Czasem, nie wiedzieć czemu, sięga się po pewne książki. Tak było w wypadku tej książki,
która zwraca uwagę szatą graficzną i
przypomina czasy, gdy popularne były wszystkie historie ze słonecznej Toskanii i Prowansji. Jednak
tu nie ma aż takiego ciepła, bo wszystko rozpływa się złotych myślach o samodoskonaleniu, istocie odpoczynku i uważności. To nie jest książka do czytania, raczej do przebiegnięcia
wzrokiem (niektóre zdjęcia są naprawdę bardzo ładne!), tak też jest
konstruowana- krótkie rozdziały, „złote myśli” wyróżnione w tekście (na
zielono) lub rozciągnięte na całą stronę. Do tego zdjęcia. I trzy kolorowe zakładki.
Edytorsko bardzo ładnie. W pierwszym odruchu
pomyślałam o tej książkę jako o tzw. książkę na prezent. W drugim, zaczęłam się
zastanawiać komu mogłabym ją podarować i… nie wpadłam na żaden trop.
Ale do rzeczy- Agnieszka Maciąg opowiada o
wakacjach swojej rodziny na południu- Francja, Włochy, Monaco… Piękne miejsca, wspaniały klimat,
fantastyczne zabytki, pyszne jedzenie.
Ale jest to, zgodnie z podtytułem nie podróż po Europie, tylko :"podróż do samej siebie”. I mnie ta podróż zmęczyła. Może po prostu nie powinnam podróżować do innych osób, zwłaszcza, jeśli nie są mi w żaden sposób bliskie, a tylko spotykam je na zasadzie literackiego autostopu? Choć wrażenia z
odwiedzania miejsc, zwiedzania budynków i przypomnienia postaci
związanych z konkretnymi rejonami są przyjemne, to stanowią tylko
historyczno-sztuczno-impresyjną doczepkę do wyznań i dumań
autorki. Maciąg łączy swoje wspomnienia, które, jak
to wspomnienia z wakacji, rzadko bywają interesujące dla kogoś, kogo nie
dotyczą osobiście (stanie w korku, niemożność wejścia do muzeum…) z przemyśleniami
o rozwoju osobistym, jodze i wierze.
Przeglądając książkę nie mogłam się oprzeć wrażeniu, że czytam
infantylne spojrzenie na sprawy dość poważne.
Że w rozumieniu pewnych podstawowych spraw rozmijam się autorką. Dotyczy to m.in. podejścia do wiary i pewnych
jej aspektów ( rozważania na temat tego, czy medalik „działa” cuda i
traktowanie go jako amuletu trochę mnie
zaskoczyło, bo działa modlitwa, a wiara katolicka amuletom się sprzeciwia… takich miksów poziomów i
znaczeń jest w tej książce sporo). Poza
tym czytamy o obłaskawianiu przestrzeni przywiezionymi z domu kapami i
kadzidełkami , o witaniu się z ogrodem, oddychaniu i
praktykowaniu jogi. Do mnie to po prostu nie przemawia-
jestem zbyt prozaiczna (albo praktyczna?)
, by spakować na wakacje łapacze znów,
bele materiałów i poduszki. Mogę oswoić przestrzeń (choć robię to chyba bezwiednie) rzucając torbę na krzesło i kładąc przy łóżko swoją książkę, tyle wystarczy. O ile
rozumiem przytulanie się do drzew dla zyskania spokoju i ich energii, o tyle nie końca widzę sensowność
pisania o tym. Opisywanie codziennych spraw: robienia (koniecznie pożywnego!) śniadania i kupowania pomidorów może być interesujące
pod warunkiem, że jest literacko dobrze zrobione. Jeśli jest to zwykła relacja z dnia,
traci książkowy potencjał. Ta książka to hybryda- pamiętnik, złote myśli ze szczyptą Coelho, motywacja, poradnikowa psychologia i kartka z wakacji... Absolutnie nie jestem jej adresatem.
Byłam nastawiona na opis piękna przyrody i
tego, jak podróż może zmienić i rozwijać ducha i myśl- tak jak pisali dawni podróżnicy w oświeceniu i
romantyzmie. Tu, zamiast świeżego spojrzenia,
dostaję infantylne i pseudo odkrywcze zadnia, że trzeba być dla siebie dobrym. W
pełni zgadzam się z tym, że należy doceniać to, co się ma i cieszyć się małymi przyjemnościami,
jednak styl, w którym Maciąg mówi o tym- konfesyjny z elementami motywacyjnymi, zupełnie
do mnie nie trafia. Nie twierdzę, że takie książki są
niepotrzebne. Po opiniach w sieci widać, że dla części czytelniczek
lektura była przyjemnością i ważną chwilą dla siebie. Dla mnie zupełnie nie.
Agnieszka Maciąg. "Rozmaryn i róże. Podróż do samej siebie. " Wyd. Otwarte Kraków. 2018.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz