Są różne sposoby spędzania ostatniego dnia roku...huczne zabawy, ciche podsumowania, radosne nadzieje, szczęśliwe wspomnienia... Można też w imieniny Sylwestra czytać, do czego cały rok zachęca specjalna strona W Sylwestra będę czytać I z niej pochodzą wklejone tu piękne panie, które w ubiegłym roku robiły furorę, przypominając narodowi o tym, że czytanie może być wskazaną aktywnością na przełomie lat i wcale nie jest tylko dla mizantropów, odludków i szarych myszy bibliotekarskich.
Oczywiście, na czytanie każdy moment jest dobry, z drugiej strony wszystko ma swój czas i niczego nie należy robić na siłę, a tym bardziej dla szpanu (szpanowanie czytaniem, to dopiero powód do zadumy) ! Ale skoro jaki sylwester, taki cały rok, to czemu nie?;)
wtorek, 31 grudnia 2013
niedziela, 29 grudnia 2013
"Wiśniowy Klub Książki" bibliotekarka Siłaczka i jej czytelnicy
Kiedy przeczytałam zapowiedź książki o klubie czytelniczym i ratowaniu
biblioteki nie mogłam się (co oczywiste!) doczekać. I się
doczekałam, przeczytałam i powiedzieć mogę z czystym sumieniem, że
książka Lee jest sympatyczną lekturą, po której nie najdą czytelnika
żadne głębsze refleksje, ale jeśli lubi się obyczajówki z biblioteką w
tle, przeczytać można.
W małym amerykańskim miasteczku Cherico (które autorka
stworzyła specjalnie na potrzeby powieści) działa biblioteka kierowana
przez dobiegającą trzydziestki, pełną misji bibliotekarkę Maurę Beth Mayhew.
Ponieważ miasteczko jest małe, siłą rzeczy i czytelnictwo do ogromnych
nie należy, dlatego radni chcą odmówić finansowania placówki.
Bibliotekarka postanawia udowodnić, że biblioteka jest miasteczku
potrzebna i w ciągu pół roku podnieść statystyki czytelnicze. Robi to dzięki Wiśniowemu Klubowi Książki, spotkaniom czytelników, na których można nie
tylko w niezobowiązującej atmosferze porozmawiać o literaturze, ale
także coś zjeść. W działania Klubu zaczynają się z czasem angażować
kolejni mieszkańcy- lokalna celebrytka kucharka Becca, dawna
nauczycielka, restauratorka i nowi mieszkańcy, którzy w Cherico maja spędzić
emeryturę... I tak oto dostajemy krzepiącą powieść o tym jak to dla dobra i
wspólnego pożytku ludzie potrafią się zjednoczyć i działać razem na
rzecz kultury. A poza tym każdy z tych wspomagających bibliotekę i bibliotekarkę ma
swoje życie i czytelnik może te mniej czy bardziej ciekawe ludzkie historie poznać. Oczywiście bez uroczego anglisty, który zakochuje się w bibliotekarce od pierwszego
wejrzenia nie byłoby historii (Niech ktoś napisze o bibliotekarce, która staje się obiektem westchnień...czy ja wiem? włoskiego mafioza, światowej sławy neurochirurga, Jamesa Bonda albo właściciela pól naftowych...Anglista! no, bez żartów!;).
Opowieść o
mieszkańcach, którzy biorą sprawy w swoje ręce może nieco po
pozytywistycznemu krzepić. Główna bohaterka jest połączeniem Siłaczki
(choć sama uważa się bardziej za Scarlett) z Anią z Zielonego Wzgórza-
gdy trzeba zdeterminowana i pewna siebie, gdy można romantycznie
pląsająca z rozpuszczonymi rudymi kędziorami między półkami i katalogami nowości w swoim pomalowanym na
liliowo mieszkanku.
I jeszcze mała złośliwostka, by nie było za słodko i wiśniowo, autorka w przedmowie dziękuje bibliotekarzom za fachową wiedzę, w którą ją wyposażyli... fachowej wiedzy w książce nie ma, za to "romansidła i harlequiny tak my bibliotekarze mówimy na te powieści" obwieszcza Maura zaskoczonej "technicznymi terminami" czytelniczce;). Lee niczego nikt nie odkrywa, wielkiej literatury nie tworzy, ale historie czytelników i bibliotekarki czyta się lekko, szybo i jako czytadło na długi wieczór książka dobrze się sprawdza. I warto wierzyć, że tak zaangażowani czytelnicy to nie tylko fikcja literacka.
I jeszcze mała złośliwostka, by nie było za słodko i wiśniowo, autorka w przedmowie dziękuje bibliotekarzom za fachową wiedzę, w którą ją wyposażyli... fachowej wiedzy w książce nie ma, za to "romansidła i harlequiny tak my bibliotekarze mówimy na te powieści" obwieszcza Maura zaskoczonej "technicznymi terminami" czytelniczce;). Lee niczego nikt nie odkrywa, wielkiej literatury nie tworzy, ale historie czytelników i bibliotekarki czyta się lekko, szybo i jako czytadło na długi wieczór książka dobrze się sprawdza. I warto wierzyć, że tak zaangażowani czytelnicy to nie tylko fikcja literacka.
Ashton Lee ,"Wiśniowy Klub Książki". Miedzy słowami/ Znak. Kraków 2013.
niedziela, 22 grudnia 2013
"Katarzynka" wspomnienia Katarzyny
Francuscy autorzy, poza tym, że umieją pisać o uczuciach, pięknie piszą o dzieciństwie. Wszyscy znają Mikołajka, niektórzy pewnie rodzeństwo Jaśków, warto poznać Marcela z autobiograficznych powieści Pagnola... I jeśli ktoś tęskni za prawdziwym dzieciństwem, które jest dzieciństwem właśnie, a nie treningiem przed dorosłością, powinien sięgnąć po "Katarzynkę". To opowieść o wybranych momentach paryskiego dzieciństwa, które wspomina dorosła już Katarzyna, żyjąca w zagonionym Nowym Jorku. Ameryka to hałas, dorosłość, realność, Francja za to spokój, piękna codzienność i marzenia.
Katarzynka mieszka w Paryżu ze swoim tatą, człowiekiem mającym drobne wady i starającym się uchodzić za kogoś możniejszego niż jest, ale przede wszystkim niezmiernie kochającym córkę. To właśnie tata, gdy są z córką sami, umie ją unieść niczym w baletowym podnoszeniu i nauczyć jednego z najważniejszych zdań, jakich można nauczyć się od rodziców: "życie nie jest takie złe". Świata Katarzynki, mimo różnych sytuacji, nie jest taki zły- a gdyby dziewczynka zapragnęła zmiany- może zdjąć swoje okulary i spojrzeć na rzeczywistość przez krótkowzroczną mgłę. Doskonały sposób, czyż nie?
Książka jest malutka, to zbiór urywanych wspomnień, ale warto po nią sięgnąć ze względu na kilka bardzo ciekawych (choć nie do końca pozytywnych) postaci drugoplanowych. I szata graficzna- wszyscy wielbiciele talentu Sempego będą zachwyceni! Ta sama kreska i to w kolorze:) Ale Katarzynka nie jest dziewczęcą odmianą Mikołajka, jest dużo bardziej od niego refleksyjna i po dziewczęcemu zadumana...i jest starsza. Francuzi umieją pisać o dzieciństwie, bo umieją wspominać. Nie na darmo smak magdalenki jest tak francuski:)
Katarzynka mieszka w Paryżu ze swoim tatą, człowiekiem mającym drobne wady i starającym się uchodzić za kogoś możniejszego niż jest, ale przede wszystkim niezmiernie kochającym córkę. To właśnie tata, gdy są z córką sami, umie ją unieść niczym w baletowym podnoszeniu i nauczyć jednego z najważniejszych zdań, jakich można nauczyć się od rodziców: "życie nie jest takie złe". Świata Katarzynki, mimo różnych sytuacji, nie jest taki zły- a gdyby dziewczynka zapragnęła zmiany- może zdjąć swoje okulary i spojrzeć na rzeczywistość przez krótkowzroczną mgłę. Doskonały sposób, czyż nie?
Książka jest malutka, to zbiór urywanych wspomnień, ale warto po nią sięgnąć ze względu na kilka bardzo ciekawych (choć nie do końca pozytywnych) postaci drugoplanowych. I szata graficzna- wszyscy wielbiciele talentu Sempego będą zachwyceni! Ta sama kreska i to w kolorze:) Ale Katarzynka nie jest dziewczęcą odmianą Mikołajka, jest dużo bardziej od niego refleksyjna i po dziewczęcemu zadumana...i jest starsza. Francuzi umieją pisać o dzieciństwie, bo umieją wspominać. Nie na darmo smak magdalenki jest tak francuski:)
Daniel Modiano, il. Jean-Jacques Sempe, "Katarzynka". Czuły Barbarzyńca. Warszawa 2008.
Na te dni, gdy wszyscy odnajdują w sobie radosne dziecko, które ufnie wypatruje Gwiazdy Beltejemskiej, dużo prawdziwego szczęścia, otuchy i ciepła przy opłatku i przez cały okres Bożego Narodzenia! heeeejjj kolęda, kolęda!
Na te dni, gdy wszyscy odnajdują w sobie radosne dziecko, które ufnie wypatruje Gwiazdy Beltejemskiej, dużo prawdziwego szczęścia, otuchy i ciepła przy opłatku i przez cały okres Bożego Narodzenia! heeeejjj kolęda, kolęda!
wtorek, 17 grudnia 2013
"Ocalił mnie kowal" pęd życiowy, pęd ku życiu
O jednej z książek Czajki-Stachowicz pisałam wcześniej, inne wznowione przez W.A.B przeczytałam z wielką ("Dubo... Dubon...Dubonet")lub mniejszą("Małżeństwo po raz pierwszy")przyjemnością. Na "Ocalił mnie kowal" polowałam dość długo, bo po tę cześć wspomnień pisarki i mitomanki sięgają nie tylko jej czytelnicy, ale wszyscy, którzy interesują się literatura holokaustyczną. "Ocalił mnie kowal" to właśnie świadectwo ocalałej z zagłady Żydówki, nie Belli z Paryża, nie zwariowanej dziewczyny dwudziestolecia, nie barwnego ptaka z ponadprzeciętnym apatytem na życie, ale właśnie Żydówki. Bella zostaje przewieziona z Warszawy do Otwocka z nadzieją, że uda jej się uciec z tamtejszego getta, ucieka i... gdyby nie spotkała Danusi byłaby pewnie kolejną bezimienną ofiarą. Danusia Kowalówna postanawia zaopiekować się swoją "znajdą". Idąc tropem Lisa z "Małego księcia" oswaja ją i staje się za nią odpowiedzialna. Na początku Bella ukrywa się w chacie kowala, który zdobywa dla niej kenkartę na nazwisko Stefani Czajki. Tak rodzi się kolejne wcielenie Belli. Niestety, zbyt długo u Kowala Bella nie może mieszkać, rodzina postanawiaj ją wyprawić do Otwocka, by tam żyła normalnie udając ich krewną. I Bella jedzie, a z nią jej wierna opiekunka Danusia. W otwowckich kwaterach poznajemy kolejnych bohaterów- plotkarę Wierę, żydowskiego chłopca Julka, doktorową chowająca przed Niemcami piecyk... Ludzi dobrych i złych- szmalcowników i tych, którzy przez cała wojnę ukrywali Żydów. Ludzi ze wszystkim ich heroizmami i okrucieństwami. To wszystko Czajka ubarwia anegdotami, opowieściami mniej czy bardziej prawdziwymi o zwierzętach, o świecie, o ludziach, których kochała, a nigdy już nie miała spotkać (tak dzieje się np.w przypadku jej męża Jerzego, którego daty śmierci i miejsca pochówku autorka nigdy nie poznała).
Nie sposób nie pisać o kwestii żydowskiej w tamtym czasie- co dziwne, Danusia okazuje się antysemitką, pewną, że Żydzi robią macę z krwi chrześcijańskich dzieci, jednocześnie pomaga Belli z autentycznej potrzeby serca. Prawdziwy świat zaskakuje bardziej niż zmyślone opowieści! Bella mimo niezmieniających się okoliczności pozostaje tą samą kobietą z wielką wyobraźnią i zachłannością życia. I to ta niezwykła chęć przetrwania, życia na przekór okupacyjnej codzienności i wola powrotu do normalności, robią w tym tomie wspomnień największe wrażenie. To już nie tylko fantazja, to chęć przeżycia z uśmiechem na ustach! Przy tym Bella, jakby nie było mistrzyni autopromocji, nie usiłuje być męczennicą swojej sprawy-jest tą samą, choć nieco starszą i bardziej doświadczoną Bellą, która po wariacku cieszy się kolejnego dnia i porcji klusek. Czajka Stachowicz pisze bez zbędnego patosu, bez martyrologii, bez męczeństwa, ot zwyczajnie opisuje swoje życie.
"Ocalił mnie kowal" to książka przejmująca, bo przez ten dystans i humor autorki holokaust dostaje po raz kolejny bardzo ludzki, prywatny wymiar. Ludzie wspomniani z imienia i nazwiska, choćby matka Tuwima, przestają być tłumem ofiar, są pojedynczymi historiami. Wspomnienia o tych, z którymi po wojnie Czajka się nie spotkała obecne były we wszystkich częściach jej biograficznych gawęd, rzucały trochę cienia na słoneczne opowieści młodości, tym razem wszystko jest w światłocieniu, tworzonym z historii tych, którzy zginęli i tych, którzy przetrwali. Dzięki dobrym ludziom, na złość złym i dla podtrzymania swej woli życia.
"Ocalił mnie kowal" to książka przejmująca, bo przez ten dystans i humor autorki holokaust dostaje po raz kolejny bardzo ludzki, prywatny wymiar. Ludzie wspomniani z imienia i nazwiska, choćby matka Tuwima, przestają być tłumem ofiar, są pojedynczymi historiami. Wspomnienia o tych, z którymi po wojnie Czajka się nie spotkała obecne były we wszystkich częściach jej biograficznych gawęd, rzucały trochę cienia na słoneczne opowieści młodości, tym razem wszystko jest w światłocieniu, tworzonym z historii tych, którzy zginęli i tych, którzy przetrwali. Dzięki dobrym ludziom, na złość złym i dla podtrzymania swej woli życia.
Izabella Czajka Stachowicz, "Ocalił mnie kowal". W.A.B. Warszawa 2013.
piątek, 13 grudnia 2013
"Szmaragdowa tablica" klasy B
Są książki, które człowieka nękają-wyskakują z półek w księgarniach, pojawiają się w gazetach i na blogach... Taką książką była "Szmaragdowa tablica", więc gdy znalazłam ją na półce bibliotecznej, pożyczyć musiałam. I co? I nico! Książka typowo rozrywkowa, a jednak z kilkoma sporymi mankamentami... Carla Montero w swej grubaśnej powieści opowiada dwie historię- losy Żydówki, Sarah Bauer, strażniczki obrazu "Astrolog", którego to dzieła szuka major SS Georg von Bergheim, łączą się ze współczesną opowieścią o hiszpańskiej historyk sztuki, Anie, która na prośbę Konrada, swego podejrzanie bogatego faceta, ma odnaleźć tajemniczy obraz. W wątku historycznym mamy więc okupowany Paryż, ruch oporu, sympatyzującą z nazistami hrabinę, fiksację Hitlera na punkcie magicznych talizmanów oraz zakazaną miłość Żydówki i nazisty, w wątku współczesnym; trochę dzisiejszego Paryża, Madrytu i Moskwy, marki samochodów, telefonów i ubrań oraz wykładowcę Sorbony, który (co wiadomo od początku!) będzie mieszał w życiu Any i jej podejrzenie bogatego faceta.
Gdy książka mnie "nękała" swym wszędobylstwem, pojawiały się często opinie o wodzeniu czytelnika za nos, o spiętrzonych tajemnicach i wyjątkowych rozwiązaniach... Nie uważam się za czytelnika wyjątkowo przenikliwego (Agatha Christie nadal mnie zaskakuje!), ale w tym wypadku nie zaskoczyło mnie NIC! Tajemnicę pochodzenia wykładowcy Sorbony rozwiązałam w mig, zdemaskowałam tajemniczą staruszkę, która pojawia się pod koniec,bez wysiłku (i bez specjalnej przyjemności) połączyłam nitki przeszłości i współczesności. Niestety, zamiast czytać z wypiekami na twarzy i chęcią poznania zaskakującego zakończenia, czytałam po to, by przekonać się, że miałam rację. Dlaczego czytałam? Ano dlatego, że "Szmaragdową tablicę" czyta się lekko i szybko, a pobieżna lektura i przemknięcie wzrokiem po kilku stronach nie czyni książce żadnego uszczerbku. To trochę jak z jakimś sensacyjnym filmem, który ogląda się siłą rozpędu. Zresztą temat książki jest bardzo filmowy, a i skojarzeń filmowych trochę przyniósł: oczywiście "Indianę Jonesa i ostatnią krucjatę" (ale tak barwne to nie jest!). Historia uciekającej Żydówki, kryjącej się w Paryżu skojarzyła się (odlegle, ale jednak!) z "Bękartami wojny", a motyw paryskiego ruchu oporu z "Allo, Allo" (tam też chodziło o obraz, prawda?) Niestety, w "Szmaragdowej tablicy" nie ma żadnego elementu humorystycznego, czy nawet lekkiego dystansu (który w inny sposób niż moje widzimisię tłumaczyłby Indianę Jonasa i "Allo, Allo" ) każde nieco mniej poważne zdanie kończone się dopowiedzeniem: "zażartowałam(...) on podchwycił żart".
Przewidywalność, sztucznie pompowana wizja organizacji, która przejęła nazistowską chęć rozwiązania kwestii żydowskiej i otrzymania władzy nad światem jest jeszcze zjadliwa. Zjadliwy z czasem przestał być język- nie wiedzieć czemu w powieści jest całkiem sporo wulgaryzmów i to nie zawsze używanych w celu wzmocnienia wypowiedzi, tylko ot tak. Co więcej, tych samych przekleństw i wulgaryzmów używają patrolujący ulicę nazistowski żołdak, oficer SS, współczesny historyk sztuki i biznesmen. O ile mogę zrozumieć współczesność, to nikt mi nie wmówi, że identycznymi wyrażeniami z rynsztoka mówili prości żołnierze i oficerowie! A gdy przeczytałam o "zajebistej fantazji" Himmlera z wrażenia spadły mi kapcie. Litości! Kto to słowo (i w takiej zbitce!) dopuścił do druku(tłumacz? redaktor?), kto je wepchnął w usta wysoko postawionego nazisty z lat 40(autorka?)? Przy takim kwiatku nawet fragment dialogu "kocham cię, ukochany" przestaje boleć. Książka się skończyła, a jakiś niesmak pozostał... Być może oceniłabym powieść łagodniej gdyby nie te pochwalne hymny i zachwyty. Dla mnie to ani love story, ani sensacja (bo gdyby to miała być sensacja z prawdziwego zdarzenia należałoby wyjaśnić sprawę tytułowej szmaragdowej tablic, a ta sprawa niknie), książka do przeczytania w zimowe popołudnie między świątecznymi porządkami. Tak jak film klasy B... można skonsumować i zapomnieć.
Cala Montero, "Szmaragdowa tablica". Rebis. Poznań 2013.
wtorek, 10 grudnia 2013
"Szczęśliwe zakończenie" nie tylko o książkowym happy endzie
Książkę czyta się z przyjemnością, bo bohaterowie są sympatyczni i ciekawie opisani (np. moimi ulubienicami stały się całkowicie różne od siebie pasierbice Anny!), a ich losy nie są aż tak sztampowe. Dodatkowo smaczkiem są wspominane w fabule książki dla dzieci, ich bohaterowie i sytuacje, która stają się pretekstem do wspomnień i rozmów czytelników. Autorka pokazuje jaką siłę mają czytelnicy i ich książki, a Michelle mu się z tym gangiem czytających mierzyć i ...kapituluje. Oczywiście w literackich zachwytach przoduje Anna, jak to bibliotekarka, jest leciutko egzaltowana, zakręcona na punkcie książek dla dzieci i nie widzi innego sposobu spędzania wolnego czasu niż zagłębianie się w lekturze, ale mimo wszystko jest naprawdę miłą kobietą:) Pokazane niełatwego życia macochy, zmagającej się z wielkim marzeniem o maleństwie sprawia,że Anna przestaje być cukierkową, puchatą i oderwaną od rzeczywistości panią od książek.
Lucy Dillon z łatwością opisuje miejscowość, domy bohaterek i miejsca spotkań, a robi to na tyle sugestywnie, że chciałoby się samemu spędzić czas w jednym z małych sklepików, wpaść na ciacho do kawiarni i oczywiście zaszyć się w księgarni z dobrą książką i filiżanką kawy albo pogawędzić z oczytanym personelem! Na samym końcu autorka proponuje listę lektur dziecięcych, które powinny i dzieciom i dorosłym sprawić przyjemność...jest tam kilka nieznanych w Polsce tytułów, ale te, które są dostępne, są trafione! Skoro takie książki czytała w dzieciństwie Dillon, trudno dziwić się jej miłości do literatury oraz temu, że sama umie naprawdę dobrze pisać obyczajowe powieści!
Lucy Dillon z łatwością opisuje miejscowość, domy bohaterek i miejsca spotkań, a robi to na tyle sugestywnie, że chciałoby się samemu spędzić czas w jednym z małych sklepików, wpaść na ciacho do kawiarni i oczywiście zaszyć się w księgarni z dobrą książką i filiżanką kawy albo pogawędzić z oczytanym personelem! Na samym końcu autorka proponuje listę lektur dziecięcych, które powinny i dzieciom i dorosłym sprawić przyjemność...jest tam kilka nieznanych w Polsce tytułów, ale te, które są dostępne, są trafione! Skoro takie książki czytała w dzieciństwie Dillon, trudno dziwić się jej miłości do literatury oraz temu, że sama umie naprawdę dobrze pisać obyczajowe powieści!
Lucy Dillon, "Szczęśliwe zakończenie". Pruszyński i Ska. Warszawa 2012.
sobota, 7 grudnia 2013
"Zakochany w Paryżu" szczery dla paryżan
Ponoć Pan Bóg ósmego dnia stworzył najpiękniejsze miasto świata- Paryż, ale żeby nie było tak cudownie, dziewiątego dnia stworzył paryżan:) I to właśnie o paryżanach (nie o samym mieście) pisze Oliver Magny w swojej książce "Zakochany w Paryżu. Miasto świateł okiem paryżanina". Ze zboru bardzo sprawnie, dowcipnie napisanych felietonów, z których każdy poświęcony jest innemu aspektowi paryskiej egzystencji (metro, angielski humor, jedzenie, praca za granicą, wypady na weekend, białe skarpetki) wyłania się obraz paryżanina, jakiego chyba nie do końca chcielibyśmy poznać. O ile dla przeciętnego turysty paryżanin jest szczęśliwcem, któremu przyszło mieszkać w stolicy mody, stolicy dobrego smaku i stolicy kultury, o tyle dla autora paryżanin to smutny, nadąsany, poddany dyktaturze paryskiego stylu człowiek, który nie korzysta z uroków miasta, a w sumie najchętniej to przeniósłby się do Nowego Jorku! Magny pisze o Paryżu bardzo współczesnym, obwarowanym dzisiejszą polityką, obyczajowością, z wielbicielami Ameryki w conversach, którzy udają znawstwo z zakresu kultury wysokiej, a tak naprawdę z książek czytają okładki, zaś ulubionej klasyki słuchają przeszukując stacje radiowe w samochodzie.
Oliver Magny jest dla paryżan dość bezlitosny, demaskując wszelkie blefy i pozy tego, jakby nie patrzeć, niezmiernie lansiarskiego rodzaju ludzi.Ale dowcip i dystans (sam autor jest paryżaninem, więc jednym z okropnego tłumu, o którym pisze) pozwala spojrzeć na całą paryską rzeczywistość z przymrużeniem oka. Mimo lekkiego tonu można się z tych gawęd czegoś dowiedzieć, albo przynajmniej podziwiać widoki Paryża na kilku zdjęciach (warto też bliżej poznać twórczość opisywanego Roberta Doisneau, autora absolutnie cudnych paryskich fotografii). Każdy felieton autor kończy radą, często bardzo praktyczną np. podaje adres najlepszej cukierni, a także gratką dla frankofilów, czyli "Mów jak paryżanin" -zdaniem po francusku, które najlepiej pasuje do danej sytuacji. Wtrętów w języku Moliera jest sporo, więc jeśli ktoś zna francuski i chciałby uzupełnić wiedzę o jakieś określenia slangowe czy po prostu popularne słówka może śmiało korzystać z tej części. Książkę czyta się bardzo dobrze, szybko, z uśmiechem. Choć bywa to uśmiech niknący po chwili refleksji- też chcielibyśmy być paryżanami, a może nawet nimi jesteśmy w niektórych swoich zachowaniach, brakach i dezynwolturach. Tyle że nie mieszkamy stolicy świata:)
Oliver Magny, "Zakochany w Paryżu. Miasto świateł okiem paryżanina". Pascal. Bielsko-Biała 2013.
wtorek, 3 grudnia 2013
"Dama w opałach", zdecydowanie nie Austen
Chloe Parker,amerykańska rozwódka pod czterdziestkę, ma córkę i upadającą drukarnię. Uwielbia książki Jane Austen i dałaby wiele, by oderwać się od problemów i znaleźć w świecie swoich ukochanych powieści. Otrzymuje taką szansę-zostaje zakwalifikowana do reality show,które ma oddawać realia okresu regencji. Niestety, program okazuje się nie być poznawczym dokumentem, a ubranym w gorsety telewizyjnym polowaniem na męża. Ponieważ Chloe bardzo chce zdobyć główną nagrodę finansową decyduje się zostać i brać udział w konkursach haftowania parawanów, grania na pianoforte i zdobienia czepków, wszystko po to by zdobyć pieniądze i serce pana Sebastiana Wrightmana, wspaniałego dżentelmena z wielką fortuną. Na drodze do realizacji planów stanie wredna uczestniczka Grace, zaś sprzymierzeńcem okaże się brat Sebastiana, Henry. Nie mogę nie wspomnieć, że owy brat (jak się naturalnie okaże znacznie ciekawszy okaz niż Sebastian) został na początku określony mniej więcej takimi słowy: wyglądał trochę jak bibliotekarz... Na całe szczęście dla bohaterki wygląd bibliotekarza znika, a sam Henry bardzo zyskuje nie tylko ze względu na swe rozliczne talenty (np. konstruuje prysznic!), ale także męską urodę.
O książce nie ma się co rozpisywać, bo to błaha historyjka o zdeterminowanej kobiecie,która starając się zdobyć pieniądze przy okazji zdobywa coś więcej. Takich historii jest na pęczki, a tu sympatycznym dodatkiem są nawiązania do postaci i wydarzeń z książek Austen i wplatane w akcje ciekawostki o życiu w Anglii początku XIX wieku. Można więc przeczytać o dość marnych sposobach zachowania higieny (kąpiel raz na tydzień!), lekach (goździki na ból zębów) oraz salonowych dyrdymałkach (fasonach sukni, mowie wachlarza). Ponieważ dość sporo ostatnio czytałam powieści XIXwiecznych "Dama w opałach" była lekkim przerywnikiem, choć stojącym kilka poziomów literackich niżej... Tam gdzie u Austen, Gaskell, sióstr Bronte jest obserwacja człowieka, tu jest ledwie zarysowana postać, zamiast ironii i humoru mamy kilka farsowych sytuacji. Cóż, "Dama w opałach" na pewno nie trafi do kanonu!
I jeszcze coś-tytuł! Oryginalny brzmi "Definitely not Mr. Darcy" i jest zdecydowanie lepszy, bo po pierwsze wskazuje na osobę Austen, po drugie z miejsca zakłada pewną grę pozorów,uprzedzeń i demaskuje tego, którego można zdemaskować od razu (SPOILER! przecież wiadomo, że ten kto wygląda jak bibliotekarz jest ucieleśnienie snów kobiet i to on okazuje się prawdziwym Panem Darcy'm!)
Karen Doornebos, "Dama w opałach". Znak. Kraków 2012.
Subskrybuj:
Posty (Atom)