wtorek, 29 lipca 2025

"Pod gwiazdami Paryża" obyczajówka z jabłkami

Sophie ma nadzieję że zamieszka w Kairze i tam będzie kontynuować swoją błyskotliwą karierę dziennikarską. Ale gdy chwila załamania przed kamerą w rodzinnej Szwecji niweczy te plany, musi realizować plan B. A tym jest wyjazd do Paryża, bo okazuje się, że niedawno zmarła babcia, zapisała jej tam kawiarnię.  Wyjazd ma być krótki i z konkretnym powodem. Ale, jak to zwykle bywa w takich opowieściach, Sophie pozna zespół Le Lulu, zauważy, że poza pracą w newsach jest jeszcze inne życie. A że Paryż jest miastem miłości to i serce jej mocniej zabije, nie tylko do impresjonistycznych obrazów.  A poza tym jest jeszcze rodzinna tajemnica i życie jej babci, które zaskoczy na kilku poziomach.

 
Karolina Schützer mieszkała przez lata we Francji, więc jej obraz Paryża nie jest tylko pocztówkowy, to raczej miasto do życia niż pejzaż z obrazków, gdzie na każdej uliczce ktoś śpiewa francuskie chanson. „Pod gwiazdami Paryża” nie zrobi rewolucji (francuskiej, he he!)  w obyczajówkowej powieści, bo od początku wiemy, jak się skończy. Ale to nie jest zarzut. Autorka weszła w konwencje i realizuje jej założenia. A że do tego mamy trochę paryskiego klimatu i szwedzkich jabłek, to tylko pozwala lepiej umościć się w tej historii. Jest lekko, momentami uroczo, bywa też ciut poważniej (gdy  bohaterka wspomina zmarłą mamę lub dowiaduje się o chorobie bliskich i analizuje związek z facetem z nadmierną chęcią kontroli), ale to bardziej takie chwilowe dosmucenie niż wejście w trudne tematy. 
 
Czyta się lekko, migotliwie przyjemnie. I nawet jeśli jest to wszystko przewidywalne, to klimat i styl bardzo mi pasował i jestem ciekawa drugiej części, bo ta została zapowiedziana fabularnie.  Książka teraz na leżak, hamak, wakacyjne popołudnie, a gdy nadejdzie jesień: pod kocyk (nie ma co zaprzeczać! Kasztany są już całkiem spore!)  
 
 
 Z książkę dziękuję Wydawnictwu. Współpraca barterowa.  
 Karolina Schützer, "Pod gwiazdami Paryża".  Przeł. Agata Teperek. Wyd. Znak Jednym Słowem. Kraków 2025.  
 

środa, 23 lipca 2025

"Diabły i święci". I ten rytm!

 

Rytm czy melodia?

 To nie przypadek, że na pięciolinii zanim pojawią się nuty, zapisane jest metrum.   

 Kilkuletni Joe na początku swojej muzycznej przygody zachwyca się melodią. Nauczyciel tłucze mu do głowy, że najważniejszy jest rytm. I życie chłopca, młodzieńca, mężczyzny, potwierdzi to, że bez względu na tonację i nuty, trzeba trzymać rytm. 

 Rytm w domu Joe wyznaczały rodzina i muzyka  Rytm w Kresach, sierocińcu do którego Joe trafia, wyznaczają zadania i nakazy przełożonych. Rytm może zmienić się na spotkaniach Watahy, grupy chłopców, którzy nie utracili jeszcze wiary w lepsze jutro.  Chłopców, z których każdy jest inny i co innego nadaje mu rytm. Kolejny rytm da chłopcu możliwość uczenia muzyki  Rose, córki  dobroczyńcy przytułku Dziewczyna nie jest zbyt zainteresowana muzyką, ale jednak dostrzega niuanse gry Joe. I właśnie na to dostrzegane niuansów Joe będzie liczył przez lata, siadając przy pianinach na dworcach i lotniskach. Z nadzieją, że ta z którą go rozdzielono, rozpozna ten rytm. Ale poza rytmem jest i melodia, wypełniająca go opowieść...

Andrea w powieści nie traci rytmu, część scen spowalnia, innym nadaje dynamiki.  Jak w budowie formy sonatowej mamy dominantę z częścią kresowych losów chłopca i modulacje, z tym, co jeszcze wcześniej i teraz. Ale mimo wszystko nie powiedziałabym, że to najbardziej muzykująca w głowie powieść. I to jest chyba zamierzony efekt, bo w Kresach muzyka była zakazana, słuchanie radia było wykroczeniem, a lekcje pianina miały być dla chłopca zdaniem, a nie  przyjemnością.  Muzyka jest tu reglamentowana.  We wspomnieniach brzmi może  przerywanymi lekcjami z dawnym nauczycielem, fanem Beethovena, ale potem jest bardziej walutą i formą pamięci niż czystą sztuką.

Ale autor nie pozostawia czytelnika głuchym. To jest piękna opowieść o dorastaniu, decyzjach, marzeniach i odpowiedzialności za innych. O wpływie diabłów i świętych, którzy wcale nie muszą być innymi osobami. Opowieść o końcu świata, który rozpada się kilka razy i o nadziei. Napisana tak, że chce się czytać (bo w powieści rytm jest bardzo ważny!) 

Ponieważ „Czuwając nad nią” była jednym z moich zachwytów ubiegłego roku, nie mogę uciec od porównania. Tym bardziej, że w obu książkach bohaterem jest utalentowany artystycznie chłopiec, który poznaje dziewczynę, a znaczna cześć narracji lub całość opowiedziana jest w pierwszej osobie.  W „Diabłach...”przeskakujemy  wiek męski, skupiając się na dorastaniu,  w „Czuwając …” opowiedziane było  całe życie Mima.  „Diabły i święci”  to wcześniejsza niż nagrodzona Goncourtami (słusznie!) „Czuwając nad nią”.   Obie powieści  to historie w starym stylu, „Czuwając…” ma szerszy rys historyczny, porusza więcej wątków i ma większy rozmach, dlatego podobała mi się bardziej. Ale obie historie łączy niewymuszony, a klarowny styl, dobrze opowiedziana historia. I rytm. Ten rytm! 

  Z książkę dziękuję Wydawnictwu. Współpraca barterowa.  

Jean-Baptiste Andrea, "Diabły i święci". Przeł. Beata Geppert. Znak. Kraków 2025.   

środa, 16 lipca 2025

"Studnia Heleny" i trudy dorastania

 

Lato, las, wieś, poczucie wolności i braku obowiązków. Sielanka, ale pozornie, bo każdy z bohaterów ma swoje problemy. Las bywa niebezpieczny, o czym nastolatkowie przekonają się na własnej skórze. Tym bardziej, że las jest otoczony historiami z przeszłości. I podobno mieszka tam zły.
 
 Dośka, Miśka, Lona, Robert, Tony i Samuel to grupa nastolatków, których trudno mi osadzić w czasie, bo mają smartfony, ale w ich zachowaniu i języku chyba więcej klimatu lat 90. niż współczesności (kto pamięta o reklamie proszku Dosia?). Cała wieś jest trochę poza czasem; żyje legendami, a przyszłością dziewczyn ma być szybkie zamążpójście. Ale mała społeczność ma coś, co ich spaja - sklep i Helenę, mieszającą na skraju wsi, którą wszyscy się opiekują. Skąd wzięła się tytułowa studnia Heleny i jaki wpływ na losy nastolatków miała ta kobieta?

Autorka umiejętnie buduje klimat, las bywa odpowiednio groźny, a początkowo leniwe tempo stopniowo się podkręca. Pojawiają się odwieczne problemy związane z dorastaniem: wybór między byciem kujonem a duszą towarzystwa, pierwsze zauroczenia, kłopoty samotnego rodzicielstwa i włączania w życie domu nowych osób, międzypokoleniowe dyskusje, szukanie swojej drogi. Opowieść przerywana jest monologami starszej pani, która włącza się w historię i ma w zanadrzu kilka uniwersalnych mądrości tych, którzy swoje widzieli i przeżyli. Wprowadzenie tej postaci stopuje akcje, ale pozwala zgrabnie połączyć historię z przeszłości i teraźniejszości, a nawet przyszłością.

 

Czytałam z zainteresowaniem (podobały mi się zwłaszcza opisy oddającej nastroje przyrody), ale z tyłu głowy miałam pytanie: kto jest odbiorcą tej książki? Tym czytelnikiem wirtualnym? Młodzież (to byłoby zdecydowanie nowa twarz YA)? Rodzice dorastających dzieci? Nie do końca czułam się adresatem powieści. Wolałabym pewne wątki rozwinąć i uwiarygodnić (np. zapracowanie samotnych rodziców, konsekwencje braku rozmowy, powody samotności), ale doceniam nastrój i poruszone tematy, bo autorka zostawia sporo do przemyślenia
 
 Za książkę dziękuję wydawnictwu. Współpraca barterowa. 
 Beata Skrzypczak. Studnia Heleny. Wydawnictwo Mięta. Warszawa 2025.   

wtorek, 8 lipca 2025

"Mistrzyni szkła" ponad czasem w Wenecji

 

Wenecja, czyli ... Gondole, plac św. Marka,  maski. Po lekturze  "Mistrzyni szkła" ważnym skojarzeniem będzie też szkło. Bo właśnie na Murano, wyspie produkującej słynne ozdoby i naczynia zaczyna się akcja powieści. A zaczyna się w roku 1486.  gdy kilkunastoletnia Orsola Rosso postanawia nauczyć się pracować ze szkłem.  Mężczyźni wyrabiają wazony, naczynia, ona może próbować tworzyć koraliki, uczy się tej sztuki od słynnej koralikarki. I po jakimś czasie zaczyna mieć swojej koraliki i pieniądze, swój świat, swoje tajemnice. A tajemnice wynikają też faktu, że w jej życiu pojawi się chłopak. Ale to nie będzie historia z typowym happy endem.

 
 Historia! To słowo jest kluczowe, bo Chevalier nakreśla ponad 500 lat dziejów Wenecji. Zastosowała w tym celu ciekawy zabiega polegający na tym, że  bohaterowie starzeją się w zupełnie innym tempie niż mijają lata. Dzięki temu możemy w czasach współczesnych poznać życie  będącej jeszcze aktywną zawodowo, choć już cedującej swój sklepik na kolejne pokolenia, Orsoli.  Dzieje bohaterki i  związanych z nią postaci (rodziny, nabywcy koralików, czarnoskórego gondoliera) to jedna oś, historia samego miasta: druga. Dzięki temu, że bohaterowie starzeją się wolno, nie występuje następstwo pokoleń, które wymagałoby  tworzenia kolejnych postaci, możemy skupić się na zmianach  w życiu Orosli, związanych ze zmianami w samej Wenecji. Bo zaczynamy od miasta będącego perłą  Morza Śródziemnego, ważnym punktem na szlakach handlowym, oknem na świat, które z czasem zmienia się.  Kolejne wydarzania: epidemie, wojny napoleońskie, rozwój kolei i turystyki, wojny światowe, powodzie, pandemia….to wszystko znajduje swoje miejsce na kartach powieści i miesza w życiu bohaterów. Wraz z wydarzeniami pojawiają się historyczne postaci: Casanova, Józefina żona Napoleona, ekstrawagancka markiza Casati, wszyscy mniej czy bardziej zainteresowali szkłem i związani z Orsolą.
"Mistrzyni szkła" to kolejny tytuł autorki "Dziewczyny z perłą" i  "Dziewczyny z muszlą", w którym na pierwszy plan wychodzi kobiece pragnienie rozwoju, życia na własny rachunek. Do tego ciekawe tło historyczne oraz bardzo intrygujące opisy pracy ze szkłem i tworzenia się marki szkła z Murano. Historie Wenecji i Orsoli  przechodzą płynnie i w bardzo dobrych proporcjach. Opowieść płynie wartko, bohaterowie dzięki życiu ponad czasem mają szansę przekonać do siebie czytelników, a Orsola staje się mimowolnie duszą Wenecji, z jej blaskami, ranami, współczesnym obawami.  Bardzo dobra rzecz na chwilę z zajmującą opowieścią, która inspiruje też do poszukiwania informacji o historii i szkle. Na wakacje - idealna!  
 Za książkę dziękuję Wydawnictwu. Współpraca barterowa.  
 Tracy Chevalier, "Mistrzyni szkła". Przeł. Krzysztof Puławski.  Wyd. Świat Książki. Warszawa 2025.  

wtorek, 1 lipca 2025

"Callas, moja rywalka" żyłam sztuka, żyłam zazdrością

 

Carlotta Berlumi była rówieśniczką Callas, śpiewaczką, której kariera nie była możliwa przez nieczyste zagrania Marii.  Tyle tylko, że... nigdy nie istniała! 

Schmitt przedstawia losy fikcyjnej rywalki Callas, snuje historię o życiu nieszczęśliwym, niespełnionym, zakończonym pośmiertnym trumfem tej, w której cieniu bohaterka była cały czas. Parafrazując arię Toski, Carlotta mogła śpiewać: żyłam sztuką, żyłam zazdrością.  

Autor gra stereotypami: primadonna jest kapryśna i egocentryczna; garderobiana plotkuje, a krytyk stawia kontrowersyjne tezy tylko po to, by mówiono o jego artykułach. Na 125 stronach takie uproszczenie nie nie wadzi, bo szybko poznajemy świat, w który wchodzimy i w tym momencie zaczynają grać bardziej subtelne tony. 
Gra historia kobiety przekonanej o własnej wyjątkowości, która nie widzi zmieniającego się świata i winą za niepowodzenia obarcza osoby trzecie.  Carlotta Berlumi mogła ćwiczyć, mieć pomysł na siebie, być konsekwentna, ale o ile prościej odpowiedzialność za brak spektakularnej kariery zrzucić na Marię, wyzywać ją od fatalnych śpiewaczek i nawet śmierć rywalki traktować jako widowisko. Jednak i w niej pojawi się pęknięcie, gdy zobaczy Callas na scenie. Czy doceni? Berlumi to typowa diva, która starzejąc się lekko skręca w stronę Normy Desmont, czekającej całe życie na to, by ją ktoś rozpoznał, zwłaszcza, gdy stoi na własnym bulwarze zachodzącego słońca.
 
Historia Schmitta nie jest opowieścią o Callas, ale autor pięknie ukazuje na czym polegało nowatorstwo Greczynki w świecie opery. Gdy Carlotta burzy się, że opera przestaje być świętem wirtuozowskiej koloratury, śpiewanej zawsze tak samo i w tych samach kostiumach, Maria budzi w słuchaczach emocje, współczucie i zachwyt, prezentując postać, a nie tylko nuty. Jeśli ktoś nie interesował się nigdy operą i tym, kim była dla niej Callas, Schmitt tłumaczy jej fenomen z wyczuciem i lekkością.Czy znajomość biografii Callas  jest ważna w kontekście tej lektury? Na pewno  pozwoli lepiej wyłapać niuanse charakterologiczne Carlotty, ale dla samej fabuły nie jest konieczna.

Emocje, zazdrość, płynne przechodzenie z przeszłości do teraźniejszości, życie wspomnieniami, obsesja. Różne odbiory muzyki i sposoby jej rozumienia. Schmitt pokazuje, że jest specjalistą od krótkich, ale skondensowanych opowieści i kobiecych portretów. Jakaś Carlotta mogła istnieć. Dziś, w świecie socjal mediów jej obsesje mogłyby się karmić szybciej i mocniej. Może właśnie teraz kolejna  Carlotta wini kogoś za swoje nienudne życie... 


 W bonusie dwie uwagi redakcyjne, bo pewnie książka będzie miała wznowienia. Turandot, chińska księżniczka z opery Pucciniego na podstawie baśnie Gozziego była kobietą! Dlatego na s. 43 powinno być: śpiewała "Turandot" (nie "Turandota"!).  Faktem jest, że Callas ze względu na krótkowzroczność liczyła kroki na scenie i obawiała się upadku do kanału orkiestrowego. Kanału, nie fosy jak na s.50 . Chociaż po francusku rzeczywiście mamy fosę (sprawdziłam, poszukując źródła pomyłki).
 
 Za książkę dziękuje wydawnictwu. Współpraca barterowa.   
 
Éric-Emmanuel Schmitt, Callas, moja rywalka. Przeł. Adriana Celińska Wyd. Znak. Literanova. Kraków 2025.  

środa, 25 czerwca 2025

"Ziemianie" japoński dyskomfort book

 

'Kombinat pracuje

Oddycha buduje

Kombinat to tkanka

Ja jestem komórką'

 
Gdyby nastoletnia Natsuki znała Republikę mogłaby podpisać się pod tym tekstem. Jest przekonana, że jej życie, ciało to elementy należące do "fabryki", z góry nakazanymi zadaniami. Ponieważ w jej świecie dorośli potrafią tylko krzywdzić (lub bardzo krzywdzić) dziewczyna wierzy, że pochodzi z innej planety i ma kosmiczną moc, która pomaga jej w życiu. Jako dorosła kobieta żyje na skraju systemu, w układzie, który zapewnia pozory. Ale pewnego dnia wraz z mężem i pierwszym chłopakiem zakłada rodzaj komuny, w której ich "kosmiczna" trójka ma żyć, korzystając z niektórych wynalazków Ziemian, ale kierując się wyłącznie regułą racjonalności.

Czytelnicy najbardziej znanej powieści autorki, "Dziewczyny z konbini" będą zdziwieni. Bo o ile ta książka była powieścią obyczajową, w "Ziemianach" mam coś idącego w innym kierunku. Niby też linearna historia, pierwszoosobowa narracja, jednak ta historia rozciąga się między opowieścią a wyobrażeniem, makabrą i fantastyką, psychodelią z lekkim powiewem groteski. Do czego to prowadzi? Zapytacie. Do pytań, ale niekoniecznie do odpowiedzi.

Tych pytań jest wiele: o zasady, systemy, rolę społeczne, maski, sensy. O normalność i moralność. Odpowiedzi,mam wrażenie, zrodzą się po lekturze u każdego trochę inne. Dla mnie to była opowieść o wielkiej samotności i wyparciu emocji z każdego systemu. O bolącej niemożności lub braku umiejętności mówienia o sobie, uczuciach, potrzebach. O wpadaniu z systemu w system bez rozmowy i empatii. O władzy w ustalaniu reguł. 
Opowieść taka trochę po Witkacowsku niesmaczna, z nastawieniem na kontrowersje, ale przede wszystkim bardzo smutna i przygnębiająca. Bo rzekomi przybysze z innej planety nie widzą w Ziemianach tego, co powinno nas określać: człowieczeństwa.

Nie wiem, czy takie odpowiedzi na swoje pytania uznałaby Murata. Co znajdą inni czytelnicy, gdy wygrzebią się z tych bardzo obrazowych scen kontrowersji i makabry? Nie wiem, można sprawdzić, choć Na pierwsze spotkanie z autorką zdecydowanie bardziej polecam "Dziewczynę", która sporo mówi też o życiu w Japonii. Bo "Ziemianie" zdecydowanie nie są japońskim comfort bookiem. Są, za złożenia, dyskomfortowi! 
I na koniec jeszcze jedno, otwarte pytanie: czy musimy żyć w systemie? W jakimkolwiek układzie?
 
Za egzemplarz dziękuję Wydawnictwu. Współpraca barterowa.  
Sayaka Murata,"Ziemianie". Przeł. Dariusz Latoś.  Wydawnictwo Literackie. Kraków 2025.  

wtorek, 17 czerwca 2025

"Hotel Portofino" jak z serialu

 

Powieść dla fanów seriali. Bo ta książka jest skonstruowana jak serial. Jedno miejsce: hotel dla wyższych angielskich sfer w dopiero zyskującym na popularności Portofino. Jedno lato w połowie lat 30. Jedna rodzina i hotelowi goście. I wątki. 

Właścicielka hotelu i jej mąż, z którym niewiele ją łączy, a jego coraz więcej zaczyna łączyć z podejrzanym typem, rzekomym marszandem. Syn, który wrócił z okopów poraniony na ciele i duszy i jego przyjaciel student medycyny z Indii. Dziewczyna z wyższych sfer, która ma zostać żoną syna i jej matka, między którą a przyszłym teściem córki coś było. Ciemnoskóra tancerka prosto z Paryża i mistrz tenisa. I angielska niania z tajemnicą. Do tego jeszcze włoski pomocnik, któremu się dostaje do tych w brunatnych koszulach. Zazdrość i nieszczęścia, szukanie wyzwolenia w życiu i miłości, pieniądze, których wciąż za mało. Romanse w różnych konfiguracjach. Coraz głośnej słyszalne okrzyki zwolenników Mussoliniego i budzące w nocy koszmary z frontu wielkiej wojny. Pejzaże z włoskiej riwiery i kuchnia. I obraz Rubensa.  

Tu jest naprawdę dużo wszystkiego. Jeśli czytelnik potraktuje tę książkę jak serial-wybierze ulubione wątki, wyobrazi sobie smaki i widoki to jest spora szansa na miłe chwile z książką. Ale jeśli będzie chciał bardziej wejść w świat bohaterów to zobaczy, że są to historie i postaci naszkicowane, a nie namalowane ze światłocieniem. A gdy pojawia się motyw zaginięcia obrazu nagle w nasz obyczajowy, kostiumowy serial wchodzi, średnio udany, kryminał. 
 
Absolutnie nie dziwię się, że książkę zekranizowano właśnie w serialowej formie (plenery, kostiumy mogą być bardzo efektowne!), a mnogość wątków pozwala na dynamikę w pozornie leniwym, włoskim klimacie. Jednak w formie powieściowej to dla mnie bardziej chwilowa rozrywka na ciepły wieczór niż coś, co przykuwa uwagę i myśli na długo... Trochę szkoda.
 
J.P. O'Connell "Hotel Portofino". Przeł. Piotr Królak. Wyd. Marginesy. Warszawa 2024. 

czwartek, 12 czerwca 2025

"Wszytskie zaginione adresy" i listy z przeszłości

 


List. Ma nadawcę i adresata. Może nie dotrzeć do jednego do drugiego, ale czy to zmniejsza jego wagę?

Risa trafia na wyspę Awashima, by katalogować znajdujące się w Dryfującym Urzędzie Pocztowym listy, które nigdy nie dotarły do adresatów. Są tam listy do dawnych domów, członków rodziny, do poduszki, w którą się płakało, do spotkanych przypadkowo przechodniów. Jednak, pozą pracą naukową, Risa ma swoje powody by badać listy. Ma nadzieję, że wśród tysięcy kartek i słów znajdzie te, dzięki którym zrozumie swoją matkę.  Bo dziewczyna nosi w sobie smutek i pytania o przeszłość. Córka listonosza pamięta chwile z matką, czasem nieobecną, obcą, kiedy indziej dającą jej pełne poezji rady na życie, z których biła niezwykła wrażliwość.  Risa, poszukując listów,  szuka domknięcia pewnych pytań, dopowiedzenia siebie.  Niewielka społeczność wyspy, kierownik urzędu i miejscowy kucharz to kolejni ludzie, którzy mogą wesprzeć ją w drodze do zrozumienia siebie i odzyskania spokoju. 

Niedawno rozmawiałam z koleżanką tym, że w azjatyckich książkach czasem o emocjach się nie mówi, albo bohaterów poznajemy na tak krótko, że nie zdążymy zajrzeć głębiej. Laura Imai Messina jest Włoszką, pisze po włosku, ale od lat mieszka w Japonii i tam toczą się akcje jej książek. Mam wrażenie, że bohaterka ukazuje się nam po europejsku- z wątpliwościami, dociekaniami, emocjami na wierzchu. Nie jest to portret bardzo głęboki, ale rysowany ładnymi liniami, zaznaczający to, co powinniśmy o niej wiedzieć, by towarzyszyć jej w drodze.  
 Autorka pisze o autentycznym japońskim urzędzie, wplata w nową opowieść bohaterów swojej poprzedniej książki, nawet jeden z listów jest adresowany do japońskiego znaku, ale ta historia mogłaby zdarzyć się w różnych miejscach. Nie wiem, czy wrażliwość autorki jest europejskie czy azjatycka. Ale może właśnie z tego połączenia wynika ten rodzaj pisania, który trafia do czytelnika.  I chociaż temat depresji rodzica, wychowania w domu pełnym niepokoju o drugą osobę nie jest łatwy, autorce udało się, bez banalizowania, ale i ciężaru, pokazać niełatwą drogę składania siebie: z wspomnień, listów, uczuć, zamknięcia przeszłości i otwarcia na nowe.  Czytałam w momencie kilku napięć, pożegnań, przyniosła mi spokój.  Literatura wytchnieniowa jaką lubię.
 
I jest jeszcze jeden aspekt tej książki- pisanie listów pokazane jako czynność terapeutyczna, bo przecież nie zawsze chodzi o to, by pewnymi zdaniami się dzielić, czasem wystarczy wyrzucić je z siebie.  I to myślenie też jest mi bliskie. 
 
Laura Imai Messina, "Wszystkie zaginione adresy". Przeł. Natalia Pola Miscioscia. Wyd. Relacja. Warszawa 2025. 

 

czwartek, 5 czerwca 2025

"Rzeka czerwona" płynie, ale bywa chropowata

Okładka jest chropowata w dotyku. I to świetnie pasuje do książki, bo "Rzeka czerwona" nie jest historią gładką.

Jest właśnie taka chropowata, zatrzymująca palce na okładce i myśl przy bohaterach i ich życiach. Niewielkie miasto w amerykańskiej Dakocie, dookoła pola, dookoła kryzysy. W miasteczku codzienne sprawy mieszkańców. Osi fabuły koncentruje się wokół Kismet, dziewczyny, która wychodzi za maż za chłopaka z dużej farmy. Życie na farmie, z niemal obcymi ludźmi jest dla Kismet wyzwaniem, tym bardziej, że mąż skrywa tajemnicę, która nie daje mu o sobie zapomnieć. W księgarni w mieście zostaje zakochany w dziewczynie Hugo, który potem ruszy na odwierty by zarabiać pieniądze.   W mieście zostaje też matka Kismet, że swoimi problemami i mężem, który znika z pieniędzmi z funduszu kościelnego i w tajemniczy sposób łączy się z napadami na okoliczne banki. I tak to się wszystko splata, płynie. Do brzegu, choć ciągle przed siebie.

Louise Erdrich, tworząc krótkie rozdziały,  bardzo sprawnie żongluje losami bohaterów, wydarzeniami, które czasem płynnie wypływają jedne z drugich, kiedy indziej wyskakują z zakola przeszłości.  Historie bohaterów łączą wspomnienia, trudny, niepokoje z nadziejami, pomysłami na lepsze jutro. Trójka młodych ludzi, ich rodzice wszyscy mają swoje opowieści. I to są opowieści o fakturze drobnego papieru ściernego- pozornie gładkie, zwyczajne, ale przy dotknięciu czuje się strukturę. Nie zranią, ale coś się poczuje- smutek, współczucie, żal, radość, spokój. Poza historiami i emocjami bohaterów ważnym elementem książki jest natura - ta dzika, i ta podporządkowywana człowiekowi.   
 
To opowieść dla fanów historii niespiesznych, z dobrze zarysowanymi postaciami, opowiedzianej momentami (zwłaszcza w opisach natury) pięknym językiem. Powieści, w której widać, że autorka lubi swoich bohaterów, a świat, który buduje obserwuje czujnie. Książka z nadzieją, nawet taką lekko chropowatą. 
 
 Za książkę dziękuję wydawnictwu. Współpraca barterowa.  
 
Louise Erdrich "Rzeka czerwona". Przeł. Agnieszka Walulik. Wyd. ArtRage. Warszawa 2025. 

czwartek, 29 maja 2025

"Arabskie noce" niejednoznaczność Orientu

 

Po przeczytaniu "Arabskich nocy", słowem określającym Orient będzie będzie to dla mnie niejednoznaczność. 

Bo baśnie nie dają prostego obrazu Wschodu. Jest w nich przepych, bogactwo, pałace i ogrody, ale są też biedne chaty i hałdy śmieci. Moralność też nie jest oczywista. Czasem, jak to w baśniach, nagrodzone zostanie dobre serce, ale czasem spryt, krętactwo i umiejętność dostosowania się do sytuacji. Wśród tych, którzy opanowali sztukę zwodzenia są też kobiety. Mamy tu wiele bezimiennych niewolnic, a nawet kobiet wezyra, traktowanych jak przedmioty, które można oddać, sprzedać, zgładzić, ale mamy też mistrzynie manipulacji, uwodzicielki i niewierne żony, które zawsze postawią na swoim. *


Daleki od oczywistości jest też świat przedstawiony, w którym poza historiami dziejącym się praktycznie za rogiem w Bagdadzie, Damaszku, Kairze i Basrze, są te, w których pojawiają się elementy i postaci magiczne.  I jeszcze jedno niejednoznaczne przeciwieństwo: zmysłowość i brutalność.  Wydawca akcentuje, że wydanie baśni w opracowaniu dziewiętnastowiecznego podróżnika i arabisty Richarda Burtona to wersja nieocenzurowana i bliska oryginałowi.  Jest zatem wieloznacznie, ale bez epatowania wulgarnością i okrucieństwem. W tłumaczeniu zachowano język, który choć dający czytać się lekko, ma w sobie słowa i zwroty nadające klasyczny, baśniowy klimat przeszłości. 

Bo właśnie język i siła opowiadanej historii są tym, co najbardziej przykuwa moją uwagę.  Ramowa kompozycja opowieści samej Szeherezady to jedno, ale w wielu baśniach bohaterowie spiętrzają opowieści, opowiadając sobie różne historie dla zabicia czasu lub wyjaśnienia pewnych zjawisk. Forma przypowieści pozwala lepiej coś zrozumieć, a snuta opowiastka zajmuje głowę i odrywa myśli.  A to, w moim odczuciu daje też pojęcie o wschodniej mentalności, która znajduje czas na zanurzenie się w czyichś słowach i znalezienie w historiach wiedzy, rozrywki lub poczucia wspólnoty. Dlatego też tak wiele dzieje się w języku baśni, który kształtuje ich świat.  A że "proza jest rozwlekła, a wiersze są jak perły misternie nawlekane na nić" bohaterowie często odwołują się albo do "słów poety", albo sami wypowiadają swoje uczucia posługując się poezją. Literacka podróż na Wschód pełna zaskoczeń, kontrastów i niejednoznaczności. W pięknej książkowej oprawie.  
 
*Nie sposób czytając "Arabskie noce" nie przypomnieć sobie "Dekameronu", bo choć zbiór Boccaccia jest późniejszy, nawiązuje tak konstrukcją, jak i częściowo tematyką. Trudno było mi też uwolnić od skojarzenia z Teatrem Telewizji "Temida jest kobietą", na podstawie opowiadań Guy'a de Maupassanta, w których sprytne panie wykorzystują naiwność mężczyzn.   
 
Za książkę dziękuję Wydawnictwu.  
 
Richard Burton. "Arabskie noce". Przeł. Justyna Sarna. Wyd.Materia.Poznań 2025. 

środa, 21 maja 2025

"Czarcie ziele" flora i zbrodnia

 


Określać ludzi nazwami roślin. Ten delikatny, tamta fascynująca, inny niebezpieczny. Prof. Eustacia Rose, botaniczka specjalizująca się w roślinach trujących, dużo lepiej czuje się w świecie flory niż ludzi. Zwolniona z uniwersytetu pracuje w ogrodzie pełnym niebezpiecznych rośli, czasem śledzi przez teleskop sąsiadkę. Do momentu, gdy sąsiadka zniknie, a ogród zostanie zniszczony. Ale to nie będzie "Okno na podwórze". Eustacia Rose będzie zmuszona wyjść z domu i współpracować z policją, by oczyścić się z podejrzeń i rozwiązać zagadkę, w której ważną rolę odrywają nasiona trującej rośliny. A poza tym pojawią się sprawy z jej przeszłości.


Pomysł na "kryminał botaniczny" był ciekawy. Trujące rośliny i możliwości, jakie daje wykorzystanie pozyskiwanych z nich toksyn to ciekawy trop i sposób na urozmaicenie historii kryminalnej. Do tego mamy standardowego śledczego, zmęczonego życiem i robotą. I całkiem intrygującą bohaterkę-narratorkę, która unika ludzi, życie wspomnieniami o swoim ojcu oraz kobiecie, którą kochała. I nawet jeśli prof. Rose nie poszukuje sposobu na wyjście ze swojego badawczego kokonu, budowanego przez lata kariery naukowej, to i tak będzie musiała ruszyć naprzód, by bronić niewinności i konfrontować się z przeszłością.

Ale... bo jest i ale. Kryminał powinien mieć wewnętrzny nerw. Tu jest nieźle budowana atmosfera tajemniczego ogrodu i paru podejrzanych knajp, ale nerwu nie znalazłam. Postaci trochę się mieszają, bo jest ich sporo i to na kilku planach, a nie są charakterystyczne. I najgorsze - nie byłam ciekawa, kto zabił. Jak na kryminał - za mało napięcia i pulsu. Jak na coś bardziej obyczajowego z zagadką- za dużo zamieszania. Dałam książkę do przeczytania mojej Mamie-biologicy, czytelniczce i fance kryminałów. Powiedziała, że informacje o roślinach ciekawe, ale liczyła na więcej, a sama historia "była odkładalna" (bo jak wiadomo są książki, których absolutnie odłożyć się nie da). Lektury nie żałuję, ale z Mamą się zgadzam. Na dodatkowy plus bardzo ciekawy spis roślin na końcu.
 

A propos mojej Mamy.

Pożyczyłam od niej do zdjęć książki botaniczne. Zrobiłam fotę i dumna pokazuję efekt.
Mama: Ale koniczyna nie jest trująca.
Ja:Jaka koniczyna?
Mama: Obok tojadu masz rycinę koniczyny i ona nie pasuje, bo nie jest trująca. 
Ja: Bo mi kolorystycznie pasowała.
Mama: Weź konwalię. Jest toksyczna i ma kolorowe owoce.

I znów trudno się z Mamą nie zgodzić...
 
 
 Z książkę dziękuje wydawnictwu Znak Koncept. Współpraca barterowa.  

 Jill. Johnson. "Czarcie ziele".  Przeł. Małgorzata Kafel. Znak Koncept. Kraków 2025. 

środa, 14 maja 2025

"Mokradła" przez wieki

 


Jak opisać czas? Przez miejsce i ludzi. I podziałać stylem i językiem.

 "Mokradła" to dla mnie sposób na literackie uchwycenie czasu.  Jego (prze)mijania, zmiany; tego tykania, które odmierza lata i stulecia.

 Od XVII wieku do współczesności towarzyszmy ludziom z założonej przy skandynawskich bagnach osady Nevabacka. Początki są (bo zwykle takie bywają początki) na poły realne, na poły baśniowe, magiczne. Krótkie historię ludzi osiedlających się na bagnach i zaczynających swoje życie w nowej społeczności. Im dalej w czas, tym historie robią się bardziej rozbudowane, realistyczne, a postaci zaczynają mieć między sobą jasne powiązania rodzinne. Każdy czas ma też swoje problemy, swoje zasady, swoje historie. Dziewczyna, która chce się uczyć w czasach, gdy edukacja dla dziewcząt, że wsi jest tylko wymysłem. Zakochany chłopak. Wojenne rozłączenie. Nastolatka przyjeżdżająca na mokradła na wakacje, która jeszcze nie wie, że czas bez telewizora i telefonu będzie jednym z najpiękniejszych. Ludzie żyjący w coraz większym dystansie od przyrody, ale będący stale pod jej magnetycznym wręcz wpływem. I zawieszone pytanie o przyszłość. Naszą, ludzką i przyrodniczą na mokradłach.

 Tę opowieść zapamiętam przez powiązane rodzinne opowieści, z których tworzy się historia małej ojczyzny. I język. Tłumaczka, by pokazać zmiany czasu, zdecydowała się na archaizmy (pięknie budowały klimat przeszłości) i stylizacje. I przyznam, że w pierwszych częściach książki mój mózg zaczął grać w grę "zgadnij orzeczenie z końca zadania", bo nawet w "Pamiętnikach" Paska nie było takiego nagromadzenia szyku z czasownikiem na końcu. Im bliżej współczesności, tym bardziej język robił się przejrzysty.  Bardzo polecam przeczytanie przedmowy Agaty Teperek, bo wyjaśnia wiele ciekawych zagadnień i dylematów językowych związanych z historią i dwujęzycznością (fińsko-szwedzką) użytych w oryginale nazw i słów.

 Czytałam "Mokradła" z polecenia, a powieść znalazła się wielu topkach ubiegłego roku. Nie żałuję, bo dobrze było przebywać na pełnych zieleni i tajemnic mokradłach oraz towarzyszyć bohaterom, ale  opowieść nie przemówiła mi do wyobraźni aż tak jak do koleżankom. 
 
MAria Turtschaninoff "Mokradła." Przeł. Agata Teperek. Wyd. Poznańskie. Poznań 2024. 

środa, 30 kwietnia 2025

"Rilla ze Złotych Iskier" koniec historii


 Skończyłam przygodę z Anne. Dziękuję Pani Anno, bo bez nowego przekładu nie ruszyłabym w tę podróż.
Jako nie-fANKA, przy pierwszej lekturze zatrzymałam się na 3/4tomie i nie ruszyłam dalej nawet parę lat temu, gdy wróciłam do serii. Nowy przekład, w którym z uporem chwalę przypisy, sprawił, że przez te prawie 3 lata czekałam na następny tom. Były te lepsze i słabsze. Ale Rilla zdecydowanie będzie tym lepszym.

Tom obejmuje chyba najdłuższy czas (poprawcie!), przez co jest bardzo dynamiczny, a kolejne lata przebiegu I wojny nadają jej tempo i nerw. Wiadomości z frontu, momenty nadziei i beznadziei Kanadyjczyków ruszających do Europy, działania pomocowe, pokazały nieznaną stronę historii, bo nie wiedziałam, że Kanada tak szybko włączyła się w działania wojenne, a tym bardziej, że do mieszkańców sielskiej Wyspy Księcia Edwarda docierały wieści z Przemyśla i Brześcia (ciekawe, że Montgomery pisze o Polakach, narodzie, którego teoretycznie nie ma, a przecież jest). Historia, która upomina się o część bohaterów powieści to jedna, mocna strona książki. Drugą jest dorastanie Rilli i jej, może ciut tendencyjna, w pozytywistycznym rozumieniu, przemiana. W przededniu wielkiej wojny Rilla (jak Scarlett!), martwi się balem. Nie chce, jak rodzeństwo dalej się uczyć, bywa próżna i lekkomyślna. Ale gdy trzeba szybko dorosnąć, zmienia się. Na szczęście ta metamorfoza jest prawdopodobna. Rilla po prostu wyrasta z pewnych zachowań, a czułe oko rodziców pozwala budzić nowe zachowania. Rilla zostaje lepszą wersją siebie i to zanim pojawiały się instagramowe mądrości... jej przemiana jest bardzo w duchu dziewczyńskich powieści, ale nie odbiera bohaterce życia i kolorów. A przy okazji pokazuje niełatwe życie kobiet, które swoją służbę pełnią w domach, żegnając mężów i synów, opiekując się wojennymi sierotami, zbierając pieniądze i szykując paczki. I pisząc listy, które dodają historii dużo prawdy i wzruszeń. 
Ten tom to dla mnie opowieść o dorastaniu, rodzeństwie i przeznaczeniu. To też ciekawe spojrzenie na historię i postawy ludzi wobec zagrożenia.Oczywiście, są przypisy i jest też przytoczony pierwszy raz wiersz Waltera.

To była bardzo dobra podroż z Anne i jej rodziną.Dała dużo uśmiechu, wzruszeń. I wymogła tęsknotę za innymi książkami Montgomery!
 
A tu moja przygoda z Anne
 
 
Lucy Maud Montromery "Rilla ze Złotych Iskier". Przeł. Anna Bańkowska. Wyd. Marginesy. Warszawa 2025. 

piątek, 25 kwietnia 2025

"Przesyłka z Nieba" dla żyjących

Starsza pani z przesyłką od przyjaciółek, czterdziestolatek z wiadomością do pierwszej miłości, nastolatka z nagraniem oschłej babci, czworo studentów listem od dawnego nauczyciela. Niby nic, a jednak wiadomości z nieba robią wrażenie. Nie tym, że są z zaświatów, bo nie są, ale tym, że ktoś w ostatnich swoich chwilach zapragnął jeszcze coś powiedzieć i przekazać wiadomość żyjącym. Pomysł na tę książkę nie jest skomplikowany: ludzie na różnych etapach życia otrzymują wiadomość od kogoś z przeszłości. I do nich należy decyzja, co zrobią z przesyłką z nieba. Można powiedzieć, że opowieści o bohaterach urywają się w najciekawszym momencie, bo czujemy, że w ich życiu pojawi się zmiana, ale nie wiemy, dokąd ich zaprowadzi. A może właśnie to zatrzymanie w punkcie wyboru ma nam dać do myślenia: co zrobilibyśmy na miejscu bohatera? Jak wiadomość mogłaby wpłynąć na kolejne decyzje?


Jeśli postanowimy dać tym historiom wybrzmieć, dołożymy im własne myśli, pewnie dojdziemy do interesujących wniosków i nakreślimy ciekawe ciągi dalsze. Jeśli odłożymy książkę i ruszymy dalej, pewnie po kilku dniach o niej zapomnimy. Prosta opowieść do przeczytania w wolny wieczór. Kilka historii idących tym samych schematem, jedna z lekką zagadką i epilog. To ten rodzaj powieści, która daje czytelnikowi wybór-sama się do niego nie przyczepi, nie wwierci w głowę formą, treścią i językiem, ale gdy zaczniemy wnikliwie się jej przyglądać to kto wie, dokąd nas zaprowadzi...Taki urok tych japońskich comfort booków. Nie zmuszają do myślenia, ale dają furtkę.

I jest jeszcze jeden, dość oczywisty, w naszej kulturze wniosek (może w Japonii mniej): czy nie lepiej zamiast czekać na kuriera, który dostarczy nasze słowa jako przesyłkę z nieba, powiedzieć je już teraz...
I zobaczyć, jaki będzie ciąg dalszy!
 
Za książkę dziękuję Wydawnictwu. Współpraca barterowa.  

 A tu o poprzedniej powieści autorki Fotograf utraconych wspomnień
 
 Sanaka Hiiragi, "Przesyłka z Nieba". Przeł.  Wyd. Relacja. Przeł. Barbara Słomka. Warszawa 2025. 

środa, 16 kwietnia 2025

"Emily Wilde. Atlas Zaczarowanych Krain" gdy czeka się na finał


 Pierwsza część przygód badaczki Ludku Emily Wilde spodobała mi się do tego stopnia, że stała się zaskoczeniem roku i dostała cynamon. Zatem do drugiej części usiadłam z nadziejami i... niestety, nie zostałam oczarowana. 

Mam niewielkie doświadczenie z fantastyką, ale tu jednak zabrakło magii. Ten tom odbieram jako podprowadzenie do tego, co, mam nadzieję, historię domknie i zakończy w tomie trzecim (który już w czerwcu). 


Profesor Emily Wilde wraz ze swoim magicznym narzeczonym in spe Wendellem jadą w Alpy, by znaleźć wejście do jego królestwa narzeczonego i wyrwać tron z rąk strasznej macochy. Niby dramatycznie i przygodowo, ale nie do końca. I właśnie jakiegoś nerwu i przygody mi zabrakło. Smaczku relacji tej pary nadawały poprzednio rozmowy, ale tu pan Wendell jest albo mało rozmowny, albo ledwo żywy...Kolorytu całej historii mieli dodać młoda krewna Emily -Ariadne, studentka z głodem magicznej wiedzy oraz dziekan driadologii Farris Rose, który najpierw jest w kontrze do badaczki, potem ją wspiera, a pod koniec nie wiem, co się z nim dzieje (trochę zmarnowany potencjał postaci z profesorskim charakterem). 


Emily nadal pisze swój dziennik(i robi w nim przypisy), do tego ratuje dawną badaczkę Ludku, ale w tym wszystkim brakuje spajającego wydarzenia i postaci nerwu. Brakuje klimatu przygody i badawczej wyprawy z początku wieku, lekkości, które ujęły mnie w 1 części, a tu mam wrażenie tomu, który trochę dopowiada, trochę łączy i jest podjazdem do tego, co ma się zdarzyć w finale. Oby! Bo nadal uważam, że Emily, momentami roztrzepana badaczka, biblioteczna mysz, sprawdzająca swoje ograniczone umiejętności interpersonalne w różnych zakątkach Europy, jest po prostu sympatyczna, a elementy naukowego świata w rzeczywistości fantastycznej są dobrym urozmaiceniem. Ale to za mało na całą powieść. Czekam na finał i trzeci tom. Z nadzieją na zaczarowanie. 

Heather Fawcett. "Emily Wilde. Atlas Zaczarowanych Krain". Przeł. Anna Reszka. Wyd. MAG. Warszawa 2024.


czwartek, 10 kwietnia 2025

"Ostatnia zagadka" autor, aktor i Sherlock

 


Holmes, Poirot, Spade, Fandorin a może Wallander? 

Sporo jest literackich defektów, ale jednym z najsłynniejszych jest Sherlock Holmes. "Ostatnia zagadka" to kryminał pełen odniesień do przygód mieszkańca Baker Street, ale też powieść autotematyczna i rzut oka na powojenne Hollywood. 

Skoro za snucie opowieści zabiera się Perez-Reverte to wiadomo, że będzie pomysł. I warstwy. Na odciętej przez sztorm greckiej wyspie dochodzi do zbrodni. Wśród gości hotelowych jest znany z roli Holmesa angielski aktor i wszyscy zgadzają się, że do czasu przybycia policji, on może prowadzić śledztwo. Zatem aktor gra swoją rolę; a że był do niej świetnie przygotowany, kolejne przesłuchania prowadzą nie tylko do wniosków i podejrzeń, ale i kolejnych nieszczęść(wiadomo, zbrodnia działa łańcuchowo). Skoro aktor jest Holmesem, Watsonem może być inny gość: autor kryminałów. I tu tworzą się kolejne konteksty, bo panowie rozmawiają o konstrukcji kryminału, zasadach gry autora z czytelnikiem, o motywach wykorzystywanych przez Poe, Leroux i Christie. Pojawia się stylistyka noir, różne figury detektywów oraz mnóstwo nawiązań i cytatów z Holmesa. I kolejne poziomy, gdy bohaterowie mówią, jak rozwiązanie wyglądałoby w powieści, a czytelnik wie, że to właśnie(tylko lub aż) powieść. Do tego jest jeszcze aktor tak scalony z rolą, że przejmujący sposób dedukcji postaci. I aktor, przedstawiciel świata filmu, wspominający Gable'a, Granta, Holdena, widzący zmianę w grze Clifta i Brando oraz zdeterminowaną piękność Loren. Dla fanów dawnego Hollywood (a ja do nich należę) te smaczki nie tyle dodają, co wręcz budują nastrój całej historii. A nie wspomniałam, że postać owego aktora też ma swoje realne odniesienie.

I tak Perez-Reverte bawi się z czytelnikiem, a ja jako czytelnik bawię się doskonale. Bo jest zagadka, jest refleksja nad kryminałem: jego twórcą i czytelnikiem, jego odbiorem. Jest klimat roku 1960 budowany przez tytuły filmów i nazwiska gwiazd. Jest pomysł, styl i twist, a te elementy składają się w świetną całość. A do tego cytaty nie tylko z Conan Doyle'a i ten powieściowo-filmowy entourage w greckich (znaczących!) dekoracjach.

Czy będzie to najlepszy kryminał 2025? Nie wiem, ale w pierwszym kwartale nic go nie przebiło.


Za książkę  dziękuję  Wydawnictwu. Współpraca barterowa.


Arturo Perez-Reverte, "Ostatnia zagadka". Przeł. Katarzyna Okrasko. Wyd. ArtRage. Warszawa . 

środa, 19 marca 2025

"Little black dress" czy dres?


Michalina nawet nie spodziewa się, jak w jej życiu (znienawidzona praca fryzjerki, opieka nad dziadkiem z Parkinsonem, marzenia o Portugalii) namiesza znaleziona przypadkiem mała czarna, którą Audrey Hepburn nosiła w "Śniadaniu u Tiffany'ego". 

Będzie wariacki pościg za paczką, wyprawa po Europie, podobny z uśmiechu do Paddingtona  prawnik do zadań specjalnych. Będzie też codzienność pełna troski o bliską osobę i wzruszająca, oparta na cytacie scena pewnego pożegnania. 

"Little black dress" to taki wiosenny oddech w powieściowej formie. Bezpretensjonalny, lekki, napisany dowcipnie i z ping pongiem dialogów, do którego Basia Kwinta już przyzwyczaiła.  Postać Michaliny jest tak samo zdeterminowana, racjonalnie myśląca i bystra jak Magda z "Razem na święta". Łączy je też słabość do prawników. Aż chciałoby się, by bohaterka kolejnej powieści była równie dowcipna, ale trochę inaczej doświadczana przez los. Tu ciut zabrakło mi osadzenia postaci Michaliny w przeszłości, momentu refleksji nad tym, co się działo z nią i jej rodzicami, zanim ich drogi się rozeszły. Bo Basia Kwinta pisze o postaciach podobnych do nadziewanej czekolady-ze skorupką i czymś miękkim w środku, ale żeby te smaki i struktury się przenikały i smakowały jeszcze lepiej, warto dać czytelnikom jeszcze więcej czasu na przegryzanie. 

To nie jest powieść w typie sukienkowej małej czarnej. To raczej historia dresowa, która nie krępuje ruchów, jest lekka, czasem drapnie, by potem otulić wrażliwością i miękkością. To też powieść o gotowości na zmiany i wypadaniu z kołowrotka życia, w którym biegniemy jak szalony chomik. To powieść pozwalająca zrozumieć znaczenie portugalskiego słowa suadade. Historia na wiosenny moment zatrzymania i uśmiechu. Taka, która może dodać wiary w siebie i nadziei na to, co nadejdzie. Dla tych, co jak Holly Golightly i Michalina są w podróży.
 
Za książkę dziękuję Autorce.  
 Barbara Kwinta "Little black dress".  Wyd. Lira.  Warszawa 2025. 

czwartek, 13 marca 2025

"Stolik dla dwojga" Amor Towles serwuje opowieści

 

  Siadam przy stoliku dla dwojga. Wiem, kogo się spodziewam. Gawędziarza, który potrafi opowiadać historie pozornie zwykłe.   Dostaję od niego to, czego się spodziewam.Kilka opowiadań i mikropowieść o ludzkich marzeniach.  
Amor Towles  przedstawia mi najpierw Puszkina, który nie pisze wierszy, ale lubi stać w kolejkach. Potem opowiada o młodym pisarzu, który jeszcze za mało przeżył, by to opisać, ale ma chłopak perspektywy. Dalej jest jeszcze o podróży i chwilowym wejściu w cudze życie, o podglądaniu ojczyma w Central Parku, szmuglerze nagrań z filharmonii i obrazie podzielonym między czterech synów. Opowiadania różnego ciężaru, dziejące się w różnych czasach, w Rosji i USA. Formalnie bez zarzutu. O czym? O marzeniach. O realizacji celów. O kontakcie z innymi ludźmi.  A potem, po serii przystawek wchodzi danie główne. Mikorpowieść o Eve, starej znajomej z „Dobrego wychowania”, bo czas dopowiedzieć jej historię.  Wracamy do lat 30.,by poznać stare Hollywood. Wielkie gwiazdy, wielkie produkcje i wielkie skandale. I ona, Olivia de Havilland, która szykuje się do grania Melanii w „Przeminęło z wiatrem”. I Dawid Selznick,  producent-legenda ze specjalnym zadaniem dla naszej Eve.  A do tego jeszcze narracja, która niczym w filmie pozwala kilka razy przeżywać te same chwile, widząc je z perspektywy różnych bohaterów i nakładach na siebie osi losów kolejnych postaci (m.in. byłego policjanta, byłego aktora). Po początkowym składaniu kto jest kim i kogo właśnie obserwuje kamera, wpadam w historię i  daję się prowadzić bardzo filmowej opowieści.
Nasze spotkanie przy stoliku trwa długo. Bo dobre dania warto sobie dozować, by poczuć smak.  Docenić kompozycję i dodatki (sporo życia Nowego Jorku, trochę muzyki: od Bacha do Glorii Gaynor i sztuki).  Amor Towles nie zawodzi. Opowiadania są dowodem jego warsztatu i błyskotliwego zmysłu obserwacji. Opowieść o Eve potwierdza, że czasem drugoplanowe postaci zasługują na więcej uwagi.  Wstaję od stolika zadowolona. Uraczona, ale nie przejedzona. Kto wie, może jeszcze przy nim usiądę. 
 A Towles w szczytowej powieściowej formie: Dżentelmen w Moskwie
Za książkę dziękuję Wydawnictwu. 
Amor Towles. "Stolik dla dwojga". Przeł. Aleksandra Kamińska. Wyd Znak Literanova. Kraków 2025. 
 
 


środa, 5 marca 2025

"Nie ma przed czym uciekać" z biblioteki w świat

 


Myśleliście o bibliotece jako o azylu? Miejscu wolności, bezpieczeństwa? Tak bibliotekę traktuje dziesięcioletni Ian, który do bibliotek i książek ucieka od wymagań i pomysłów bardzo konserwatywnej matki. Książki i przestrzeń wolności, którą dają są też ważne dla pracującej w bibliotece Lucy, która pewnego dnia, gdy zastaje chłopca w bibliotece po tym jak spędził w niej noc, postanawia odwieźć  Iana do babci. I ruszają w drogę, która wcale nie będzie krótka. A literatura (od antyku do wielkich Amerykanów) uczy, że droga zmienia tego, kto nią kroczy.

Początek tej książki to początek świetnej historii. Jest  wymarzone miejsce(biblioteka), bohaterowie: młoda bibliotekarka i oczytany dziesięciolatek, który umie znaleźć przestrzeń wolności wśród zakazów i nakazów ostro nakreślonej matki. Lecz gdy ruszają w drogę, sytuacja trochę się rozjeżdża. Mam wrażenie, że autorka w swoim debiucie chciała załapać za dużo tematów i one się jej wymknęły. Bo są sowieckie wspomnienia rodziców Lucy i jej pytania o korzenie, a także jej lawirowanie przy znajomych i rodzinie związane z tym, że patrząc z boku, porwała dziecko. I pytanie czy ucieczka ma sens. Są mafijne działania znajomych ojca, działalność pastora Boba, do którego wysyła chłopca jego matka. Zmieniająca się każdym miasteczkiem historia babci Iana i sam Ian, który czasem jest młodym intelektualistą, czasem uroczym dzieciakiem, czasem wytrawnym manipulatorem.  Jest wreszcie podróż po Ameryce (aż pod Kanadę). Małe hotele, wielkie miasta i bezdroża.. Tematów naprawdę sporo, ale mi  trochę zabrakło myśli przewodniej. 

Epilog historii, z kilkoma ładnymi, acz ciut banalnymi zdaniami o książkach, które ratują istnienie, zostawia czytelnika w dobrym humorze i z częściową nadzieją. Częściową, bo post scriptum życia bibliotekarki nie pokazuje, że młodzieńczy idealizm (a może nawet chęć rewolucji?) ma ciąg dalszy i wystarcza na długo (to tak w kontrze do tych ratujących świat książek). 

Autorka wie jak pisać: czyta się historię dobrze, a literackie nawiązania są zawsze mile widziane. Wie, co pisać, bo historia ma potencjał. Czy te lata temu wiedziała: po co? Tego nie jestem pewna. Ale taki urok debiutów, w których widać jaką drogą będzie dalej kroczyć pisarka i jak ta droga wije się po tematach, szukając najlepszego kierunku.

 

Za książkę dziękuję Wydawnictwu Poznańskiemu. 

Rebecca Makkai, "Nie ma przed czym uciekać". Przeł.  Rafał Lisowski. Wyd. Poznańskie. Poznań 2025.

środa, 26 lutego 2025

" Opactwo Northanger". Austen w krainie Radcliffe

 

"Opactwo Nothanger" nie jest w top 3  Austenowskich książek. Katarzynie Morland brakuje błyskotliwości Elżbiety, żywiołowości Emmy, dojrzałości Ann, marzycielstwa Marianny i dyscypliny Eleonory. Ale taka ma być: niezbyt wyróżniająca się, choć sympatyczna dziewczyną, która da się wciągnąć w świat literatury.

Przeczytałam "Tajemnice zamku Udolpho", które namiętnie czyta Katarzyna. Nawiązania do scen, a także opowieści o tym, co dzieje się z bohaterką są tematem rozmów, które Katarzyna prowadzi z nową przyjaciółką. Bo "Opactwo..." to historia o dziewczynie, która ucieka w literacki świat zapomina, że życie to nie powieść, a karmiona nastrojem grozy i niesamowitości miewa kłopot z osądem ludzi i sytuacji. Katarzyna poznaje ludzi, odwiedza miejsca i staje się świadkiem wydarzeń, które(mimo jej, podbudowywanej lekturą, nadziei), nie mają w sobie nic z gotyckiego romansu. I to dla niej lepiej. 

To jedyna książka Austen, która wymaga kontekstu. Po przeczytaniu kilkuset stron powieści Ann Radcliffe zrozumiałam fenomen. Domyślam się, jak filtrowany przez wyobraźnię początku XIX w. świat bestsellerowej powieści mógł wpłynąć na ówczesne czytelniczki. Dlaczego Austen napisała pastisz i jakie mogło być echo tej powieści, gdy znając Radcliffe, czytało i doceniało się Austen w jej czasach. 

Dla pastiszu niezbędna jest znajomość źródła i to może sprawić, że "Opactwo..."nie jest dziś aż tak popularne i lubiane. Nie znamy Radcliffe, zatem nie doceniamy intertekstualnej gry, którą Austen prowadzi z jedną pierwszych pisarek,która zawładnęła wyobraźnią, przy okazji zarabiając krocie. Współczesnego czytelnika "Udoplho" nie przeraża, nie budzi dreszczy, raczej bawi. Zamienia się więc spojrzenie na Katarzynę. Chociaż czy na pewno? Może ona (tak samo jak Emma Bovary) szukałaby wrażeń w sieci i brała rzeczywistość internetu za prawdziwą i fascynującą? Łatwo zachwycamy się światem, którego nie ma. Wierzymy w opowieści. Programujemy rzeczywistość poszukując w niej ech tego, co czytaliśmy. I w tym znów Austen jest aktualna!

 Jane Austen, "Opactwo Northanger". Przeł. Anna Przedpełska-Trzeciakowska.  Wyd. Cranford. 



środa, 19 lutego 2025

"Hamnet" a gdyby...



Sięgnęłam po "Hamneta" z lekkim niepokojem, bo miała to być powieść o żałobie, a to nie jest mój ulubiony temat, ale i z ciekawością, bo w tle pojawił się Szekspir.
Było dużo dobrych słów o książce dobrych słów i topka roku, a popularność autorki rosła w związku z premierą jej nowej powieści.

To nie jest zła książka, ale lepiej podchodzić do niej bez oczekiwania na olśnienie.

Sięgając po książkę o żałobie, czekałam na nią. Czekałam ok 270 stron (na niecałe 400).  Gdy już się pojawiła, była opisana momentami przejmująco, a scena z zaszywaniem ciała w całun bardzo poruszyła.  Poczucie straty było często podkreślane w opiniach, bo widmo śmierci snuje się po powieści. Słabe zdrowie dziecka, zaraza, to przyciąga uwagę do tego, co nieuchronne. Ale to nie jest powieść o żałobie. I wtedy pojawiło się pytanie: o czym jest? 
Trudno mi wskazać główny  zamysł tej powieści. Mamy dwie linie czasowe- życie Agnes, zakochanej w nauczycielu łaciny, ich małżeństwo, rodzinne zależności, plotki. Na drugiej osi: codzienność domu z dziećmi, choroba córki, jej (Agnes) działalność zielarska, w oddali jego (bezimiennego) teatr. Jest ona, Agnes, wolna, związana z naturą, wymykająca się zasadom, w które chce wtłoczyć ją macocha i XVI wiek. Jest i on, Hamnet, ale jest go bardzo mało. Mało też tego bezimiennego syna rękawicznika, który w Londynie zakłada teatr i wystawia sztukę o tytule, który mrozi jego żonę. Nie przekonuje mnie też pomysł, by duch ojca Hamleta był wcieleniem  Hamneta, bo jednak szekspirowski bohater został z premedytacja zamordowany. Bardziej wierzę, że Hamlet jest tym, kim Hamnet mógłby być. Choć też nie do końca.Bo dość okrutne ze strony ojca byłoby ponowne uśmiercanie dziecka tym razem na scenie.   

 Początek był obiecujący, ale potem mam wrażenie, że książka się rozmyła i rozproszyło się to, co miałoby po niej zostać w czytelniku-czy miała najbardziej rezonować pewna dzikość kobiety i herstoria, czy żałoba rodziny (w czasach bardzo dużej śmiertelności dzieci), czy przekładanie życia na sztukę.  I nie ukrywam, że nie jestem fanka czasu teraźniejszego w narracji historycznej.  Nie żałuję lektury, ale zabrało mi tu postaci, wątku, sensu, która chwyciła za serce i myśli i sprawi, że będę o tej powieści pamiętać.