niedziela, 29 listopada 2015

"Skazaniec. Na pohybel całemu światu" dojrzewanie za kratami

Stefan Żabikowski, zwany przez kolegów z celi Ropuchem, miał niespełna dwadzieścia dwa lata gdy trafił do więzienia we Wronkach z wyrokiem dożywocia. Za co? Tego autor nie mówi, trzymając czytelnika w napięciu i oczekiwaniu. Ale brak informacji o zbrodni bohatera to za mało, by przykuć uwagę czytającego na ponad pięćset stron, dlatego w książce sporo się dzieje. Ropuchowi spełniło się chińskie przekleństwo: obyś żył w ciekawych czasach. Tak jak młody jest tytułowy skazaniec, tak młoda jest dopiero niedawno oswobodzona Polska, bo rzecz dzieje się w latach dwudziestych ubiegłego wieku. Za mury wiezienia trafiają strzępy informacji o działaniach Piłsudskiego, wprowadzeniu polskiej waluty. Wiadomości  szczątkowe, bo przemycane przez mur, ale nadające historii pewnego prawdopodobieństwa i osadzające ją w czasie. Jednak "Skazaniec" to przede wszystkim powieść o dojrzewaniu i wrastaniu w człowieczeństwie. Stefan na wolności nie miał czasu ani nauczyć się czytać, ani poznać różnych ludzkich postaw i emocji, nadrabiał w więzieniu. Dzięki pomocy Ojczulka poznał nie tylko litery, ale i dobrostan płynący z lektury. Dzięki kontraktom z różnymi osadzonymi dowiedział się, czym jest przyjaźń i niegodziwość. Za kratami uczył się o wolności, którą każdy musi sobie sam wypracować i zrozumieć. Pierwszy tom kończy się w momencie, gdy bohater rozumie co powinien zrobić, ale pewnie też wie, jakie konsekwencje będzie miał jego czyn... O tym, w kolejnej części. 

Książka napisana jest w formie wspomnień starego człowieka. Skazaniec cofa się do lat młodości i opowiada o nich, od czasu do czasu wtrącając refleksje kogoś, kto patrzy na tamten świat i wydarzenia z dystansu. To ciekawy, dający powieści głębszego sensu, zabieg.  Bohaterowie, a jest ich sporo, kreśleni są charakterystycznie, niektórzy z miejsca dają się lubić,  inni wzbudzają niechęć czy podejrzenia. Co ciekawe, większą sympatię budzą więźniowie niż, teoretycznie stojący po stronie prawa, pracownicy wiezienia.  Bo to jest zupełnie inny świat, z którego nie ma ucieczki, z pracowania stolarska, w której pracuje Ropuch, dając mu pozory zwykłego życia, jeszcze bardziej uświadamia tragiczne położenie bohatera. Nie mam doświadczenia w prozie więziennej, ale do dziś pamiętam wrażenia, jakie zrobiły na mnie "Mury Hebronu". "Skazaniec" nie ma takiej siły i może dobrze, bo na wspomnienie prozy Stasiuka cały czas trochę mi  słabo.  Spadło bardzo mocne sceny równoważy refleksjami i wspomnieniami bohatera, a nawet, w rozmowach osadzonych, wprowadza trochę humoru. Muszę przyznać, że nie spodziewałam się, że książkę o więzieniu w latach międzywojnia będzie się tak dobrze czytać! 

I jeszcze słowo o samym pomyśle na książkę i jej promocję. Krzysztof Spadło wydaje tę serię na zasadach self publishingu i odpowiada nie tylko za powieść, ale także za pomysł na reklamę i dotarcie do publiczności. Kolejne tomy "Skazańca" ukazują się jednocześnie jako e-booki, audiobooki i książki tradycyjne, a każda część promowana jest też filmem krótkometrażowym. Bardzo ciekawy i, jak się okazuje, skutecznie przyciągający czytelników do lektury pomysł. 

Z możliwość przeczytania pierwszego tomu "Skazańca" dziękuję Autorowi.

Krzysztof Spadło, "Skazaniec. Na pohybel całemu światu".  2013.

czwartek, 26 listopada 2015

"Nigdy, więc nigdy z tobą rozstać się nie mogę!"

O roku 1998, roku ów...  gdy większość podlotków miała nad łóżkiem plakaty z "Titanica" i słuchała Backstreet Boys albo Spice Girls. Roku nastoletni, ze wszystkimi jego blaskami i cieniami. Nie było rady, trzeba było się zakochać. Zakochaniem szalonym, nieszczęśliwym, totalny, dostępnym tylko gdy ma się tak niewiele lat. Wtedy zjawił się ON... jakże inny niż chłopaki z tylnych ulic, inny niż Leonardo... Zaczął pojawiać się to w gazetach, to w telewizji, bo przecież dwusetna rocznica urodzin to jednak spore wydarzenie. Zaczaił się na mój młody umysł z dwóch stron: intelektualnej i emocjonalnej. Intelektualnie zarzucił sieć konkursu wiedzy o nim samym, do którego zostałam dopuszczona warunkowo, bo byłam w szóstej klasie, a konkurs był przeznaczony dla uczniów klas siódmych i ósmych. Ale przecież wiadomo, że sprawach wielkiej wagi wiek nie gra roli. Emocjonalnie zaczaił się konkursem recytatorskim. I tak, dwutorowo, zaczęła się nasza znajomość. Czytałam jego i o nim. Oczarował mnie nastrojem ballad i romansów, intrygował sonetami, zachwycał rytmem epopei, a  gdy dostałam płytę ze "Śpiewnikiem domowym" Moniuszki, na której "Rozmowę" śpiewał Hiolski, było po mnie! Mogę to głośno i wyraźnie powiedzieć: Adam Mickiewicz zwichrował moją młodość durną i chmurną, dając i tak średnio decyzyjnej pannie "Niepewność", rojąc o wzorcu męskiego uczucia "Do*** na Alpach w Splugen" i bawiąc historią o Mazurze, któremu zginęła suka. Moje literackie uczucie do wieszcza było tak wielkie, że nie dało się trzymać w tajemnicy. Piszący dla mnie wiersze kolega był bez szans i chyba zdawał sobie z tego sprawę. Podobiznę  Adama nosiłam w portfelu, a w torbie miałam malutkie wydanie poezji, które podarowała mi przyjaciółka (wielbiąca w tych czasach żywych chłopców w naszym wieku). 

Miłość wymaga czynów, nie tylko pustych deklaracji. Działałam! 24 grudnia 1998 roku, gdy większość poznaniaków ganiała za prezentami albo lepiła pierogi, ja byłam na odsłonięciu pomnika w PTPNie, a potem pod pomnikiem na Placu Mickiewicza z garstką zapaleńców recytowałam drżącym z emocji głosem "Odę do młodości". Młodość bez wylatywania nad poziomy jest do chrzanu! Nie wiem, czy Mickiewicz był wytrawnym piechurem, ale kazał mi maszerować w swojej sprawie jeszcze kilka lat później. Byłam na drugim roku studiów (więc na kursie literatury romantyzmu), gdy na ścianach Collegium Novum pojawiły się klepsydry informujące o tym, że Mickiewicz nie żyje. Od 150 lat, ale jednak nie żyje. W związku z tym w dniu rocznicy miał odbyć się pochód żałobny. Nie wiem, czy obecni studenci mieliby na tyle woli i ochoty by z czarnymi wstążkami w klapach, powagą na twarzach, poezją pod pachą i transparentem ADAM MICKIEWICZ NIE ŻYJE maszerować po Poznaniu... My mieliśmy. Pierwszy przystanek był obok kościoła św. Marcina, gdzie do dziś stoi cokół pierwszego na polskich ziemiach pomnika wieszcza. Zapalaliśmy znicze, przeczytaliśmy wiersze. Potem był PTPN i pomnik, na którego odsłonięciu byłam kilka lat wcześniej. Zakończyliśmy ten pochód (a było straszliwie zimno!) na Placu Mickiewicza, na którym znów drżącym głosem, przekrzykując ruch uliczny, przeczytałam mowę pogrzebową. Gdy tak szliśmy z tym prześcieradłowym transparentem, książkami, zniczami i kwiatami musieliśmy wyglądać oryginalnie. Ale, i tego nikt się nie spodziewał, do naszego pochodu dołączyło kilka osób, zwykłych przechodniów, którzy w tamtą sobotę zostali porwani albo miłością do poezji,albo ciekawością, albo naszym entuzjazmem. Tak, młodość bez wylatywania nad poziomy jest do chrzanu! 

A dziś, w 160 rocznicę śmierci, Wieszcz jest mi nadal bliski. Doceniłam jeszcze bardziej jego poezję, przegadałam długie godziny na temat czytania "Dziadów" przy świeczce, przeczytałam bardziej świadomie pisma i mam nadzieję, że ta trochę egzaltowana radość ze znalezienia swojego poety mi nie minęła. Co prawda pojawiło się na drodze rozwoju czytelniczego kilku innych poetów (pamiętam o was, Kazimierzu, Leopoldzie, Konstanty!), ale miłość literacka na szczęście nie zakłada wierności. A ON  pozostanie "święty i czysty jak pierwsze kochanie". I choć egzaltacja ucichła, gdy czytam pewne teksty, cały czas myślę:wiedziałeś o czym piszesz, Adamie!

niedziela, 22 listopada 2015

"Klara" bunt i (za) wielkie kroki

Klara Strojnowska była tą bohaterką pierwszej części "Niepokornych", która najbardziej mi się podobała, dlatego też czekałam na książkę skupiającą się na jej losach. Doczekałam się. Studentka literatury Klara jest rzutka, idealistyczna i bojownicza, chce by w Krakowie było jak w Berlinie, marzy o prawie do głosu dla kobiet i o tym, by panie zrzuciły, także w metaforycznym znaczeniu, swoje gorsety. Jednak w tym zapalczywym bojowaniu jest naiwna, momentami denerwująca, bo nie rozumie, że zmiany wymagają czasu, a jej pokazowo wyemancypowane zachowania, zamiast skłaniać do myślenia o roli kobiety, od razu zniechęcają mieszczańskie otoczenie. Ojciec Klary, profesor Strojnowski, który jest jej głównym oponentem, ale jednocześnie głosem rozsądku,  mówi, że buntowanie się dla samego buntowania niczego nie zmienia i do niczego nie prowadzi. Ale ona nie słucha i popada w coraz większy konflikt ze swoją typową krakowską rodziną. Zbuntowana Klara wdaje się w romans z tajemniczym inżynierem (mamy przecież wiek pary, elektryczności i automobili), potem cierpi rozczarowanie, a następnie wikła się dość dziwny układ, którego konsekwencje poznamy pewnie w ostatniej części trylogii.

Bohaterka pierwszej części, Eliza, jest już szczęśliwą narzeczoną austriackiego policjanta, która musi sobie radzić z niechęcią rodziny, a także wciąż mającą nadzieję na dalsza edukację studentką. Ale jej losy są tu potraktowane marginalnie. Więcej wiadomo o Judycie, ta uzdolniona malarka wykorzystuje swoją szansę i jedzie do Wiednia, gdzie wśród artystów (m.in. Gustawa Klimat) układa sobie życie. Jednak fakt, że to właśnie ta żydowska dziewczyna (która w tym tomie w starej wierze i tradycji odnajduje pocieszenie) ma być tytułową bohaterką trzeciej części może świadczyć, że w jej życiu coś się zmieni.

Książkę czyta się dobrze, jest napisana dobrym stylem, z dbałością o język i detale, i świetnie widać, że autorka sumiennie odrobiła lekcje ze znajomości  młodopolskiego Krakowa i modernistycznego Wiednia. Jest i Wyspiański, i Klimt, i Zapolska... Ale, bo jest pewne "ale". Moim zarzutem do bohaterek "Elizy" była ich bezideowość, tego nie mogę cofnąć. Judyta decyduje się na dający wielką szansę na rozwój wyjazd do Wiednia dopiero wówczas, gdy jej ukochany zaczyna paradować po Plantach z narzeczoną. Klara zamiast walczyć o uczucie, które, choć wymaga złamania mieszczańskich zasad i sporej dozy niepokorności, wydaje się prawdziwe, godzi się na bezpieczny układ bez miłości; dziwne, jak na kogoś, kto sprzeciwiał się małżeńskiej giełdzie i życiu bez prawdziwych uczuć. Bo przecież pokazowe łamanie konwenansów to jedno, a utrata swoich  marzeń i wierności sobie-drugie. Klara nie boi się socjalistycznych wieców i osądzani innych, jednak by wejść w coś, co jest nieznane i trudne, nie ma odwagi. Moim problemem z bohaterkami Wojdowicz jest to, że im nie wierzę. Ich niepokorność, a w wypadku Klary zwykły młodzieńczy bunt, nie jest wstanie mnie przekonać do kibicowania im. Oczywiście, rodząca się kobieca samoświadomość, odczyty w czytelniach i marzenia o pracy zarobkowej to piękna idea, jednak trudno było mi podczas lektury oprzeć się wrażeniu, że buntownicze postawy wynikają czasem bardziej z mody niż autentycznego zaangażowania w tzw. "kwestię kobiecą". A dowodów na wcielanie idei w życie w powieści nie brakuje. Klara mogłaby się zaangażować u podstaw, jak jej ciotka, która zaniosła kaganek oświaty na wieś, ale taka praca to dla panny Strojnowskiej coś zbyt mało widowiskowego. A przecież zmiany nie polegają na wielkich słowach, tylko na małych czynach. I pewnie ze względu na to, że panny więcej rozprawiają o swoich rewolucyjnych planach niż robią, nie mogę powiedzieć, że je polubiłam. Taki ze mnie nudny, pozytywistyczny, poznański typ.

Książka warta jest uwagi także ze względu na to, że prezentuje wcale nie aż taka odległy świat, w którym bardzo wiele się zmieniło. Bez wątpienia trylogia Agnieszki Wojdowicz pokazuje zmiany w sferze obyczajowej i nam, tym z XXI wieku, trudno jest to pominąć milczeniem. Zmieniło się dużo, nawet jeśli marzenia jednej ze studentek, by po skończeniu studiów i znalezieniu pracy stać się w pełni samowystarczalną są dla wielu wciąż literacką fikcją. Szczęśliwe zelżały granice towarzyskie i nie ma już miejsc, w których trzeba wspierać się na męskim ramieniu, bo inaczej nie wypada. Mężczyzna, z którym pokazuję się w teatrze nie musi być moim narzeczonym, a ja, stojąc samotnie w operowym foyer, nie jestem traktowana jak panna niejasnej konduity. Małżeńska giełda jest cieniem przeszłości, wykształcenie rzeczą oczywistą a nie przywilejem, nawet wola familii straciła na znaczeniu. I to jest właśnie zasługa małych kroczków w zmianie myślenia, niekoniecznie wielkiego buntu.

Agnieszka Wojdowicz, "Klara.Niepokorne". Wydawnictwo Nasza Księgarnia. Warszawa 2015.

czwartek, 19 listopada 2015

"Trzynasty dzień tygodnia" szkieły z naszego fyrtla

13 grudnia 1981 roku, początek stanu wojennego. W Poznaniu dodatkowa afera, bo zamordowano skarbnika Solidarności, a pieniądze zniknęły. Milicja kryminalna bierze się za śledztwo, po piętach drepczą im "koledzy"z SB. Wszystko dzieje się w mrozie zimy i chłodach stosunków międzyludzkich, ogrzewanych tylko lejącym się bardzo szerokim strumieniem alkoholem. Książka prawdopodobna, choć czytana z perspektywy czasu  i to przez kogoś, kogo w 1981 roku nie było na świecie, sprawia wrażenie nieco filmowej. Jak zapewniają ci, którzy te czasy pamiętają, nie takie rzeczy się wówczas działy! Towarzyszymy więc działaczom solidarnościowym w ucieczce do jednej w Wielkopolskich wsi, w której zaprzyjaźnioną melinę ma pomocny ksiądz Kudelski (jedyna postać, która w tej powieści nie klnie). Towarzyszymy towarzyszom w poszukiwaniach i przeszukaniach, w odprawach na komendzie i załatwianiu spraw pod stołem. Towarzyszymy tym, którzy nabierają towarzyszy i tym towarzyszom, którzy dają się nabrać w bardzo filmowym stylu. A do tego staramy się sami nie zgubić w plątaninie wątków i olbrzymiej liczbie postaci- przyznam, że momentami traciłam rozeznanie kto jest kim, a początek, gdy wszyscy bohaterowie zostają przedstawieni, przypominał trochę książkę telefoniczną.  

Wielkim plusem kryminału Ryszrada Ćwirleja jest mocne osadzenie w poznańskich realiach. Chodzi nie tylko o konkretne miejsca, jak np.komisariat na Marcinkowskiego (mijam go codziennie w drodze do biblioteki i gdy czytałam tę powieść przyspieszałam kroku, przypominając sobie książkowe sceny). Na uwagę i docenienie zasługuje przede wszystkim o język- o ile wulgaryzmów jest moim zdaniem trochę za wiele (nic na to nie poradzę, że męczę się czytając tak pisane książki i nie doceniam ich życiowego charakteru), o tyle zastosowanie gwary poznańskiej jest pomysłem, który został doskonale zrealizowany. Wtrącane przez bohaterów gemele, bimby, papudroki i szkieły są bardzo naturalne, niewymuszone i nadają całości specyficznego, lokalnego smaczku. A jak ktoś nie z Poznania, ma słownik na końcu. Powieść warta uwagi przede wszystkim ze względu na ten poznański koloryt. Choć i wartość poznawczo-historyczną należy docenić, bo to opowieść o krajowej historii w lokalnym wymiarze, z ponadwojewódzkimi ludzkimi dążeniami i zazdrościami w tle. 

Ryszard Ćwirlej, "Trzynasty dzień tygodnia". Wyd. Replika. Poznań 2007.

niedziela, 15 listopada 2015

"Chłopcy" i pewien mężczyzna

Po "Chłopców" sięgnęłam przez faceta. Z sentymentu robi się różne rzeczy. Co prawda nie jestem fanką filmowej twórczości Saramonowicza (którego wylaszczone zdjęcie na tylnej stronie okładki doskonale koresponduje z tytułem powieści), ale warto dać się zaskoczyć. Dla niego. I co? On mnie nie zawiódł, "Chłopcy" trochę tak, bo  to jest rewelacyjnie przeczytany audiobuk, ale znacznie mniej rewelacyjna książka. Powieść, którą można streścić znanym twierdzeniem, że mężczyzna dojrzewa do siódmego roku życia, a potem już tylko rośnie.

Tytułowi chłopcy to czterdziestoletni Jakub (który zdążył zrobić dwie najważniejsze rzeczy dla mężczyzny w jego wieku: ożenić się i rozwieść) oraz jego jedenastoletni syn Mateusz. Widzą ten sam świat i próbują go przetrawiać.Z tym że Matuszowi wychodzi to lepiej niż Kubie. Oczywiście można się dziwić, że jedenastolatek używa słów typu zindywidualizowane podejście i klangor, ale nie czepiajmy się. Mati naprawę próbuje pojąć o co chodzi w życiu. Ma najlepszego przyjaciela i chce być taki, jak jego tata. Jednak kolejne wydarzenia sprawiają, że staje się wobec ojca bardziej krytyczny-to nieuchronny znak procesu dorastania, a takim samym znakiem w przypadku Jakuba jest dostrzeżenie w swoim życiu kalek postępowania własnego ojca. Kuba to neurochirurg,więc ktoś, kto panuje nad życiem, z drugiej strony jednak ktoś, kto tego życia nie ma sobie. Pustak, którego uruchamia tylko jedna wajcha. Smutny to obraz czasów, bo trudno odmówić autorowi  daru obserwacji. Smutni bohaterowie, choć często mówiący dowcipnie. Smutne  dzieci, które zbyt szybko muszą zajmować się dorosłymi problemami oraz beznadziejni dorośli, bardziej zagubieni niż dzieci. Pomysłem na życie Kuby jest wikłanie się w romanse z matkami szkolnych kolegów syna, chociaż "romanse" to nie jest dobre słowo, bo zakłada jakieś emocje, a tu ich brak. I tak przewalające się przez łoża, kanapy i kozetki kobiety wypełniają dni i noce bohatera. Nie będę mówić, że obrazy pań (eko-wariatka, nienasycona i nietrzeźwa histeryczka, urocza nauczycielka przyrody) nie spodobają się kobietom, ale takie prawo karykatury. W pewnym momencie w bohater zaczyna... dorastać. Nie wiem, czy wierzę Kubie, który nagle postanawia dojść do tego, dlaczego rozwalił sobie życie i chce je naprawić. Nie od dziś wiadomo, że łatwiej zniszczyć, niż poskładać. To jest książka o tym, że nie można przez całe życie być motylem przelatującym z kwiatka na kwiatek. Nie można, bo to na dłuższą metę męczące i nużące. Na końcu powieści mamy wyhamowanie i uspokojenie; czy Kuba dorośnie? Dobrze by było, choć nie powiem, żeby przejęła się losami Kuby do tego stopnia by mu kibicować. Ale sprawa jest otwarta.

Saramonowicz świetnie czuje się w dialogu i monologu, opisów prawie nie ma. Akcja toczy się w wypowiedzianych lub wewnętrznych monologach Kuby i Matiego, i scenach, w których autor jest bardziej scenarzystą niż pisarzem; szybko naszkicowana scena, wypełniona wypowiedzą bohatera. Przy samodzielnym czytaniu może niezbyt porywające, ale uzupełnione głosem lektora-niezłe. W audiobuku wychodzą na pierwszy plan powtórzenia, nawiązania, cytaty, ta warstwa tekstu, która przy cichym i samodzielnym przedzieraniu się przez plankton wulgaryzmów, może umknąć. Nagromadzenie słów powszechnie uważanych za wulgarne ma pewne humorystyczne uzasadnienie, co nie zmienia faktu, że przy takim ich zatrzęsieniu trzeba mieć dobrą wolę, by oddzielić humorystyczne ziarno od bluzgających plew.Nic nie poradzę na to, że wulgaryzmy przeszkadzają mi w lekturze, zwłaszcza gdy nie podnoszą emocji wypowiedzi, tylko są niewiele wnoszącą składową stylu.

I teraz pean z cyklu:Panie Krzysztofie, kocham Pana! Powiedzieć, że "Chłopcy" są przeczytani fantastycznie, to za mało. To jest rewelacyjnie zagrana książka. Przeżycia Matiego: jego rozterki, wściekłość, ból, strach i złamane serce; świata wewnętrznych i zewnętrznych doznań Kuby- wszystko wygrane mistrzowsko. Gosztyła po raz kolejny udowadnia swoją lektorską i aktorską klasę, a wypowiadane takim głosem przekleństwa aż tak nie drażnią. Dla Gosztyły wysłuchałam marnej powieści Musso, "Chłopców" też wysłuchałam do końca tylko dzięki jego interpretacji. To na pewno najlepiej przeczytany audiobuk tego roku, jednak sama książka mnie nie zachwyciła. Jak na powieść jest za bardzo scenariuszowa i szkicowa, jak na scenariusz-zbyt przegadana. Powieść zyskuje w słuchaniu, bo dzięki interpretacji Gosztyły bywa bardziej dramatyczna albo bardziej zabawna i zjadliwa. Może teksty Saramonowicza mają w siebie wpisaną potrzebę aktorskiej interpretacji? Margines na grę i dopełnienie głosem? Potencjał wypowiedzi? Na koniec jeszcze jedna uwaga: trochę przeraża wizja  współczesnej męskości, którą prezentuje autor:  facetów wiecznie niedorosłych, bojących się odpowiedzialności, egotycznych i powtarzających błędy, których tak bardzo chcieli  uniknąć. Z jednej strony widzi się w tej książce pewne, momentami przerysowane, odbicie rzeczywistości, z drugiej bardzo chce się by była to tylko fikcja literacka.

Andrzej Saramonowicz, "Chłopcy". Wyd. Wielka Litera. Warszawa 2015. Czyta Krzysztof Gosztyła.

środa, 11 listopada 2015

"Tajemnica szkoły dla panien" bardziej retro niż kryminał

Początek dwudziestolecia międzywojennego.W szkole dla panien dochodzi do zbrodni; odnaleziono powieszoną uczennicę. Samobójstwo czy morderstwo? Takie rzeczy w spokojnej, wielkopolskiej mieścinie, w której policja do tej pory zajmowała się sprawami ginącego cukru... Podkomisarz Hieronim Ratajczak musi zabrać się do roboty, tym bardziej, że ginie kolejna osoba związana z pensją, a jej pamiętnik może być interesującym śladem. Podczas śledztwa okazuje się, że wydawałoby się praworządni mieszkańcy Mańkowic mają wiele do ukrycia, a tajemnice sprzed lat dotyczą wielu wciąż żyjących osób. 

Przyznam, że wątek kryminalny nie był dla mnie najmocniejszą cześć tej powieści, owszem, są zabójstwa, są podejrzani, jakieś motywy, a nawet posiłki z Poznania, ale nie ma wielkiego  napięcia. Jest za to coś innego, nakreślony rożnymi barwami portret małego miasteczka i jego mieszkańców; lekarza, redaktorki rewolucyjnej gazetki, pań z koła odnowy moralnej, księdza, policjantów. Jest głos w sprawie emancypacji i kobiecej samoświadomości. Są wreszcie skrzętnie ukrywane za firanką i czwartkowymi porządkami dwulicowość i tajemnice, które wychodzą na jaw. Jest  też obawa przed świeżo zdobytą niepodległością i nadciągającym nowym (po latach walki z zaborcą nie ma z kim walczyć...). Autorka dobrze radzi sobie nie tylko z tworzeniem wielu bohaterów, ale także z rożnymi formami literackimi- w książce znajdują się listy, fragmenty pamiętnika, felietony z gazet reprezentacyjnych rożne opcje, to wszystko napisane z dbałością o język i historyczne prawdopodobieństwo czyta się ze sporą przyjemnością. 

Określenie kryminał retro w odniesieniu do tej książki jest średnio szczęśliwym wyrażeniem, bo kryminałem książka bywa, za to świetnie radzi sobie z pokazywaniem świata w stylu retro- ludzkich postaw, obaw, nadziei i pozorów. Dodatkowego smaczku dodaje historii jej wielkopolskie usytuowanie: "Jeśli mieszkasz w miasteczku pod Poznaniem, jeśli jesteś kobietą i nie sprzątasz kilka razy dziennie, to czujesz się jak margines społeczny". Ordnung, rytm życia wyznaczany paniom domu przez porządki w czwartek (znam poznanianki, które do dziś kultywują te tradycje) , świat z jeden strony bliski, a drugiej bardzo odległy. Warto będzie wrócić do tak ciekawie kreowanej literackiej rzeczywistości, a okazja się nadarza, bo druga powieść Szwechłowicz już na mnie czeka. 

Joanna Szwechłowicz, "Tajemnica szkoły dla panien." Wyd. Prószyński i S-ka. Warszawa 2014.

niedziela, 8 listopada 2015

Agent z licencją na sukces

Nazywa się Bond. James Bond. I od ponad 50 lat na szklanym ekranie ratuje świat i uwodzi kobiety. Do kina przeszedł z książki i wyszło mu to na dobre, bo  przestał być  średnią postacią literacką, a stał się  wielkim idolem popkultury. O Agencie Jej Królewskiej Mości wielokrotnie wypowiadali się socjologowie, filmoznawcy, a Umberto Eco poświęci mu cały rozdział w książce o Supermanie. O sile oddziaływania 007 świadczy fakt licznych parodii jego przygód oraz szereg reklamowych, filmowych i literackich działań, inspirowanych jego osobą i wyczynami. Do kin wchodzi 24 film o Jamesie Bondzie, a 5 października świat świętował 53. rocznicę premiery pierwszego filmu „Doktor No”. I tak od pół wieku trwa ten najdłuższy serial w dziejach kina, a kolejne pokolenia zastanawiają się nad fenomenem szpiega, stworzonego przez Iana Fleminga, którego kino uczyniło wiecznym.
 Bondów było kilku – zmieniający się agent obrazował zmieniający się świat. Śledząc kolejne niewiarygodne przygody 007, patrzymy na zmieniające się samochody, modę, muzykę i obyczajowość.Agent musi mieć to, co najlepsze: najlepszy samochód, zegarek, garnitur.  Producenci serii, rodzina Broccolich, zadbali aby wszystko, co pokazywane na ekranie było z najwyższej półki. We współczesnych filmach o Bondzie nagromadzenie gadżetów jest ogromne, a wszyscy którzy płacą słone pieniądze, by to właśnie ich produkt mignął w filmie o agencie z MI6 wiedzą, że taka inwestycja na pewno się zwróci – marki zegarków, samochodów i alkoholi stają się równie kultowe co bohater. Tak samo jest z modą – styl ubierania szpiega, a zwłaszcza jego dziewczyn, bywa odzwierciedleniem panujących trendów. Kilka kreacji, w tym słynny kostium kąpielowy Ursuli Andress z „Doktora No”, zapisało się w historii mody i stylu.

 Bondy nie istnieją bez muzyki. Motyw serii jest jednym z najlepiej rozpoznawalnych fragmentów muzyki filmowej, a piosenki promujące (lub zamykające film) stawały się (także oskarowymi) hitami. Trudno by było inaczej, skoro wykonywały je największe gwiazdy między innymi Louis Armstrong, Tom Jones, Nancy Sinatra,  Paul McCartney, Adele czy Shirley Bassey, która śpiewała najwięcej bondowskich piosenek, w tym moją ulubioną „Diamonds are forever”. Piosenka z Bonda w ciągu kilku minut pokazuje stan świata i kultury w momencie premiery; były więc piosenki jazzowe, w latach osiemdziesiątych utwór do Bonda nagrały zespoły Durana Duran i A-Ha.Najsłynniejszą piosenką serii pozostaje „Goldeneye” Tiny Turner, której już początkowe takty dają się w mig rozpoznać i dziw bierze, że poznajemy ją już od dwudziestu lat. Bond, będący na czasie z techniką, nie oprał się elektronicznym brzmieniom zmieniającym głos Madonny, artystki, która nie tylko zaśpiewała, ale i zagrała w filmie. Cóż, zostać dziewczyną to naprawdę coś! Chociaż wiadomo, że kryteria doboru aktorek do tych ról nie zawsze są kryteriami stricte aktorskimi należy przyznać, że wokół dziewczyn Bonda wciąż toczą się ogólnoświatowe dyskusje. Do tego grona należy Diana Rigg (znana z popularnego serialu „Rewolwer i melonik”), Jane Seymour, Grace Jones i Kim Basinger (grała w pozakanonicznym „Nigdy nie mów nigdy”).
  Tak samo jak dziewczyn, tak i przeciwników Bond miał wielu, a wśród nich  przynajmniej kilkanaście czarnych charakterów to role świetnych aktorów, bo z Bondem walczyli Telly Savalas, Christoper Lee, Christoper Walken, Sean Bean, Jonahtan Pryce, przerażający Javier Bardem i pozakanoniczny Klaus Maria Brandauer. Jeden raz przeciwnikiem Bonda była kobieta- Electra King, uznana przy okazji przez bondomanów za najbardziej intrygującą z pojawiających się obok agenta przedstawicielek płci pięknej, w tej roli Sophie Marceau.



Bycie samym Bondem to misja. W końcu 007 to postać kultowa, człowiek wielu talentów- poliglota, znawca sztuki, kobiet i alkoholi, a jednocześnie wytrawny gracz gier hazardowych, znakomity pilot i kierowca o niesłychanej sprawności fizycznej. Z jednej strony mutant o ponadludzkiej sile charakteru, ale też uroczy rozmówca o rozległej wiedzy i manierach prawdziwego angielskiego gentelmena.
Dla wielu Bondem idealnym był i jest Sean Connery, aktor, który stworzył super szpiega, a jednocześnie uniknął identyfikacji z tym bohaterem. Ten jedyny nagrodzony Oscarem odtwórca roli 007, odnalazł się w kinie po swej przygodzie z Bondem i to nie tylko na niwie filmów sensacyjnych. Connery grał w 6 filmach kanonicznych i jednym spoza serii, tworząc postać twardego agenta z lekkim stosunkiem do kobiet. To on patrząc w oczy dziewczyny widział skradającego się za sobą wroga. Connery był Bondem czasów ciągłego zagrożenia; męskim, nieco szorstkim, ale o zniewalającym uśmiechu i ponadczasowym uroku osobistym. Do dziś Connery wygrywa w rankingach dotyczących męskiej urody i prawdopodobnie w kategorii 80+ pozostanie niepokonany.
George Lazenby, popularny australijski (tak!) model, zagrał tylko w jednym filmie i dobrze, bo marny był z niego Bond, chociaż film „W tajnej służbie Jej Królewskiej Mości” jest jednym z ciekawszych filmów serii,  o oryginalnej intrydze i miłości zwieńczonej ślubem. Ale cóż po dobrym scenariuszu, skoro szpieg nie taki, jak trzeba?
Potem na 20 lat filmy o Bondzie zdominował  Roger Moore, który w okresie złagodzenia sytuacji politycznej mógł sobie pozwolić na dystans i ironię. To był  Bond, który skakał po krokodylach, pływał amfibią po greckich morzach i spełniał misję w kosmosie. Filmy z Moorem stały przykładami świetnego kina rozrywkowego, a nonszalancki styl  wcześniejszego „Świętego” wielu zachwyca do dziś.
Końcówka lat 80. to dwa filmy z Timothym Daltonem, według mnie niedocenianym odtwórcą roli agenta. Tym razem Bond już nie tylko walczył z upadającym komunizmem, ale zabrał się za sprawy mafii narkotykowej, a nawet w osobistej vendetcie stracił licencję na zabijanie. Taki nieco bardziej zwyczajny (znawcy twierdzą, że najbardziej zgodny z duchem powieści Fleminga), a nawet bardziej wierny, nazywany Bondem ery AIDS, był Dalton, aktor szekspirowski.
Pierce Brosnan to Bond przełomu wieków, nawiązujący do legendy, ale przy tym nowoczesny, poważny, z lekkim dystansem, ale bez cech charakterystycznych. Pierwszy raz musi mierzyć się z przeciwnikiem kobietą i popada w swoiste uzależnienie od gadżetów –niewidzialny samochód to już naprawdę przesada!
I Daniel Craig…jedni mówili, że męski, brutalny i na serio, drudzy, że podczas kręcenia awanturniczych scen tracił zęby i łamał kończyny, a poza tym Bond blondyn to skandal. Filmy z Craigiem dla wielu utraciły swój Bondowski klimat, choć nikt nie odmawia im bycia dobrymi filmami sensacyjnymi. Mnie Craig jako Bond nie przekonuje, a użycie zestawu do samodzielnej resuscytacji w „Casino Royale” wcale nie jest powrotem do źródeł.
Do niektórych rzeczy powrotu już nie będzie, nie będzie Llewelyna w roli Q, a polscy widzowie już nie usłyszą tłumaczeń Beksińskiego. Osławiona ironia Bonda to w dużej mierze zasługa Tomasza Beksińskiego, autora polskich list dialogowych Bondów do 1999 roku. Dzięki jego przekładom polski widz mógł podziwiać dowcipne dialogi, zaskakujące podsumowania oraz riposty agenta i jego przeciwników. I to właśnie jego lingwistycznej fantazji zawdzięczamy urocze imiona mało uroczych postaci drugiego i trzeciego planu jak  obdarzony stalowymi szczękami  Buźka czy (mój faworyt) Szeptuś.
Gadają i gderają, ale na nowe przygody Bonda pójdą tłumy. Co jakiś czas słyszy się głosy, że skoro nie ma już wroga za żelazną kurtyną, to misja Bonda powinna się skończyć, bo dzisiejszy świat już go nie potrzebuje. Ale producenci, ku uciesze fanów, nie zamierzają kończyć serii.  Przed nami wybór nowego bondowskiego aktora, więc będzie o czym mówić. Bond zyskał licencję na kinową nieśmiertelność, a to wiele więcej niż licencja na zabijanie.




