Do sięgnięcia po „Małe kobietki” skłoniła mnie informacja o
ekranizacji. I po przeczytaniu (a
konkretnie wysłuchaniu) powieści jestem bardzo ciekawa, co z tej książki zostanie pokazane w filmie i jak będę
przedstawione bohaterki. Nie widziałam
(wiem, wstyd!) poprzednich ekranizacji, więc
słuchając o roku z życia panien March miałam z jednej strony zagadkę, co będzie dalej, z
drugiej towarzyszyło mi poczucie, że to w sumie mało filmowa książka, bo sporo rozdziałów to historie, które nie mają
wielkiego znaczenia dla pchania do przodu
akcji powieści. Ale też chyba nie o
akcję tu chodzi…
I tu kolejna zagadka- czy dziś taka książka ma szansę trafić do
współczesnych dziewcząt w wieku bohaterek? Na pierwszy rzut oka-nie! Bo kogo
dziś przekona dewiza Marmisi: „miej
nadzieję i bądź zajęta” – zajęta nie
tym, co kradnie czas, ale codziennymi obowiązkami, pracą nad sobą i
kształtowaniem charakteru.
Spotkałam się z opiniami, że to książka moralizatorska i moralistyczna. Niewspółczesna. Jasne, że niewspółczesna skoro powstała ponad 150 lat temu. W USA trwa wojna secesyjna, (na ziemiach polskich upadło powstanie styczniowe- to tak dla lepszego osadzenia), Amerykanka pisze powieść na ówczesnych Amerykanek, a my w 2020 roku chcemy, żeby była współczesna i nie była moralizatorska. Taka była wtedy rola literatury dla dzieci i dorastających panienek: miała uczyć, wychowywać i zachęcać do pracy nad sobą. Czytając tę powieść dziś (przekraczając też dwukrotnie wiek najstarszej bohaterki) i znając kontekst, mogę jednak zauważyć, że autorka nie tylko pisze o swoich bohaterkach z wielką sympatia, ale także daje im bardzo wiele wolności. Zaś pani March jest matką absolutnie wymykającą się moralizatorskiemu widzeniu matrony z XIXwiecznej powieści. Jej pomysł z tygodniem samych przyjemności i pokazanie córkom w dość jasny sposób tego, co się dzieje, gdy w domu nie wykonuje się bieżących obowiązków mogłaby dziś zalecić każda superniania. Co więcej, autorka sama zwraca uwagę na różnice w wychowaniu, gdy Amy trafia na czas kwarantanny do ciotki March i tam obowiązują inne zasady niż w jej rodzinnym domu. Poza tym talenty i zainteresowania dziewcząt są pozytywnie wzmacnianie- Beth gra na pianinie i nikt nie marudzi na placówki i wprawki, tylko zachwyca się jej grą, nikt nie gani Amy za jej rozrzuconą po stolę glinę i kredki, Jo ma czas by czytać, pisać i tworzyć swoje sztuki, a Meg może rozmyślać o luksusie, byle nie była zbyt próżna. Patrząc na wsparcie, które zapewnia córkom matka, jest ona na wskroś współczesna, a już na pewno nie po naszemu pozytywistyczna! Poza tym twierdzenie, że szczęściem kobiety może być znalezienie kochającego mężczyzny, nawet jeśli nie jest bogaty to dość rzadkie w świecie targowiska próżności i budujących się rodzinnych fortun Ameryki.
Spotkałam się z opiniami, że to książka moralizatorska i moralistyczna. Niewspółczesna. Jasne, że niewspółczesna skoro powstała ponad 150 lat temu. W USA trwa wojna secesyjna, (na ziemiach polskich upadło powstanie styczniowe- to tak dla lepszego osadzenia), Amerykanka pisze powieść na ówczesnych Amerykanek, a my w 2020 roku chcemy, żeby była współczesna i nie była moralizatorska. Taka była wtedy rola literatury dla dzieci i dorastających panienek: miała uczyć, wychowywać i zachęcać do pracy nad sobą. Czytając tę powieść dziś (przekraczając też dwukrotnie wiek najstarszej bohaterki) i znając kontekst, mogę jednak zauważyć, że autorka nie tylko pisze o swoich bohaterkach z wielką sympatia, ale także daje im bardzo wiele wolności. Zaś pani March jest matką absolutnie wymykającą się moralizatorskiemu widzeniu matrony z XIXwiecznej powieści. Jej pomysł z tygodniem samych przyjemności i pokazanie córkom w dość jasny sposób tego, co się dzieje, gdy w domu nie wykonuje się bieżących obowiązków mogłaby dziś zalecić każda superniania. Co więcej, autorka sama zwraca uwagę na różnice w wychowaniu, gdy Amy trafia na czas kwarantanny do ciotki March i tam obowiązują inne zasady niż w jej rodzinnym domu. Poza tym talenty i zainteresowania dziewcząt są pozytywnie wzmacnianie- Beth gra na pianinie i nikt nie marudzi na placówki i wprawki, tylko zachwyca się jej grą, nikt nie gani Amy za jej rozrzuconą po stolę glinę i kredki, Jo ma czas by czytać, pisać i tworzyć swoje sztuki, a Meg może rozmyślać o luksusie, byle nie była zbyt próżna. Patrząc na wsparcie, które zapewnia córkom matka, jest ona na wskroś współczesna, a już na pewno nie po naszemu pozytywistyczna! Poza tym twierdzenie, że szczęściem kobiety może być znalezienie kochającego mężczyzny, nawet jeśli nie jest bogaty to dość rzadkie w świecie targowiska próżności i budujących się rodzinnych fortun Ameryki.
Gdy spojrzy się na tę powieść w tym szerszym kontekście, a
nie usiłuje dopasowywać ją do dzisiejszych realiów, to naprawdę widać, że
autorka była postępowa. I jeszcze jedna
uwaga- Marchówny nie były bogate, ale
były pannami z dobrego domu, miały więc wyglądać i zachowywać się jak damy,
czym świadczyły też o swojej pozycji.
Choć Jo obrusza się, że dziewczęta to
„rączki w małdrzyk, buzia w ciup” i że chłopcy mają więcej swobody, to
nie jest bardziej zbuntowana niż Mała Mi lub Pippi. Bo Louisa May Alcott nie pisała antypedagogicznej książki. Pisała o swoich czasach i tak należy ją
odczytywać. Gdyby dziś chcieć na nowo
przeczytać te książkę, to jest to bezwzględnie rzecz o sile kobiecego
wsparcia, ale też różnorodności damskich
charakterów. I pracy nad sobą,
rozumianej nieco inaczej niż mówią dziś popularne poradniki i lajfstajlowe
portale, ale jednak bardzo ważnej dla rozwijającej się dziewczyny. Słuchałam tej historii z przyjemnością,
bo jest w niej oddany urok tamtego
świata- czasów, gdy siadywano razem przy robótkach, opowiadano sobie historie,
gdy znało się sąsiadów, a znajomością z
chłopcem z sąsiedztwa stawała się prawdziwą, wierną i spolegliwą
przyjaźnią.
Charaktery dziewcząt
oddane są świetnie głosem Marty Wągrockiej (której ton i sposób czytania
odrobinę przypominał lektorowanie Anny Dereszowskiej) i na pewno warto po tę
powieść sięgnąć- także po to, by zobaczyć, co się zmieniło, a co trwa w damskim
świecie. Warto też pomyśleć o różnych twarzach kobiecości. Biorąc oczywiście poprawkę
na to, że jest to historia z 1868 roku.
Louisa May Alcott, „Małe kobietki.” Przeł. Ludmiła Melchior-Yahil. Warszawa 2018. Czyta Marta Wągrocka