Są książki, które człowieka nękają-wyskakują z półek w księgarniach, pojawiają się w gazetach i na blogach... Taką książką była "Szmaragdowa tablica", więc gdy znalazłam ją na półce bibliotecznej, pożyczyć musiałam. I co? I nico! Książka typowo rozrywkowa, a jednak z kilkoma sporymi mankamentami... Carla Montero w swej grubaśnej powieści opowiada dwie historię- losy Żydówki, Sarah Bauer, strażniczki obrazu "Astrolog", którego to dzieła szuka major SS Georg von Bergheim, łączą się ze współczesną opowieścią o hiszpańskiej historyk sztuki, Anie, która na prośbę Konrada, swego podejrzanie bogatego faceta, ma odnaleźć tajemniczy obraz. W wątku historycznym mamy więc okupowany Paryż, ruch oporu, sympatyzującą z nazistami hrabinę, fiksację Hitlera na punkcie magicznych talizmanów oraz zakazaną miłość Żydówki i nazisty, w wątku współczesnym; trochę dzisiejszego Paryża, Madrytu i Moskwy, marki samochodów, telefonów i ubrań oraz wykładowcę Sorbony, który (co wiadomo od początku!) będzie mieszał w życiu Any i jej podejrzenie bogatego faceta.
Gdy książka mnie "nękała" swym wszędobylstwem, pojawiały się często opinie o wodzeniu czytelnika za nos, o spiętrzonych tajemnicach i wyjątkowych rozwiązaniach... Nie uważam się za czytelnika wyjątkowo przenikliwego (Agatha Christie nadal mnie zaskakuje!), ale w tym wypadku nie zaskoczyło mnie NIC! Tajemnicę pochodzenia wykładowcy Sorbony rozwiązałam w mig, zdemaskowałam tajemniczą staruszkę, która pojawia się pod koniec,bez wysiłku (i bez specjalnej przyjemności) połączyłam nitki przeszłości i współczesności. Niestety, zamiast czytać z wypiekami na twarzy i chęcią poznania zaskakującego zakończenia, czytałam po to, by przekonać się, że miałam rację. Dlaczego czytałam? Ano dlatego, że "Szmaragdową tablicę" czyta się lekko i szybko, a pobieżna lektura i przemknięcie wzrokiem po kilku stronach nie czyni książce żadnego uszczerbku. To trochę jak z jakimś sensacyjnym filmem, który ogląda się siłą rozpędu. Zresztą temat książki jest bardzo filmowy, a i skojarzeń filmowych trochę przyniósł: oczywiście "Indianę Jonesa i ostatnią krucjatę" (ale tak barwne to nie jest!). Historia uciekającej Żydówki, kryjącej się w Paryżu skojarzyła się (odlegle, ale jednak!) z "Bękartami wojny", a motyw paryskiego ruchu oporu z "Allo, Allo" (tam też chodziło o obraz, prawda?) Niestety, w "Szmaragdowej tablicy" nie ma żadnego elementu humorystycznego, czy nawet lekkiego dystansu (który w inny sposób niż moje widzimisię tłumaczyłby Indianę Jonasa i "Allo, Allo" ) każde nieco mniej poważne zdanie kończone się dopowiedzeniem: "zażartowałam(...) on podchwycił żart".
Przewidywalność, sztucznie pompowana wizja organizacji, która przejęła nazistowską chęć rozwiązania kwestii żydowskiej i otrzymania władzy nad światem jest jeszcze zjadliwa. Zjadliwy z czasem przestał być język- nie wiedzieć czemu w powieści jest całkiem sporo wulgaryzmów i to nie zawsze używanych w celu wzmocnienia wypowiedzi, tylko ot tak. Co więcej, tych samych przekleństw i wulgaryzmów używają patrolujący ulicę nazistowski żołdak, oficer SS, współczesny historyk sztuki i biznesmen. O ile mogę zrozumieć współczesność, to nikt mi nie wmówi, że identycznymi wyrażeniami z rynsztoka mówili prości żołnierze i oficerowie! A gdy przeczytałam o "zajebistej fantazji" Himmlera z wrażenia spadły mi kapcie. Litości! Kto to słowo (i w takiej zbitce!) dopuścił do druku(tłumacz? redaktor?), kto je wepchnął w usta wysoko postawionego nazisty z lat 40(autorka?)? Przy takim kwiatku nawet fragment dialogu "kocham cię, ukochany" przestaje boleć. Książka się skończyła, a jakiś niesmak pozostał... Być może oceniłabym powieść łagodniej gdyby nie te pochwalne hymny i zachwyty. Dla mnie to ani love story, ani sensacja (bo gdyby to miała być sensacja z prawdziwego zdarzenia należałoby wyjaśnić sprawę tytułowej szmaragdowej tablic, a ta sprawa niknie), książka do przeczytania w zimowe popołudnie między świątecznymi porządkami. Tak jak film klasy B... można skonsumować i zapomnieć.
Cala Montero, "Szmaragdowa tablica". Rebis. Poznań 2013.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz