Musierowicz czytam z przyzwyczajenia i sentymentu. Po "McDusi" i "Wnuczce do orzechów" miałam sporo wątpliwości, czy sięgać po kolejną książkę,ale gdy "Feblik" stanął na półce... nie było wyjścia. I dobrze! Spędziłam w towarzystwie Borejków i spółki miłe popołudnie, bo czyta się przyjemnie i szybko (książki Musierowicz mają od zawsze podobną objętość i bardzo dobrze, że autorka nie daje się naciągać na pisanie cegieł z rozdrobnionym opisem). Dwudziesty pierwszy tom Jeżycjady jest dopowiedzeniem tego, co dzieje się we "Wnuczce do orzechów". O ile tam głównymi bohaterami byli Dorota Rumianek i Józinek (przepraszam, Józef!), tu na pierwszy plan wyrywa się Agnieszka Ignacy Grzegorz (którego we "Wnuczce..." Ida chciała wyswatać z Dorotą). Bohaterowie znają się jeszcze z gimnazjum, ale przypadkowe spotkanie w podmiejskim autobusie, a potem dobre wychowanie Ignacego Grzegorza sprawiają, że stają się sobie znacznie bliżsi. Oczywiście, pragmatyczni poszukiwacze faktów będą mieli używanie- w ciągu trzech dni koleżeństwo z gimnazjum zmienia się w przyjaźń, a potem błyskawicznie w miłość. I ci, którzy spotkali się 10 sierpnia w autobusie, 13 sierpnia są już parą narzeczeńską... Wielbiciele prawdopodobieństwa będę się stukać w głowę, czytając jak to Gabrysia raduje się z nowiutkiej, potencjalnej synowej, którą widziała na jednym obiedzie, Ida projektuje karierę laryngologa swojej równie nowiutkiej, potencjalnej synowej (Dorota ma wszak lat dwadzieścia, czas wyjść za mąż!), a wrzucona do studni komórka, po wyjęciu z tejże studni, nadal działa. Jednak nie ma co się stroszyć, taka jest konwencja Jeżycjady. Tak samo jak używanie w książce teoretycznie przeznaczonej dla gimnazjasty słów typu idiosynkrazja...Pytanie tylko,czy chce się wejść w ten świat i przyjąć taką konwencję? Jeśli ktoś potrzebuje stałego świata, w którym niewiele się zmienia, to jest pozycja dla niego.
Bardzo mnie ucieszyło, że Borejkowie nie są już tacy nadęci, jak we "Wnuczce..." (choć, teoretycznie to ten sam czas akcji), tu przyjmują gości z uśmiechem, ciepłem i dobrym słowem i naprawdę można uwierzyć, że roztaczają wokół siebie przyjazną aurę. Cieszą też maile Idy i Gabrysi, w których panie wymieniają się nie tylko pchającymi akcję nowinkami, ale i spostrzeżeniami o macierzyństwie i przemijaniu. Są w tych mailach trochę bardziej dorosłe i dobrze, bo im, jakby nie było matkom rodów, przystoi taka refleksja. Refleksji nie brakuje też seniorom; w słowach Mili i Ignacego słychać już pewne ostateczne nuty i chyba nie tylko mnie nasunęło się pytanie, czy Musierowicz w kolejnym tomie pozwoli któremuś z bohaterów odejść... Niektórzy zarzucają autorce nadmierne moralizatorstwo, na co ona zwykła odpowiadać, że po prostu czuje się odpowiedzialna za swoich czytelników. Tu nachalnego moralizowania nie ma, ale czegoś "Feblik" może nauczyć. Czego? Ano tego, by czasem zaryzykować i nie bać się zacząć od nowa, by nazywać rzeczy i uczucia po imieniu. By dawnych doświadczeń nie traktować jak balastu, tylko ruszyć do przodu, zwłaszcza gdy pcha nas jakiś feblik (tj. słabość do kogoś). Jest w tej książce trochę mądrych słów o przyjaźni, miłości i o "ulubionym egzemplarzu człowieka", które na pewno trafią do młodego czytelnika. A i starszym dadzą do myślenia.
Małgorzata Musierowicz, "Feblik". Wyd. Akapit Press. Łódź 2015
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz