środa, 29 października 2025

"Rzeczy robione specjalnie" podglądane z dystansem



                                                  Codzienność. Czy to jest dobry temat na książkę, film, spektakl? 

                                                           Może podstawowy.

Codzienna zwyczajność bywa spokojem, rutyną. Bywa inspiracją. Emilia Konwerska prezentuje wyimki z codzienności. Jazdy tramwajem, sytuacje w pracy, rozmowy z byłym mężem. Jej bohaterka wpuszcza do swojego świata pełnego małych dziwactw, odgrywania ról i grania w gry, których zasady sama ustala. To świat pełen samotności, braków, szukania sensów w absurdach, pewnej teatralizacji: prób rozegrania życia na nowo z przypadkowymi aktorami codzienności, tych rzeczy robionych specjalnie. To świat współczesny, nasz. Ale dla każdego trochę obcy. Świat, którym najważniejsze są emocje i myśli bezimiennej bohaterki, kilka powracających motywów jak praca czy jej były mąż. Te wyimki z codzienności rozpoczynają się i urywają w różnych momentach. Przy kilku opowiadaniach miałam wrażenie pewnej ciągłości, by potem znów wpaść we fragmentaryczność opowieści. 

Był w tych urywanych historiach jakiś przykuwający uwagę element, ale niewiele po tej lekturze we mnie zostało.

 Każdy ma swoją codzienność, dla niego jest ona najważniejsza, bo jego własna. Nie rozgościłam się w "Rzeczach robionych specjalnie", ani w fabule, ani w języku. Czułam się trochę jak zdystansowany podglądacz. Czy po lekturze przyjrzę się wnikliwie(j) własnej codzienności? Sama nie wiem.
 
Za książkę dziękuję Wydawnictwu.  
 
Emilia Konwerska. "Rzeczy robione specjalnie"
. Wyd. ArtRage. Warszawa 2025.  


środa, 15 października 2025

"Daisy i cesarz" gdy świat się zmienia

 

Biografia bardziej naukowa, faktograficzna czy powieść biograficzna?


Lubię daty. Porządkują i osadzają rzeczywistość. "Daisy i cesarz" nie przygniata datami, jesteśmy raczej w obrębie jakiegoś czasu niż konkretnym dniu. Bo to książka właśnie bardziej o byciu w obrębie niż w konkrecie. Daisy wychodzi za mąż i wyjeżdża z Anglii na niemiecki Śląsk. Jest bogata, ale szczęśliwa może stać się dopiero, gdy zaczyna żyć po swojemu i grać kartami, które dostała do losu. Mąż nie jest miłością jej życia, ale zapewnia jej dostatek, który pozwala na uczynienie z domu i ogrodu bajkowej rezydencji, z biegiem czasu księżna zaczyna działać społecznie i pewnymi decyzjami zaskakiwać towarzystwo. 
Dopełnieniem historii Daisy jest cesarz Wilhelm II-opisany bardziej szczegółowo (np czas jego dzieciństwa), marzący o wielkości Prus, władzy, wojskowym drylu i ordnungu. Człowiek, niosący ciężar ambicji, ukrywający część swojej natury za sztywnymi zasadami. Czy między tą dwójką było uczucie? Nie. Zatem dlaczego autorka połączyła ich losy? Może dla zachowania kontrastu i pokazania momentu w historii, gdy coś się kończy. Oboje z angielską krwią żyli w Prusach, a różnicą było ich podejście to rzeczywistości.Przyznam, że władca był dla mnie ciekawszy od Daisy, jego pobudki i działania bardziej intrygowały. 
O swoich bohaterach autorka pisze z dystansu, a czas teraźniejszy, który pozornie ma czytelnika wprowadzić bliżej w życie postaci sprawdza się połowicznie, bo bohaterowie nie mają miejsca na ukazanie tego, co w nich głębiej. Są wydarzenia, działania, podróże, decyzje, skandale na dworze, zaogniająca się sytuacja polityczna, ale czytając miałam wrażenie relacji z czegoś, a nie bycia w środku wydarzeń. Czyta się szybko i sprawnie, pewne wątki wymagały poszerzenia na w innych źródłach, więc nie był to czas stracony. Jednak jak na powieść za mało tu narracji i tworzenia, a nie tylko opisywania świata. Może problemem był długi czas, jaki obejmowała książka, bo autorka w cyklu o wielkiej emigracji udowodniła, że naprawdę umie pisać angażując i ze środka wydarzeń.

Co zaskoczyło? Pokazanie angielskiej arystokracji jako towarzystwa, w porównaniu z niemieckim, swobodnego i nie aż tak sformalizowanego. Ciekawe! 
I jeszcze słowo o haśle: Daisy polska lady Di. Daisy miała nieudane małżeństwo, działała społecznie, ale nie zdecydowała się odejść od męża i nie była ofiarą tabloidów. Nie była też do końca polska, bo przyjeżdżając na Śląsk w czasie zaborów nie znała polskiej historii, a jako monarchistka przeciwna była "rebeliom" powstania. Marketing ma swoje zasady.
 
 O romantycznych tu wpis
 
 Z książkę dziękuję wydawnictwu.  
Dorota Ponińska. "Daisy i cesarza". Wyd. Znak. Kraków 2025.  

poniedziałek, 6 października 2025

"Apartament pod Złotym Klonem"



Jesień- jakie jest pierwsze skojarzenie? 
 Basia Kwinta korzysta z nie aż tak nośnego skojarzenia w dzisiejszym świecie świeczkowo-kocykowych jesieniar i mówi o odchodzeniu. O smutku. O pożegnaniu. Ale także o odrodzeniu z takiej jesieni życia, w którą można wejść będąc nawet młodym człowiekiem. 
 
 Amelia mówi o sobie, że jest emerytką. Bardzo dziarską, bo pracuje na kilka dorywczych etatów, waletuje w mieszkaniu ludzi, w których sprząta. Fakt, iż nie sięgnęła nawet połowy wieku emerytalnego nie przeszkadza jej czuć, że jej życie się skończyło. Bo "Apartamentem pod Złotym Klonem" to też powieść o żałobie i godzeniu się procesem przeżywania odchodzenia tych, których kochamy.  Oczywiście, jest tu też wątek bardziej wiosenny niż jesienny, gdy w (nie)domu bohaterki pojawia się kolejny nielegalny lokator i zaczyna się wojna podjazdowa (a działa bywają wytaczane bardzo ciężkie, bo dochodzi np. do niewybaczalnego zdradzania zakończeń kryminałów). Jak skończy się ten wątek wiadomo, ale jego przewidywalność nie zmniejsza przyjemności z czytania. W powieści jest jeszcze kilka innych tematów i postaci- ciężarna przyjaciółka, bardzo młody zdolny fotograf. Świetny, bo spokojny i otulający ciepłem wełny, a nie poliestrem jest wątek rodziny bohaterki (dawno nie czytałam o tak po prostu normalnej, wspierającej się rodzinie!).  
 
Klimatu opowieści nadają przechadzki przez Planty i różne krakowskie zakamarki, wyczuwalny jest zapach przypraw korzennych i kawy. Ale ten jesienny zapach to nie tylko dyniowa latte, ale też ten specyficzny zapach mokrych liści w alejce cmentarza, bo przy całej świadomości lekkości stylu, książka może być czytana jako powieść o wychodzeniu z żałoby. Ale jest też jesienną (a może całoroczną?) powieścią obyczajową z, jak zawsze u tej autorki, wygadaną i dowcipną bohaterką, która wpuszcza nas w swój świat.   I chce się w nim chwilę pobyć. Bo ostateczna słodycz jest przełamana cierpkością życia, w którym nic nie jest dane na zawsze.  A świadomość tego to jedna z barw jesieni.    
 
Barbara Kwinta "Apartament pod Złotym klonem". Wyd. Lira.  Warszawa 2025. 

czwartek, 25 września 2025

"Jaskółki. Powieść o kobietach mody PRL-u", nie tylko o konfekcji

 


Moda to sztuka czy przemysł?

Katarzyna Droga w swojej powieści o kobietach mody PRL-u dodaje jeszcze jedno: czasy. I tak, na styku myślenia o stylu, produkcji w świecie nieustannych braków lat 60. toczy się historia o kobietach i przemianach. To przemiany losów samych bohaterek, ale też przemiana spojrzenia na modę, która ma być już nie tylko elegancją salonów, ale wyjściem na ulicę, wygodą oraz szokiem spodni i spódniczki mini. 
 
 Życie dało autorce dwie doskonałe bohaterki, które reprezentują różne czasy i spojrzenia. Jadwiga Grabowska, przedwojenna znajoma Coco Chanel i Heleny Rubinstein, zwolenniczka klasycznej elegancji, kontaktów; caryca Mody Polskiej, chcąca dodać klasy żonom dygnitarzy, wiedząca, kiedy zawalczyć, a kiedy kogo poświęcić. Helena Bohne-Szacka, młodsza, obserwująca świat młodzieży, wyczuwająca trendy malarka, która zajęła się sztuką użytkową. Każda ze swoją codziennością, bardzo bolesną historią wojenno-okupacyjną, każda z dziejowym uwikłaniem. Obok tych dwóch pań, obok rywalizacji Mody Polskiej z Ledą i Telimeną, toczą się jeszcze losy współpracowników - historycznych projektantów(Krzysztof Antkowiak, Grażyna Hasse)oraz modelek i fotografów, których życie, skompilowane z pojedynczych żywotów.  
 
Tym, co nie tylko dopełnia, a w pełni gra jest też rzeczywistość lat 60. budowana przez Festiwal w Opolu, koncert polskich gwiazd w paryskiej Olimpii (przemykają w tle Rawik, Villas, Osiecka, Andrycz),wyjazdy na targi mody, szykowane po nocach pokazy. I choć dla współczesnego czytelnika ten wielki świat wydaje się dość normalny, to Katarzyna Droga bardzo dobrze podkreśla jego barwność, stojącą w opozycji do polskiej rzeczywistości, w której brakuje pończoch i lepiej nie chwalić w pociągu zgniłego zachodu, bo podsłuchuje SB.  
Tym, co ujęło mnie najbardziej (i co bardzo cenię w powieściach autorki) jest tworzenie świata przez język jego czasów (kto dziś mówi: konfekcja i wzornictwo, a nie: design), przez powiedzonka, cytaty. Smaczku nadają też pełne oburzenia słowa o krótkich włosach, wielobarwnych paznokciach czy dżinsach, które nie przyjmą się w modzie.
 
To nie jest powieść do przerzucania stron w napięciu. To jest powieść do poczucia klimatu, poznania ludzi, kobiet, które zaginęły w historii mody, a przecież były wyroczniami i twórczyniami tego, jak mogła wyglądać Polska 70 lat temu. To historia o rywalizacji, dziejowych zawikłaniach. O momencie, gdy, zanim oczy zajdą "marcową mgłą" , można było jeszcze dyskutować o tym, czy lepsze są wyraziste wzory i falbany czy stonowane kolory i zdrowy 5 centymetrowy obcas.
 Bo moda to więcej niż strój. To więcej niż popyt na samodział i peleryna z ceraty. To barwy codzienności. I o tym też jest ta powieść.
 
 Za książkę dziękuję wydawnictwu.  Współpraca barterowa.   
 
Katarzyna Droga, "Jaskółki. Powieść o kobietach mody PRL-u". Wyd. Znak. Kraków 2025.  

czwartek, 18 września 2025

"Kakao w czwartki" na otulenie


 

"Kakao w czwartki" to typowa literatura wytchnieniowa. Sięgnęłam po nią po męczącym tygodniu, przeczytałam w jeden wieczór i napięcie spadło.  To nie jest rzecz wybitna, ale na wyciszenie sprawdziła mi się doskonale.  Zadziałało to, co w takich chwilach pomaga, ale w innych może irytować- powtarzalność schematu losów kolejnych bohaterów, trochę słodkie i nieprawdopodobne zakończenia rozdziałów, napawające nadzieją rozwiązania większości dylematów.  

 Zaczynamy w Tokio od chłopaka, który prowadzi kawiarnię i zerka na odwiedzającą go co czwartek kobietę. Potem wraz z bohaterami, którzy tworzą między sobą sieci spotkań i relacji ruszamy aż do Australii, by poznać kilkoro mieszkańców Sydney i potem znów wracamy do Japonii. Kręgi na kuli ziemskiej odpowiadaj kręgom społecznych więzi. Młoda anglistka, dziewczyna, która maluje obrazy w odcieniach zieleni, para znająca się od pół wieku, dziewczyna, która marzy o byciu wróżką i zielarką, facet, który doskonale czuje się jako ten, który zaczyna dobre przedsięwzięcia. Ludzie z różnymi doświadczeniami (chorobą, odrzuceniem, brakiem pomysłów), poszukujący sposobu na lepsze życie.  Tytułowego kakao nie ma w opowieściach za dużo, większa waga przykładana jest do kolorów, którymi określani są poszczególni bohaterowie, bo momentami nazwanie kogoś zielenią, pomarańczem lub turkusem dopełnia charakterystykę. 

 Krótka opowieść o kilkunastu osobach, którzy z rozdziału na rozdział tworzą coraz bardziej rozpoznawalną grupę. Kojąca historia o zrobieniu pierwszego kroku i nadziei na spotkanie osób, które wyciągną pomocną dłoń. Książka z bardzo dużą i wygodą czcionką. Napisana i wydana tak, by dać wytchnienie i potem, zostawiając w tym spokoju, dać o sobie zapomnieć. 
 
 Pozostałe ksiazki autorki W księżycowym lesie  
 
Michiko Aoyama "Kakao w czwartki". Przeł. Barbara Słomka  Wyd. Relacja. Warszawa 2025. 

środa, 10 września 2025

"Emma" i Emma


Lubię"Emmę", a Emmę tak sobie. Czyli czy ważne jest lubienie bohaterów?

"Emma" to chyba moja ulubiona powieść Austen. Z zacięciem satyrycznym, wieloma wątkami i galerią barwnych postaci. Jest jeszcze ona, tytułowa bohaterka. Dziewczyna bez problemów finansowych, bez musu zamążpójścia. Nie tak rozważna i nie tak romantyczna, bez bagażu doświadczeń Anny Elliot, nie tak naiwna jak Katarzyna Morland, nie aż tak błyskotliwa jak Elżbieta. Emma ma charakterek, ma zalety i wady, a o tym wszystkim mówi nie tylko ona, ale i wielu ludzi mówi o niej, co tworzy świetny, wielowymiarowy portret. Bo wg ojca Emma jest doskonała, wg panny Bates "taka dobra", wg pana Knightley'a ma swoje za uszami, wg pani Elton nie aż tak elegancka. Chyba o żadnej innej bohaterce Austen nie pozwala wypowiadać się tak często innym postaciom, które przez te charakterystyki mówią też o sobie.  
 
Austen daje upust zdolnościom komediowym. Monologi panny Bates, w których co chwilę pojawiają się nowe wątki, pełne egzaltacji wypowiedzi pani Elton, wiecznie zatroskany o zdrowie ojciec Emmy, fan kaszki... Austen tworzy perełkowe, wręcz teatralne, dramatycznie doskonałe wypowiedzi, które pokazują jej świetne ucho i niemal sceniczne zacięcie w tworzeniu postaci i fabuły. 
 
A sama Emma? Zmienia się. Dojrzewa, jednak zachowuje to, co ją tworzy-wysokie mniemanie o sobie, samodzielność i optymizm. Nie wiem, czy chciałabym przyjaźnić się z tak pewną swoich przekonań osobą, wątpię czy (niczym Hariett) zawierzyłabym jej osądom. Ale jako postać literacka Emma jest świetnie napisana, bardzo ludzka i biorąc pod uwagę, że mówimy o 1815 r. w pewnych sprawach: zbuntowana. Może irytować, ale nie nudzi, może zadziwiać (nie zawsze na plus), ale jest swoich zrachowaniach kompletna. 

"Emmę" lubię, bo lubię pana Knightley'a. Nie ma tu miłości od pierwszego wejrzenia albo tej, która wyrasta z uprzedzenia i ogranicza się do kilku wymian zdań. Jest miłość rodząca się przyjaźni, w której Emma i Jerzy są sobie równi urodzeniem, majątkiem i rozmawiają otwarcie od lat. Ot, romans jak z książki!
Słuchałam po raz kolejny audiobooka w doskonałej interpretacji Anny Dereszowskiej i na pewno do niego wrócę, bo mimo kilku spotkań wiem, że przy następnym i tak znajdę coś nowego, może bardziej polubię Emmę?
 
Jane Austen "Emma". Przeł. Jadwiga Dmochowska. Czyta Anna Dereszowska.  



środa, 3 września 2025

"Lato z Baudelaire'm" przygoda z poetą kontrastów

 

Jak mówić o literaturze, by zaciekawiać i sprowokować do myślenia, ale nie nużyć? 


Antoine Compagnon znalazł sposób. Zbiór pogadanek czy raczej miniesejów o różnych wątkach życia i twórczości autora "Kwiatów zła". Nie jest to raczej rzecz dla tych, którzy nigdy o poecie nie słyszeli, bo wtedy można czuć przesyt informacji (tym bardziej, że Compagnon żongluje nazwiskami francuskiej literatury i sztuki), ale dla tych, którzy coś czytali, ale wiedzą jest raczej podstawowa książka będzie świetną podróżą do świata Baudelaire'a. To, na co autor kładzie nacisk to odejście od stereotypu poety wyklętego i pokazuje jak różne elementy (czasem, że sobą sprzeczne) znajdziemy u autora "Padliny". Osądzany i kontrowersyjny, ale ceniony i uznany za najlepszego francuskiego poetę. Z jednej strony z pociągiem do łamania tabu, ale mimo wszystko z klasyczną formą. Z jednej strony złośliwy i hardy, z drugiej o bardzo lirycznych nutach. Rewolucjonista, który traci zaufanie do ludu. 
 
Autor "Lata..." nie tłumaczy swojego bohatera, nie robi nic, by czytelnik go polubił (wiele poglądów chociażby o kobietach to polubienie skutecznie utrudnia), ale robi wiele, by zrozumiał. Bo w tych opowieściach, pełnych odniesień do innych twórców (z czasów Baudelaire'a i późniejszych, są Hugo, Manet, Proust, Sartre), postaci historycznych i szkół literackich jest bardzo słyszany głos poety. Ten głos, przemawiający w cytatach z wierszy, prozy i listów, wyodrębniony nawet graficznie przez inny kolor druku nie jest tylko przykładem do stawianej tezy. Jest okazją dla czytelnika do lepszego poznania twórczości pisarza. 
 
"Lato z Baudelaire'm" było świetną przygodą! Jest w tej książce mnóstwo bardzo ciekawych zdań m.in. o tym, jak poeta widział schyłek sztuki w jej zachłyśnięciu się postępem technicznym lub że to, co piękne zawsze jest smutne, bo "cechy Piękna (o którym pisze, że jest "żarliwe i smutne) to żal i tajemnica."

Autor traktuje czytelnika jak partnera w opowieści, w której dzieli się wiedzą, ale też swoimi wątpliwościami i refleksjami. Nie ma tu upraszczania i chodzenia na skróty, nie ma (co częste w tekstach bardziej analitycznych) niewiele wnoszących dygresji. Jest myśl, cytat, ciekawa opowieść i szacunek dla tego, o kim opowiada i komu opowiada. Dla mnie świetna forma dla takiej literackiej przygody!

 Za książkę dziękuję Wydawnictwu. 

Antoine Compagnon  "Lato z Baudelaire'm". Przeł. Jan Maria Kłoczkowski. Wydawnictwo Noir sur Blanc. Warszawa 2025. 

wtorek, 26 sierpnia 2025

"Żywe istoty" o wiedzy i gatunkach


 Czy sprawdzając coś w internecie myślimy o odkrywcach i badaczach, dzięki którym mamy dostęp do tej wiedzy?

Georg Wilhelm Steller w XVIII w.  płynie z Beringiem (tym od morza, cieśniny), by szukać śladów mitycznej wręcz krowy morskiej. Znajduje ją. Bada. Dookoła zima, mróz, szkorbut, lisy, widmo śmierci, a on zastanawia się jak utrwalić informacje o zwierzęciu, które za chwilę wyginie i wypreparować jego szkielet by służył nauce. Mijają lata, kolejni ludzie starają się przekazać informację o odkryciach w świecie przyrody. Dobrze rysująca dziewczyna staje się asystentką przyrodnika i rysuje setki wizerunków pająków, a szkielet krowy postanawia narysować na kilku kartkach, by pokazać jego rozmiar i skalę. Lata mijają. Tworzą się muzea, sposoby badań są coraz nowocześniejsze. Ale procesu ginięcia pewnych gatunków nie da się zahamować.

 Autorka w posłowiu bardzo obrazowo wylicza gatunki, które wyginęły podczas jej pracy nad książką. Pokazuje, jak zwierzęta stawały się łupem tych, którzy chcieli się dorobić na ich futrach, kłach; którzy dla zabawy pozbawionej naukowej refleksji kolekcjonowali jaja. Ale pokazuje też tych, którzy poświęcili życie (albo jego część) badaniu gatunków, szukaniu powiązań, tworzeniu systematyk, przygotowaniu wizerunków, które dziś są nam dostępne w ramach jednego kliknięcia w internecie. Wiem, że autorka chce zwrócić uwagę na kończenie się cyklu życia niektórych gatunków, który związany jest z działalnością innego gatunku: homo sapiens. Ale ta książka to dla mnie też po części przypomnienie, że przedstawiciele tego samego gatunku pytają i szukają odpowiedzi, badają i dają wyniki tych badań kolejnym pokoleniom.

Książka łącząca powieść historyczną z elementami książki przyrodniczej, szczyptą eseju. Wędrówka przez wieki i miejsca od Alaski do Helsinek, postaci historycznie znane jak Steller (którego nazwisko zostało w nazwie krowy) i dziś zapomniane, jak jedna rysujących pomocnic profesora. Bardzo dobrze napisane, zostające w głowie. Pozwalające docenić to, że tyle przed nami i dla nas już zbadano. Tylko co my z tą wiedzą robimy?

 Iidia Turpeinen. "Żywe istoty'" Przeł. Sebastian Musielak. Wyd. Poznańskie. Poznań 2025. 

środa, 6 sierpnia 2025

"Cały ten błękit" uważność i Coelho

 


Emile ma 26 lat i wczesnego Alzheimera. Joanne ma bagaż doświadczeń. Nie znają się. Są różni, ruszają razem w podróż przez Pireneje, bo chcą uciec. 

 Po drodze ona uczy go uważności, on daje jej nowy początek (chociaż nie wiem, czy taki szczęśliwy). Po drodze pojawi się temat żałoby, relacji, złamanego serca, macierzyństwa, dziecka szukającego błękitu, utraty pamięci. Poza tym Eros i Tanatos, połączenie znane od tysięcy lat.

Czy to jest materiał na dobrą książkę? Może być. Ale ważny jest sposób opowiedzenia historii. I ten zawodzi. 

 Zdania proste. Pisane w czasie teraźniejszym (nie lubię!). Z niepotrzebnymi szczegółami i powtórzeniami (jeśli bohaterka w jednym zdaniu kroi chleb, nie ma potrzeby 3 zdania potem pisać, że jedzą chleb, skoro cała scena dotyczy kolacji, albo doprecyzować, że gdy nakrywa stół to "układa sztućce obok talerzy" lub "najwyraźniej robi coś w rodzaju winegretu" - za dużo narracyjnej asekuracji!) Niestety miałam wrażenie, że autorka nie panuje nad językiem. Nie korzysta z mocy opowieści, bo zamiast kreować: relacjonuje. Mamy tu narrację alla audiodeskrypcja:krótką, opisującą, bez możliwości zbudowania świata, za to z opisem ze scenariusza. I przegadanie, które rozwadnia napięcie. Powieść ma 625 stron. Mogłaby mieć 300. To, co dość wychodzi to przełożenie punktu ciężkości z losów Emile'a w rozwlekłej części pierwszej, na losy Joanne w drugiej, przez częściej wprowadzane retrospekcje, bardziej dynamiczniej, połowie. Ale to za mało, by nazwać powieść literaturą piękną. To jest obyczajówka. Przewidywalna, przegadana, nastawiona na wzruszenie czytelnika (wiem, gdzie powinnam zaszlochać, ale nie zaszlochałam, bo nie ze mną te numery, a przede wszystkim tak budowana narracja nie przyciągnęła mnie do bohaterów, na tyle by się przejąć ich losami, a Emile był mi zupełnie obojętny).

O tym, że życie jest krótkie i trzeba się nim cieszyć, być tu i teraz, doceniać małe rzeczy, pielęgnować co dobre i czasem zawalczyć zamiast stać biernie, zawsze warto przypominać. Ale można to robić lepiej. I krócej. I bez cytowania Coelho.

Trudne i ważne tematy, a takimi są choroba, śmierć dziecka, ostracyzm społeczny, potrzebują książek dobrych, niekoniecznie ciężkich, przytłaczających, ale po prostu sprawnie napisanych. Tak, by czytelnik wszedł w świat bohaterów, a nie zastanawiał się, czy jeśli bohaterka "wsunęła sobie złożoną kurtkę pod pośladki" oznacza, że po prostu usiadła na kurtce. I żeby było jasne: nie jestem bez serca. Wzruszam się na powieściach Walliamsa o Babci Rabusiu, na "Tosce" zawsze wierzę, że ona i Cavaradossi będą żyć szczęśliwie. Pozwalam autorom grać na uczuciach. Ale Melissa Da Costa nie uderzyła w dobre klawisze. Nie moja kompozycja.


Melissa Da Costa, " Cały ten błękit". Przeł. Łukasz Müller. Wyd. Znak. Lliteranova. Kraków 2025.

wtorek, 29 lipca 2025

"Pod gwiazdami Paryża" obyczajówka z jabłkami

Sophie ma nadzieję że zamieszka w Kairze i tam będzie kontynuować swoją błyskotliwą karierę dziennikarską. Ale gdy chwila załamania przed kamerą w rodzinnej Szwecji niweczy te plany, musi realizować plan B. A tym jest wyjazd do Paryża, bo okazuje się, że niedawno zmarła babcia, zapisała jej tam kawiarnię.  Wyjazd ma być krótki i z konkretnym powodem. Ale, jak to zwykle bywa w takich opowieściach, Sophie pozna zespół Le Lulu, zauważy, że poza pracą w newsach jest jeszcze inne życie. A że Paryż jest miastem miłości to i serce jej mocniej zabije, nie tylko do impresjonistycznych obrazów.  A poza tym jest jeszcze rodzinna tajemnica i życie jej babci, które zaskoczy na kilku poziomach.

 
Karolina Schützer mieszkała przez lata we Francji, więc jej obraz Paryża nie jest tylko pocztówkowy, to raczej miasto do życia niż pejzaż z obrazków, gdzie na każdej uliczce ktoś śpiewa francuskie chanson. „Pod gwiazdami Paryża” nie zrobi rewolucji (francuskiej, he he!)  w obyczajówkowej powieści, bo od początku wiemy, jak się skończy. Ale to nie jest zarzut. Autorka weszła w konwencje i realizuje jej założenia. A że do tego mamy trochę paryskiego klimatu i szwedzkich jabłek, to tylko pozwala lepiej umościć się w tej historii. Jest lekko, momentami uroczo, bywa też ciut poważniej (gdy  bohaterka wspomina zmarłą mamę lub dowiaduje się o chorobie bliskich i analizuje związek z facetem z nadmierną chęcią kontroli), ale to bardziej takie chwilowe dosmucenie niż wejście w trudne tematy. 
 
Czyta się lekko, migotliwie przyjemnie. I nawet jeśli jest to wszystko przewidywalne, to klimat i styl bardzo mi pasował i jestem ciekawa drugiej części, bo ta została zapowiedziana fabularnie.  Książka teraz na leżak, hamak, wakacyjne popołudnie, a gdy nadejdzie jesień: pod kocyk (nie ma co zaprzeczać! Kasztany są już całkiem spore!)  
 
 
 Z książkę dziękuję Wydawnictwu. Współpraca barterowa.  
 Karolina Schützer, "Pod gwiazdami Paryża".  Przeł. Agata Teperek. Wyd. Znak Jednym Słowem. Kraków 2025.  
 

środa, 23 lipca 2025

"Diabły i święci". I ten rytm!

 

Rytm czy melodia?

 To nie przypadek, że na pięciolinii zanim pojawią się nuty, zapisane jest metrum.   

 Kilkuletni Joe na początku swojej muzycznej przygody zachwyca się melodią. Nauczyciel tłucze mu do głowy, że najważniejszy jest rytm. I życie chłopca, młodzieńca, mężczyzny, potwierdzi to, że bez względu na tonację i nuty, trzeba trzymać rytm. 

 Rytm w domu Joe wyznaczały rodzina i muzyka  Rytm w Kresach, sierocińcu do którego Joe trafia, wyznaczają zadania i nakazy przełożonych. Rytm może zmienić się na spotkaniach Watahy, grupy chłopców, którzy nie utracili jeszcze wiary w lepsze jutro.  Chłopców, z których każdy jest inny i co innego nadaje mu rytm. Kolejny rytm da chłopcu możliwość uczenia muzyki  Rose, córki  dobroczyńcy przytułku Dziewczyna nie jest zbyt zainteresowana muzyką, ale jednak dostrzega niuanse gry Joe. I właśnie na to dostrzegane niuansów Joe będzie liczył przez lata, siadając przy pianinach na dworcach i lotniskach. Z nadzieją, że ta z którą go rozdzielono, rozpozna ten rytm. Ale poza rytmem jest i melodia, wypełniająca go opowieść...

Andrea w powieści nie traci rytmu, część scen spowalnia, innym nadaje dynamiki.  Jak w budowie formy sonatowej mamy dominantę z częścią kresowych losów chłopca i modulacje, z tym, co jeszcze wcześniej i teraz. Ale mimo wszystko nie powiedziałabym, że to najbardziej muzykująca w głowie powieść. I to jest chyba zamierzony efekt, bo w Kresach muzyka była zakazana, słuchanie radia było wykroczeniem, a lekcje pianina miały być dla chłopca zdaniem, a nie  przyjemnością.  Muzyka jest tu reglamentowana.  We wspomnieniach brzmi może  przerywanymi lekcjami z dawnym nauczycielem, fanem Beethovena, ale potem jest bardziej walutą i formą pamięci niż czystą sztuką.

Ale autor nie pozostawia czytelnika głuchym. To jest piękna opowieść o dorastaniu, decyzjach, marzeniach i odpowiedzialności za innych. O wpływie diabłów i świętych, którzy wcale nie muszą być innymi osobami. Opowieść o końcu świata, który rozpada się kilka razy i o nadziei. Napisana tak, że chce się czytać (bo w powieści rytm jest bardzo ważny!) 

Ponieważ „Czuwając nad nią” była jednym z moich zachwytów ubiegłego roku, nie mogę uciec od porównania. Tym bardziej, że w obu książkach bohaterem jest utalentowany artystycznie chłopiec, który poznaje dziewczynę, a znaczna cześć narracji lub całość opowiedziana jest w pierwszej osobie.  W „Diabłach...”przeskakujemy  wiek męski, skupiając się na dorastaniu,  w „Czuwając …” opowiedziane było  całe życie Mima.  „Diabły i święci”  to wcześniejsza niż nagrodzona Goncourtami (słusznie!) „Czuwając nad nią”.   Obie powieści  to historie w starym stylu, „Czuwając…” ma szerszy rys historyczny, porusza więcej wątków i ma większy rozmach, dlatego podobała mi się bardziej. Ale obie historie łączy niewymuszony, a klarowny styl, dobrze opowiedziana historia. I rytm. Ten rytm! 

  Z książkę dziękuję Wydawnictwu. Współpraca barterowa.  

Jean-Baptiste Andrea, "Diabły i święci". Przeł. Beata Geppert. Znak. Kraków 2025.   

środa, 16 lipca 2025

"Studnia Heleny" i trudy dorastania

 

Lato, las, wieś, poczucie wolności i braku obowiązków. Sielanka, ale pozornie, bo każdy z bohaterów ma swoje problemy. Las bywa niebezpieczny, o czym nastolatkowie przekonają się na własnej skórze. Tym bardziej, że las jest otoczony historiami z przeszłości. I podobno mieszka tam zły.
 
 Dośka, Miśka, Lona, Robert, Tony i Samuel to grupa nastolatków, których trudno mi osadzić w czasie, bo mają smartfony, ale w ich zachowaniu i języku chyba więcej klimatu lat 90. niż współczesności (kto pamięta o reklamie proszku Dosia?). Cała wieś jest trochę poza czasem; żyje legendami, a przyszłością dziewczyn ma być szybkie zamążpójście. Ale mała społeczność ma coś, co ich spaja - sklep i Helenę, mieszającą na skraju wsi, którą wszyscy się opiekują. Skąd wzięła się tytułowa studnia Heleny i jaki wpływ na losy nastolatków miała ta kobieta?

Autorka umiejętnie buduje klimat, las bywa odpowiednio groźny, a początkowo leniwe tempo stopniowo się podkręca. Pojawiają się odwieczne problemy związane z dorastaniem: wybór między byciem kujonem a duszą towarzystwa, pierwsze zauroczenia, kłopoty samotnego rodzicielstwa i włączania w życie domu nowych osób, międzypokoleniowe dyskusje, szukanie swojej drogi. Opowieść przerywana jest monologami starszej pani, która włącza się w historię i ma w zanadrzu kilka uniwersalnych mądrości tych, którzy swoje widzieli i przeżyli. Wprowadzenie tej postaci stopuje akcje, ale pozwala zgrabnie połączyć historię z przeszłości i teraźniejszości, a nawet przyszłością.

 

Czytałam z zainteresowaniem (podobały mi się zwłaszcza opisy oddającej nastroje przyrody), ale z tyłu głowy miałam pytanie: kto jest odbiorcą tej książki? Tym czytelnikiem wirtualnym? Młodzież (to byłoby zdecydowanie nowa twarz YA)? Rodzice dorastających dzieci? Nie do końca czułam się adresatem powieści. Wolałabym pewne wątki rozwinąć i uwiarygodnić (np. zapracowanie samotnych rodziców, konsekwencje braku rozmowy, powody samotności), ale doceniam nastrój i poruszone tematy, bo autorka zostawia sporo do przemyślenia
 
 Za książkę dziękuję wydawnictwu. Współpraca barterowa. 
 Beata Skrzypczak. Studnia Heleny. Wydawnictwo Mięta. Warszawa 2025.   

wtorek, 8 lipca 2025

"Mistrzyni szkła" ponad czasem w Wenecji

 

Wenecja, czyli ... Gondole, plac św. Marka,  maski. Po lekturze  "Mistrzyni szkła" ważnym skojarzeniem będzie też szkło. Bo właśnie na Murano, wyspie produkującej słynne ozdoby i naczynia zaczyna się akcja powieści. A zaczyna się w roku 1486.  gdy kilkunastoletnia Orsola Rosso postanawia nauczyć się pracować ze szkłem.  Mężczyźni wyrabiają wazony, naczynia, ona może próbować tworzyć koraliki, uczy się tej sztuki od słynnej koralikarki. I po jakimś czasie zaczyna mieć swojej koraliki i pieniądze, swój świat, swoje tajemnice. A tajemnice wynikają też faktu, że w jej życiu pojawi się chłopak. Ale to nie będzie historia z typowym happy endem.

 
 Historia! To słowo jest kluczowe, bo Chevalier nakreśla ponad 500 lat dziejów Wenecji. Zastosowała w tym celu ciekawy zabiega polegający na tym, że  bohaterowie starzeją się w zupełnie innym tempie niż mijają lata. Dzięki temu możemy w czasach współczesnych poznać życie  będącej jeszcze aktywną zawodowo, choć już cedującej swój sklepik na kolejne pokolenia, Orsoli.  Dzieje bohaterki i  związanych z nią postaci (rodziny, nabywcy koralików, czarnoskórego gondoliera) to jedna oś, historia samego miasta: druga. Dzięki temu, że bohaterowie starzeją się wolno, nie występuje następstwo pokoleń, które wymagałoby  tworzenia kolejnych postaci, możemy skupić się na zmianach  w życiu Orosli, związanych ze zmianami w samej Wenecji. Bo zaczynamy od miasta będącego perłą  Morza Śródziemnego, ważnym punktem na szlakach handlowym, oknem na świat, które z czasem zmienia się.  Kolejne wydarzania: epidemie, wojny napoleońskie, rozwój kolei i turystyki, wojny światowe, powodzie, pandemia….to wszystko znajduje swoje miejsce na kartach powieści i miesza w życiu bohaterów. Wraz z wydarzeniami pojawiają się historyczne postaci: Casanova, Józefina żona Napoleona, ekstrawagancka markiza Casati, wszyscy mniej czy bardziej zainteresowali szkłem i związani z Orsolą.
"Mistrzyni szkła" to kolejny tytuł autorki "Dziewczyny z perłą" i  "Dziewczyny z muszlą", w którym na pierwszy plan wychodzi kobiece pragnienie rozwoju, życia na własny rachunek. Do tego ciekawe tło historyczne oraz bardzo intrygujące opisy pracy ze szkłem i tworzenia się marki szkła z Murano. Historie Wenecji i Orsoli  przechodzą płynnie i w bardzo dobrych proporcjach. Opowieść płynie wartko, bohaterowie dzięki życiu ponad czasem mają szansę przekonać do siebie czytelników, a Orsola staje się mimowolnie duszą Wenecji, z jej blaskami, ranami, współczesnym obawami.  Bardzo dobra rzecz na chwilę z zajmującą opowieścią, która inspiruje też do poszukiwania informacji o historii i szkle. Na wakacje - idealna!  
 Za książkę dziękuję Wydawnictwu. Współpraca barterowa.  
 Tracy Chevalier, "Mistrzyni szkła". Przeł. Krzysztof Puławski.  Wyd. Świat Książki. Warszawa 2025.  

wtorek, 1 lipca 2025

"Callas, moja rywalka" żyłam sztuka, żyłam zazdrością

 

Carlotta Berlumi była rówieśniczką Callas, śpiewaczką, której kariera nie była możliwa przez nieczyste zagrania Marii.  Tyle tylko, że... nigdy nie istniała! 

Schmitt przedstawia losy fikcyjnej rywalki Callas, snuje historię o życiu nieszczęśliwym, niespełnionym, zakończonym pośmiertnym trumfem tej, w której cieniu bohaterka była cały czas. Parafrazując arię Toski, Carlotta mogła śpiewać: żyłam sztuką, żyłam zazdrością.  

Autor gra stereotypami: primadonna jest kapryśna i egocentryczna; garderobiana plotkuje, a krytyk stawia kontrowersyjne tezy tylko po to, by mówiono o jego artykułach. Na 125 stronach takie uproszczenie nie nie wadzi, bo szybko poznajemy świat, w który wchodzimy i w tym momencie zaczynają grać bardziej subtelne tony. 
Gra historia kobiety przekonanej o własnej wyjątkowości, która nie widzi zmieniającego się świata i winą za niepowodzenia obarcza osoby trzecie.  Carlotta Berlumi mogła ćwiczyć, mieć pomysł na siebie, być konsekwentna, ale o ile prościej odpowiedzialność za brak spektakularnej kariery zrzucić na Marię, wyzywać ją od fatalnych śpiewaczek i nawet śmierć rywalki traktować jako widowisko. Jednak i w niej pojawi się pęknięcie, gdy zobaczy Callas na scenie. Czy doceni? Berlumi to typowa diva, która starzejąc się lekko skręca w stronę Normy Desmont, czekającej całe życie na to, by ją ktoś rozpoznał, zwłaszcza, gdy stoi na własnym bulwarze zachodzącego słońca.
 
Historia Schmitta nie jest opowieścią o Callas, ale autor pięknie ukazuje na czym polegało nowatorstwo Greczynki w świecie opery. Gdy Carlotta burzy się, że opera przestaje być świętem wirtuozowskiej koloratury, śpiewanej zawsze tak samo i w tych samach kostiumach, Maria budzi w słuchaczach emocje, współczucie i zachwyt, prezentując postać, a nie tylko nuty. Jeśli ktoś nie interesował się nigdy operą i tym, kim była dla niej Callas, Schmitt tłumaczy jej fenomen z wyczuciem i lekkością.Czy znajomość biografii Callas  jest ważna w kontekście tej lektury? Na pewno  pozwoli lepiej wyłapać niuanse charakterologiczne Carlotty, ale dla samej fabuły nie jest konieczna.

Emocje, zazdrość, płynne przechodzenie z przeszłości do teraźniejszości, życie wspomnieniami, obsesja. Różne odbiory muzyki i sposoby jej rozumienia. Schmitt pokazuje, że jest specjalistą od krótkich, ale skondensowanych opowieści i kobiecych portretów. Jakaś Carlotta mogła istnieć. Dziś, w świecie socjal mediów jej obsesje mogłyby się karmić szybciej i mocniej. Może właśnie teraz kolejna  Carlotta wini kogoś za swoje nienudne życie... 


 W bonusie dwie uwagi redakcyjne, bo pewnie książka będzie miała wznowienia. Turandot, chińska księżniczka z opery Pucciniego na podstawie baśnie Gozziego była kobietą! Dlatego na s. 43 powinno być: śpiewała "Turandot" (nie "Turandota"!).  Faktem jest, że Callas ze względu na krótkowzroczność liczyła kroki na scenie i obawiała się upadku do kanału orkiestrowego. Kanału, nie fosy jak na s.50 . Chociaż po francusku rzeczywiście mamy fosę (sprawdziłam, poszukując źródła pomyłki).
 
 Za książkę dziękuje wydawnictwu. Współpraca barterowa.   
 
Éric-Emmanuel Schmitt, Callas, moja rywalka. Przeł. Adriana Celińska Wyd. Znak. Literanova. Kraków 2025.  

środa, 25 czerwca 2025

"Ziemianie" japoński dyskomfort book

 

'Kombinat pracuje

Oddycha buduje

Kombinat to tkanka

Ja jestem komórką'

 
Gdyby nastoletnia Natsuki znała Republikę mogłaby podpisać się pod tym tekstem. Jest przekonana, że jej życie, ciało to elementy należące do "fabryki", z góry nakazanymi zadaniami. Ponieważ w jej świecie dorośli potrafią tylko krzywdzić (lub bardzo krzywdzić) dziewczyna wierzy, że pochodzi z innej planety i ma kosmiczną moc, która pomaga jej w życiu. Jako dorosła kobieta żyje na skraju systemu, w układzie, który zapewnia pozory. Ale pewnego dnia wraz z mężem i pierwszym chłopakiem zakłada rodzaj komuny, w której ich "kosmiczna" trójka ma żyć, korzystając z niektórych wynalazków Ziemian, ale kierując się wyłącznie regułą racjonalności.

Czytelnicy najbardziej znanej powieści autorki, "Dziewczyny z konbini" będą zdziwieni. Bo o ile ta książka była powieścią obyczajową, w "Ziemianach" mam coś idącego w innym kierunku. Niby też linearna historia, pierwszoosobowa narracja, jednak ta historia rozciąga się między opowieścią a wyobrażeniem, makabrą i fantastyką, psychodelią z lekkim powiewem groteski. Do czego to prowadzi? Zapytacie. Do pytań, ale niekoniecznie do odpowiedzi.

Tych pytań jest wiele: o zasady, systemy, rolę społeczne, maski, sensy. O normalność i moralność. Odpowiedzi,mam wrażenie, zrodzą się po lekturze u każdego trochę inne. Dla mnie to była opowieść o wielkiej samotności i wyparciu emocji z każdego systemu. O bolącej niemożności lub braku umiejętności mówienia o sobie, uczuciach, potrzebach. O wpadaniu z systemu w system bez rozmowy i empatii. O władzy w ustalaniu reguł. 
Opowieść taka trochę po Witkacowsku niesmaczna, z nastawieniem na kontrowersje, ale przede wszystkim bardzo smutna i przygnębiająca. Bo rzekomi przybysze z innej planety nie widzą w Ziemianach tego, co powinno nas określać: człowieczeństwa.

Nie wiem, czy takie odpowiedzi na swoje pytania uznałaby Murata. Co znajdą inni czytelnicy, gdy wygrzebią się z tych bardzo obrazowych scen kontrowersji i makabry? Nie wiem, można sprawdzić, choć Na pierwsze spotkanie z autorką zdecydowanie bardziej polecam "Dziewczynę", która sporo mówi też o życiu w Japonii. Bo "Ziemianie" zdecydowanie nie są japońskim comfort bookiem. Są, za złożenia, dyskomfortowi! 
I na koniec jeszcze jedno, otwarte pytanie: czy musimy żyć w systemie? W jakimkolwiek układzie?
 
Za egzemplarz dziękuję Wydawnictwu. Współpraca barterowa.  
Sayaka Murata,"Ziemianie". Przeł. Dariusz Latoś.  Wydawnictwo Literackie. Kraków 2025.  

wtorek, 17 czerwca 2025

"Hotel Portofino" jak z serialu

 

Powieść dla fanów seriali. Bo ta książka jest skonstruowana jak serial. Jedno miejsce: hotel dla wyższych angielskich sfer w dopiero zyskującym na popularności Portofino. Jedno lato w połowie lat 30. Jedna rodzina i hotelowi goście. I wątki. 

Właścicielka hotelu i jej mąż, z którym niewiele ją łączy, a jego coraz więcej zaczyna łączyć z podejrzanym typem, rzekomym marszandem. Syn, który wrócił z okopów poraniony na ciele i duszy i jego przyjaciel student medycyny z Indii. Dziewczyna z wyższych sfer, która ma zostać żoną syna i jej matka, między którą a przyszłym teściem córki coś było. Ciemnoskóra tancerka prosto z Paryża i mistrz tenisa. I angielska niania z tajemnicą. Do tego jeszcze włoski pomocnik, któremu się dostaje do tych w brunatnych koszulach. Zazdrość i nieszczęścia, szukanie wyzwolenia w życiu i miłości, pieniądze, których wciąż za mało. Romanse w różnych konfiguracjach. Coraz głośnej słyszalne okrzyki zwolenników Mussoliniego i budzące w nocy koszmary z frontu wielkiej wojny. Pejzaże z włoskiej riwiery i kuchnia. I obraz Rubensa.  

Tu jest naprawdę dużo wszystkiego. Jeśli czytelnik potraktuje tę książkę jak serial-wybierze ulubione wątki, wyobrazi sobie smaki i widoki to jest spora szansa na miłe chwile z książką. Ale jeśli będzie chciał bardziej wejść w świat bohaterów to zobaczy, że są to historie i postaci naszkicowane, a nie namalowane ze światłocieniem. A gdy pojawia się motyw zaginięcia obrazu nagle w nasz obyczajowy, kostiumowy serial wchodzi, średnio udany, kryminał. 
 
Absolutnie nie dziwię się, że książkę zekranizowano właśnie w serialowej formie (plenery, kostiumy mogą być bardzo efektowne!), a mnogość wątków pozwala na dynamikę w pozornie leniwym, włoskim klimacie. Jednak w formie powieściowej to dla mnie bardziej chwilowa rozrywka na ciepły wieczór niż coś, co przykuwa uwagę i myśli na długo... Trochę szkoda.
 
J.P. O'Connell "Hotel Portofino". Przeł. Piotr Królak. Wyd. Marginesy. Warszawa 2024. 

czwartek, 12 czerwca 2025

"Wszytskie zaginione adresy" i listy z przeszłości

 


List. Ma nadawcę i adresata. Może nie dotrzeć do jednego do drugiego, ale czy to zmniejsza jego wagę?

Risa trafia na wyspę Awashima, by katalogować znajdujące się w Dryfującym Urzędzie Pocztowym listy, które nigdy nie dotarły do adresatów. Są tam listy do dawnych domów, członków rodziny, do poduszki, w którą się płakało, do spotkanych przypadkowo przechodniów. Jednak, pozą pracą naukową, Risa ma swoje powody by badać listy. Ma nadzieję, że wśród tysięcy kartek i słów znajdzie te, dzięki którym zrozumie swoją matkę.  Bo dziewczyna nosi w sobie smutek i pytania o przeszłość. Córka listonosza pamięta chwile z matką, czasem nieobecną, obcą, kiedy indziej dającą jej pełne poezji rady na życie, z których biła niezwykła wrażliwość.  Risa, poszukując listów,  szuka domknięcia pewnych pytań, dopowiedzenia siebie.  Niewielka społeczność wyspy, kierownik urzędu i miejscowy kucharz to kolejni ludzie, którzy mogą wesprzeć ją w drodze do zrozumienia siebie i odzyskania spokoju. 

Niedawno rozmawiałam z koleżanką tym, że w azjatyckich książkach czasem o emocjach się nie mówi, albo bohaterów poznajemy na tak krótko, że nie zdążymy zajrzeć głębiej. Laura Imai Messina jest Włoszką, pisze po włosku, ale od lat mieszka w Japonii i tam toczą się akcje jej książek. Mam wrażenie, że bohaterka ukazuje się nam po europejsku- z wątpliwościami, dociekaniami, emocjami na wierzchu. Nie jest to portret bardzo głęboki, ale rysowany ładnymi liniami, zaznaczający to, co powinniśmy o niej wiedzieć, by towarzyszyć jej w drodze.  
 Autorka pisze o autentycznym japońskim urzędzie, wplata w nową opowieść bohaterów swojej poprzedniej książki, nawet jeden z listów jest adresowany do japońskiego znaku, ale ta historia mogłaby zdarzyć się w różnych miejscach. Nie wiem, czy wrażliwość autorki jest europejskie czy azjatycka. Ale może właśnie z tego połączenia wynika ten rodzaj pisania, który trafia do czytelnika.  I chociaż temat depresji rodzica, wychowania w domu pełnym niepokoju o drugą osobę nie jest łatwy, autorce udało się, bez banalizowania, ale i ciężaru, pokazać niełatwą drogę składania siebie: z wspomnień, listów, uczuć, zamknięcia przeszłości i otwarcia na nowe.  Czytałam w momencie kilku napięć, pożegnań, przyniosła mi spokój.  Literatura wytchnieniowa jaką lubię.
 
I jest jeszcze jeden aspekt tej książki- pisanie listów pokazane jako czynność terapeutyczna, bo przecież nie zawsze chodzi o to, by pewnymi zdaniami się dzielić, czasem wystarczy wyrzucić je z siebie.  I to myślenie też jest mi bliskie. 
 
Laura Imai Messina, "Wszystkie zaginione adresy". Przeł. Natalia Pola Miscioscia. Wyd. Relacja. Warszawa 2025.