Czytanie cudzego dziennika jest bezczelnym zaglądaniem mu przez ramię. Zaglądaniem, który w moim przypadku (kogoś dziennikującego od lat) niekoniecznie ma na celu włażenie w prywatność, ale ciekawość, jak inni opisują swoje życie. Jacek Dehnel przyznaje, że nie pisze dziennika, próbował
kilka razy, ale cały rok opisał dopiero w „Dzienniku roku chrystusowego”. Jednocześnie, w pisaniu tej książki (bo pisał
bardziej książkę niż dziennik intymny)
korzystał z nowoczesnych zapisków na fb… Choć niektórzy zarzucają mu, że jest staroświecki,
jak widać w pracy porusza się między technologiami
i technikami z wyjątkową łatwością. Jego zapiski to po części dziennik
publicystyczny, po części dziennik podróżnika i czytelnika. Kilka wspomnień z wyjazdów na spotkania
autorskie (i opinii o bibliotekach), zachwytów na sztuką, uwag o wydarzenia kulturalnych… Sporo codzienności-
tego, co jadł, jak remontował i na co zachorował. Ot, dziennik.
Dehnel mówił na spotkaniu w Bibliotece Raczyńskich, że pierwszą wersję dał do przeczytania kilku
osobom i każda z nich uważała za ciekawe/nieciekawe inne wątki. Po rozmowach z
redaktorkami i pierwszymi czytelnikami coś usunął, coś zostawił, coś rozwinął, jak
sam twierdzi, ma świadomość, że "Dziennik..." to groch z kapustą. Ale, paradoksalnie,
dzięki temu każdy może znaleźć coś ciekawego. Jak nie opis włoskiego kościoła,
to zżymanie się na hierarchów, jak nie zachwyt nad herbatą, to złośliwostki po adresem
tzw. ludzi kultury, jak nie przemyślenia
o wieku chrystusowym, to scenki z życia
codziennego. Poza tym, o ile
przyzwyczajeni jesteśmy do dzienników, wydawanych po śmierci autora, z przypisami
redaktorów, mającymi ułatwić zrozumienie opisywanego świata, o tyle Dehnel
pisze o wydarzeniach niewymagających osadzania w rzeczywistości, bo to nasz
świat. Świat różnych kręgów, który z naszym, czytelniczym styczny jest tylko w
kilku punktach, ale pisząc dziennik siłą rzeczy
z większym angażowaniem opisuje się własny ból zęba niż wydarzenia państwowe.
W jednej z recenzji przeczytałam, że „Dziennik…” to „książka Jacka Dehnela o tym jak fajnie być Jackiem
Dehnelem”. Fajnie, choć bym się na to życie nie zamieniła. A poza tym, trudno od autora dziennika oczekiwać
by nie opisywał swojego życia (które ma prawo być fajne). Lubię styl Dehnela, jego językową sprawność,
dowcip, czerpanie z tradycji literackiej. W tym wypadku do głosu doszła jeszcze żyłka
publicystyczna, znana z felietonów i internetu. Wiadomo, że dziennik nie ma za zadnie mówienia
prawdy o rzeczywistości, ale być może za jakiś czas czytelnicy spojrzą na
zapiski Dehnela jak na swoisty dokument epoki. I ciekawe, jakie oni będą mieli
wrażenia…
Abstrahując od samej litery „Dziennika…”, Dehnel świetnie
czyta swoje książki! Byłam tego zdania już
przy słuchaniu „Lali”, a fragmenty „Dziennika…” i „Krivoklata”,
które czytał wczoraj, przekonały mnie, że pisarz dobrze czytający swoje rzeczy,
to wyjątkowa sprawa.
Jacek Dehnel, „. Wyd. Dziennik roku chrystusowego” Wyd.
W.A.B. Warszawa 2015.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz