wtorek, 26 sierpnia 2025

"Żywe istoty" o wiedzy i gatunkach


 Czy sprawdzając coś w internecie myślimy o odkrywcach i badaczach, dzięki którym mamy dostęp do tej wiedzy?

Georg Wilhelm Steller w XVIII w.  płynie z Beringiem (tym od morza, cieśniny), by szukać śladów mitycznej wręcz krowy morskiej. Znajduje ją. Bada. Dookoła zima, mróz, szkorbut, lisy, widmo śmierci, a on zastanawia się jak utrwalić informacje o zwierzęciu, które za chwilę wyginie i wypreparować jego szkielet by służył nauce. Mijają lata, kolejni ludzie starają się przekazać informację o odkryciach w świecie przyrody. Dobrze rysująca dziewczyna staje się asystentką przyrodnika i rysuje setki wizerunków pająków, a szkielet krowy postanawia narysować na kilku kartkach, by pokazać jego rozmiar i skalę. Lata mijają. Tworzą się muzea, sposoby badań są coraz nowocześniejsze. Ale procesu ginięcia pewnych gatunków nie da się zahamować.

 Autorka w posłowiu bardzo obrazowo wylicza gatunki, które wyginęły podczas jej pracy nad książką. Pokazuje, jak zwierzęta stawały się łupem tych, którzy chcieli się dorobić na ich futrach, kłach; którzy dla zabawy pozbawionej naukowej refleksji kolekcjonowali jaja. Ale pokazuje też tych, którzy poświęcili życie (albo jego część) badaniu gatunków, szukaniu powiązań, tworzeniu systematyk, przygotowaniu wizerunków, które dziś są nam dostępne w ramach jednego kliknięcia w internecie. Wiem, że autorka chce zwrócić uwagę na kończenie się cyklu życia niektórych gatunków, który związany jest z działalnością innego gatunku: homo sapiens. Ale ta książka to dla mnie też po części przypomnienie, że przedstawiciele tego samego gatunku pytają i szukają odpowiedzi, badają i dają wyniki tych badań kolejnym pokoleniom.

Książka łącząca powieść historyczną z elementami książki przyrodniczej, szczyptą eseju. Wędrówka przez wieki i miejsca od Alaski do Helsinek, postaci historycznie znane jak Steller (którego nazwisko zostało w nazwie krowy) i dziś zapomniane, jak jedna rysujących pomocnic profesora. Bardzo dobrze napisane, zostające w głowie. Pozwalające docenić to, że tyle przed nami i dla nas już zbadano. Tylko co my z tą wiedzą robimy?

 Iidia Turpeinen. "Żywe istoty'" Przeł. Sebastian Musielak. Wyd. Poznańskie. Poznań 2025. 

środa, 6 sierpnia 2025

"Cały ten błękit" uważność i Coelho

 


Emile ma 26 lat i wczesnego Alzheimera. Joanne ma bagaż doświadczeń. Nie znają się. Są różni, ruszają razem w podróż przez Pireneje, bo chcą uciec. 

 Po drodze ona uczy go uważności, on daje jej nowy początek (chociaż nie wiem, czy taki szczęśliwy). Po drodze pojawi się temat żałoby, relacji, złamanego serca, macierzyństwa, dziecka szukającego błękitu, utraty pamięci. Poza tym Eros i Tanatos, połączenie znane od tysięcy lat.

Czy to jest materiał na dobrą książkę? Może być. Ale ważny jest sposób opowiedzenia historii. I ten zawodzi. 

 Zdania proste. Pisane w czasie teraźniejszym (nie lubię!). Z niepotrzebnymi szczegółami i powtórzeniami (jeśli bohaterka w jednym zdaniu kroi chleb, nie ma potrzeby 3 zdania potem pisać, że jedzą chleb, skoro cała scena dotyczy kolacji, albo doprecyzować, że gdy nakrywa stół to "układa sztućce obok talerzy" lub "najwyraźniej robi coś w rodzaju winegretu" - za dużo narracyjnej asekuracji!) Niestety miałam wrażenie, że autorka nie panuje nad językiem. Nie korzysta z mocy opowieści, bo zamiast kreować: relacjonuje. Mamy tu narrację alla audiodeskrypcja:krótką, opisującą, bez możliwości zbudowania świata, za to z opisem ze scenariusza. I przegadanie, które rozwadnia napięcie. Powieść ma 625 stron. Mogłaby mieć 300. To, co dość wychodzi to przełożenie punktu ciężkości z losów Emile'a w rozwlekłej części pierwszej, na losy Joanne w drugiej, przez częściej wprowadzane retrospekcje, bardziej dynamiczniej, połowie. Ale to za mało, by nazwać powieść literaturą piękną. To jest obyczajówka. Przewidywalna, przegadana, nastawiona na wzruszenie czytelnika (wiem, gdzie powinnam zaszlochać, ale nie zaszlochałam, bo nie ze mną te numery, a przede wszystkim tak budowana narracja nie przyciągnęła mnie do bohaterów, na tyle by się przejąć ich losami, a Emile był mi zupełnie obojętny).

O tym, że życie jest krótkie i trzeba się nim cieszyć, być tu i teraz, doceniać małe rzeczy, pielęgnować co dobre i czasem zawalczyć zamiast stać biernie, zawsze warto przypominać. Ale można to robić lepiej. I krócej. I bez cytowania Coelho.

Trudne i ważne tematy, a takimi są choroba, śmierć dziecka, ostracyzm społeczny, potrzebują książek dobrych, niekoniecznie ciężkich, przytłaczających, ale po prostu sprawnie napisanych. Tak, by czytelnik wszedł w świat bohaterów, a nie zastanawiał się, czy jeśli bohaterka "wsunęła sobie złożoną kurtkę pod pośladki" oznacza, że po prostu usiadła na kurtce. I żeby było jasne: nie jestem bez serca. Wzruszam się na powieściach Walliamsa o Babci Rabusiu, na "Tosce" zawsze wierzę, że ona i Cavaradossi będą żyć szczęśliwie. Pozwalam autorom grać na uczuciach. Ale Melissa Da Costa nie uderzyła w dobre klawisze. Nie moja kompozycja.


Melissa Da Costa, " Cały ten błękit". Przeł. Łukasz Müller. Wyd. Znak. Lliteranova. Kraków 2025.