Gdyby szukać filmu, który ma być ekranizacją, a wyjątkowo rozmija się z książką, to film "Pod słońcem Toskanii" miałby szansę na wysokie miejsce. Film bowiem, choć przyjemny, nie ma (poza scenami remontowania domu przez polskich robotników) z historią Mayes nic wspólnego. A poza tym to zupełnie inna historia. I w sumie trudno się dziwić, że scenarzyści zamiast historii codzienności amerykańskiej pisarki i jej męża, którym serce rośnie na myśl o wizycie w winnicy, postanowili opowiedzieć o rozwódce z depresją, której przystojny Włoch i szalona rzekoma muza Felliniego pomagają odnaleźć radość życia.
Prawda jest taka, że książka "Pod słońcem Toskanii" nie jest ani trochę filmowa. Nie ma fabuły, osi wydarzeń. I to książce jako takiej w niczym nie przeszkadza. Jest to bowiem opowieść o prostych radościach zwykłego życia w otoczeniu wspaniałej przyrody, zabytków i słońca. I jedzenia. Dwa rozdziały poświęcone tylko przepisom kuchni toskańskiej oraz mnóstwo akapitów o zakupach spożywczych, sklepach z żywnością, restauracjach i daniach:o przystawkach, makaronach i lodach. Książka odprężająca, przeczytana nieśpiesznie przez Danutę Stenkę, której głos świetnie pasuje i do opisów tynkowania i smażenia szałwii. Książka niosąca sporo spokoju w zabieganiu i zgiełku, bo przesiąknięta jest starą zasadą festina lente i duchem, który dziś nazwalibyśmy modnie hygge, a tak naprawdę jest znów starym carpe diem. Przyjemna lektura, którą można czytać na przednówku, gdy brakuje słońca, albo teraz, żeby docenić i nasze polskie lato, bo świetnie rozumiem zachwyt nad włoskim niebem i pomidorem, ale istotą tej książki jest zachwyt sam w sobie. A jego przedmiotem może być równie dobrze polska porzeczka ;)
Frances Mayes, "Pod słońcem Toskanii". Przeł. Zofia Kierszys. Wyd. Agora. Warszawa 2012. Czyta Danuta Stenka.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz