

"Pan Smrodek" i dziewczynka



„Pan Smrodek śmierdział.(…) Był najsmrodliwszym śmierdzącym  śmierdzielem w historii świata.” Tak zaczyna się opowieść o tajemniczym bohaterze (który sam siebie nazywa wagabundą) i  o Chloe, dziewczynce, która właśnie w nim znajduje przyjaciela. Walliams po raz kolejny serwuje czytelnikom opowieść zabawną, momentami prześmieszną, ale z drugim dnem. I to dnem mulistym, po którym nie chodzi się przyjemnie, bo problem bezdomności nie jest łatwy ani dla dzieci, ani dla dorosłych. Po kolejną książkę tego autora sięgnęłam prawem serii autora- może "Babcia rabuś" trochę bardziej mnie wzruszyła, ale "Pana Smordka" też warto przeczytać! Tym bardziej, że znów wyczuwa się literackie powinowactwo z Dahlem, a ilustracue Blake'a (który umie narysować zapach) są świetne.

Chloe  sama nie wie dlaczego zaczyna rozmawiać z Panem Smrodkiem.  Zaprasza go, by zamieszkał w szopie obok jej domu, ukrywa go… Dlaczego? Bo dziecko  widzi  w bezdomnym człowieka, któremu warto pomóc. A może to on ma pomóc dziewczynce... Pan Smrodek zbiegiem przeróżnych okoliczności staje się gwiazdą telewizji i  mówi to, co wszyscy wiedzą, ale boją się przyjąć do wiadomości- że każdy bezdomny ma swoją historię i że każdy może bezdomnym zostać. Bo przecież Pan Smrodek nie mieszkał na ulicy od urodzenia. Skądś się wzięły piękna stara fotografia i srebrna łyżeczka w jego kieszeni, skądś pochodziło jego zamiłowanie do eleganckich posiłków i staranność wypowiedzi.  Chloe jest bardzo ciekawa, kim był Pan Smrodek zanim została Pan Smrodkiem… 

 Chloe to dziewczynka, która śmiało mogłaby podać sobie rękę z dużą częścią  dzieci- lekko wycofana, spychana przez matkę (stale zajętą jej siostrą) na margines życia rodzinnego. Dostrzegająca fałsz i obłudę domu, w którym wszystko ma być na tip top, a tak naprawdę nikt nie jest szczególnie szczęśliwy.  Czy gdy ulotni się zapach Pana Smrodka coś w tym domu się zmieni? Egzaltowana mamuśka przestanie udawać francuski akcent, a tata zerwie z mentalnością Felicjana Dulskiego?

 To książka ze szczęśliwym zakończeniem, bo autor pokazując świat niełatwych decyzji i zagadnień nie rezygnuje z tego, by dać swoim czytelnikom nadzieję na happy end. Czy nie tego chcemy, z dziecięcą wiarą czytając książki o zetknięciu ludzi z różnych światów, którzy spotkali się po to, by wzajemnie coś sobie uświadomić i czegoś się nauczyć? A jeśli te rozważenia podane są z mnóstwem rozbrajającego humoru, to nie ma innego wyjścia- trzeba zostać fanem  Davida Walliamsa! Docenić jego wyobraźnię, dowcip i to, że umie w lekki sposób podać temat nieistniejący w literaturze dla dzieci, o którym tak trudno mówić, a nie należy milczeć.

David Walliams, "Pan Smrodek. Kąpie się tylko w oczku wodnym". Przeł. Koralina Zaremba. Dom Wydawniczy Mała Kurka. Piastów 2014.

wtorek, 8 marca 2016

"Moralnośc pani Piontek" i happy end dla wszystkich

Pani Gertruda Piontek (po mężu Poniatowska) jest kobietą stojącą murem za swoim synem Augustynem. Gorzej, że do muru także syna przypiera, kierując jego przyszłością... Ale nadchodzi moment buntu dwulatka, przepraszam: trzydziestopięciolatka: Augustyn się wyprowadza i postanawia zacząć żyć po swojemu. W mieszkaniu, które wynajmuje poznaje studentkę Anulę. Nie... Nie będzie tak, jak wszyscy myślą, choć będzie oczywiście happy end i Augustyn i jego przyjaciel Cyryl, i Anula, i pani Piontek, i jeszcze kilku innych bohaterów będzie żyć długo i szczęśliwie...  Czy nie takiego, dążącego do wszechobecnego i wszędobylskiego szczęścia zakończenia czasem oczekujemy?!

Książka Witkiewicz to napisana ze sporym humorem powieść obyczajowa, w której autorka nie kryje swojego ciepłego stosunku do bohaterów. Podgląda ich perypetie, czasem wytłumaczy, czasem dyskretnie zamilknie- odpowiada mi taki sposób prowadzenia narracji. I choć w pewnym momencie, gdy sytuacje się spiętrzają, doskonale wiem, jak wszystko się rozwiąże (czytuje się te kryminały;) książkę łyknęłam w jedno popołudnie i był to czas spędzony przyjemnie i lekko. Historia oraz sposób jej opowiadania przypominają książki Moniki Szwai, która zresztą wydawała w swoim wydawnictwie pierwsze książki Magdaleny Witkiewicz. Jest więc trochę humoru językowego, komediowe sytuacje i kilka wzruszeń.  Bardzo dobra propozycja, gdy  chce się na chwilę uciec od codzienności i zrelaksować po ciężkim dniu. 

I jeszcze słowo o samej pani Gertrudzie. Wbrew tytułowi nie jest ona wcale kolejnym wcieleniem Anieli Dulskiej. To kobieta wykształcona, pewna siebie, może odrobinę nadopiekuńcza, ale kilka wydarzeń tłumaczy to zachowanie. Poza tym, w przeciwieństwie do dość prosto kreślonych Augustyna, Anuli i Anity, jest postacią z pewną tajemnicą i wbrew temu, że zwana jest przez bohaterów "harpią i piranią", nie wydawała mi się postacią tak kołtuńską i niesympatyczną jak bohaterka Zapolskiej. Polubiłam panią Gertrudę, bo (i to ją łączy z Dulską), wie, czego chce. I kroczy w określonym przez siebie kierunku dumnie stukając swymi luksusowymi szpilkami. Lepiej, by świat zaludniały panie Piontek niż panie Dulskie. 

Magdalena Witkiewicz, "Moralność pani Piontek" . Wyd. Filia. Poznań 2015.

niedziela, 6 marca 2016

Poznań legendarny, gwarowy i z Jeżycjady

Niedziela, więc ograniczę się do wrzucenia programu o książkach o Poznaniu. Coś dla małych, większych i dla tych, którzy nie doceniają literackiego potencjału miasta nad Wartą:)

środa, 2 marca 2016

"Antrakt"i artysta niespokojny



Helen jest zwyczajną kobietą, wnuczką wybitnego angielskiego pisarza, Edwarda Burtona, który nie wiedzieć czemu umilkł po szalonym sukcesie kilku powieści. Znudzona życiem pani domu, sama zaczyna pisać i postanawia spotkać się z dziadkiem. Niedługo po tym kobieta zostaje spadkobierczynią domu i praw autorskich pisarza, ale także jego bardzo bogatego archiwum.  "Antrakt" to książka z wpisaną w siebie książką- pamiętnikami i niewydanym opowiadaniem Burtona, które stanowią dopełnienie i wyjaśnienie przeszłych i obecnych tajemnic. Bo tajemnic rodzinnych  jest bardzo wiele.  Wchodząc w świat dziadka, jego  fascynacji teatrem i literaturą, przygód miłosnych i poszukiwania tożsamości, Helen dostrzega z jak wieloma problemami zmagał się krewny, którego świat powoli zapomina. Rodzice Helen też nie chcą zbyt wiele o nim mówić, przez co tajemnica tego człowieka jeszcze bardziej intryguje. Kim był Edward Burton? 

Przede wszystkim człowiekiem poszukującym miłości i spełnienia, popełniającym błędy i próbującym podporządkować się konwenansom, które bardzo go uwierały. Burton  próbował zachować pozory życia gwiazdora literatury, szczęśliwego męża i ojca, a samotności tęsknił do kochanka. Billy, czyli  miłość życia, to postać niejednoznaczna- wyrachowany, czy tylko nieszczęśliwy?  W znacznej części książki wątek historyczny i współczesny biegną dwoma torami, by splątać się w zakończenie tak skomplikowane, że aż prawdopodobne.  To książka po części i książkach i teatrze, napisana prosto i elegancko. Z bohaterami, których autor przedstawia, ale nie ocenia, a ich losy przejmują czytelnika i pozwalają wejść w ich świat. Przy czym w świat  przeszłości wchodzi się lepiej (choć nie jest to  obszar łatwych emocji). Rupert Smith oferuje czytelnikowi historie, w których stale obecny jest wybór między życiem a literaturą. Dokonać go musi Helen, namawiana przez swego nauczyciela pisania i kochanka do oddania mu praw ekranizacji powieści dziadka, dokonał go Burton, realizując w swojej najbardziej znanej książce tezy powieści z kluczem. 

Na okładce wydawca pisze, że "szczęście jest cudownym uczuciem w prawdziwym życiu, ale bardzo przeszkadza być artystą". Teza nie aż tak oczywista. Z jednej strony, jak wiemy "z tęsknoty pisze się wiersze" i błogostan nie służy twórczej aktywności. Z drugiej- w kontekście tej opowieści- rodzi się pytanie:czy fakt sławy, przelatującej niczym meteoryt i gasnącej w czasie, nie jest jednak zbyt wielką ceną za życie w sprzeczności z samym sobą. Wiadomo-lepiej być nieszczęśliwym i nieśmiertelnym niczym van Gogh niż nieszczęśliwym i zapomnianym... I jeszcze trzecia kwestia- czy nie da się osiągnąć takiego szczęścia, które zainspiruje, a nie rozleniwi? Szczęścia, pozwalającego  być twórcą, którego mimo wszystko nie określa to, że musi być  nieszczęśliwy.Książka zostawia czytelnika z pytaniem. I to się szczególnie w niej ceni. Warto podarować jej swój czas, bo pokazuje jak wiele pozorów i niejasności kryje się w życiu naszych bliskich. I czasem jak niewiele potrzeba, by jak Helen, wrócić na tory prowadzące jeśli nie do szczęścia, to przynajmniej do spokoju. 

Rupert Smith, "Antrakt". Przeł. Katarzyna Bieńkowska.  Wyd. Muza. Warszawa 2016