środa, 4 listopada 2015

Spoecić się w listopadzie

W listopadzie czytajmy poezję!
Listopad jest miesiącem poetyckim. W Poznaniu bardzo poetyckim, bo od wielu lat odbywają się wtedy literackie spotkania,wieczory i ranki. I można zobaczyć prawdziwego poetę! Jednakowoż spotkanie z prawdziwym poetą może do niego zrazić, bo wszelkiego rodzaju "spotkania z ciekawym człowiekiem" są tylko wtedy interesujące, gdy człowiek, bez względu na profesję czy powołanie, jest ciekawy. W moim zacnym liceum w poetyckim listopadzie też odbywały się lekcje z poetami. Niestety, mogliśmy liczyć tylko na odwiedziny tych, którzy jeszcze żyją i nie mają setek innych spotkań autorskich... Naszej klasie trafił się poeta nikomu nieznany.Sytuacja jak z Gombrowicza, bo miał zachwycać, a nie zachwycał.  Wiersze nie robiły żadnego wrażenia, a to (zwłaszcza w przypadku poezji!), źle. Pan Poeta (na którym też jego wiersze nie robiły wrażenia) z obojętną miną czekał na pytania, a my jakoś się nie garnęliśmy  do rozmowy. Gdy polonistka powiedziała, że czas już kończyć, wszyscy byli bardzo zadowoleni. Moje finalne pytanie (z którego byłam bardzo dumna, bo odkrywałam wtedy Bursę) "czy dobrze jest być poetą", uzyskało odpowiedź "'czasem dobrze, a czasem nie". Pewnie górnik, nauczyciel czy bibliotekarz powiedziałby to samo (ale od poety oczekuje się jednak nieco większej sprawności językowej).  Po tym spotkaniu byłam pewna, że najlepszymi poetami są poeci martwi, bo żadne ewentualne spotkanie nie będzie w stanie zniszczyć ich wizerunku w mojej wyobraźni.

Listopad jest świetnym miesiącem żeby się spoecić. Długie wieczory, ciemno na dworze, "sucha w ogrodzie zaszeleści grusza/I puszczyk z jękiem w okno załopoce"... można sobie pozwolić na romantyczną niepewność, młodopolskie melancholie, Asnyki erotyki i bajery Tetmajery bez przerwy...  Można wrócić do poezji, która dzisiaj, w erze krótkich komunikatów, szybkiej wymiany bardzo konkretnych informacji, wnosi coś nowego i potrzebnego - trochę oddechu, trochę siły, nowe (albo odkrywane na nowo) wrażenia. Poetycka zaduma, zachwyt, czasem uśmiech (bo kto powiedział, że poezja musi być ciężka i refleksyjna? atrakcyjny Kazimierz W przekonuje, że dobra poezja nie musi być smutna). Praca nad sobą przez czytanie tego samego wiersza w rożnych momentach życia, sprawdzanie samego siebie, czy więcej zrozumiałam, przeżyłam, doceniłam... Czytanie czysto biblioterapeutyczne dla ukojenia nerwów, uspokojenia nadwyrężonego serca, powrotu do widzenia świata z odpowiedniego dystansu.
I gdy znajdzie się TEN wiersz, zawsze dwa te same spostrzeżenia: czemu ja tego nie napisałam!? I drugie: moje emocje, wzloty, upadki nastrojów, nie są  niczym wyjątkowym (wszyscy mamy skłonność do widzenia wydarzeń ze swojego życia jako tych niepowtarzalnych, które dają nam prawdo do pławienia się w szczęściu/nieszczęściu, którego nigdy przedtem nikt nie doświadczył). A tu proszę-skoro ktoś dwieście lat temu miał podobne rozterki, to nie są one niczym niespotykanym. Czytanie poezji uwzniośla, ale też sprowadza na ziemię. Pokazuje inny środek wyrazu, przecież "z tęsknoty pisze się wiersze-z bolesnej", więc czyjś talent potrafi pewne emocje, wydarzenie, chwile przetworzyć dla siebie i innych (tych, którym poskąpiono poetyckiego talentu, ale dano "czucie i wiarę"). Warto się spoecić, usłyszeć słowa i pojęcia, których w codziennym języku nie używamy, bo otwierają za wiele znaczeń i sprowadzają na manowce wyobraźni, zamiast kazać nam dreptać ubitymi, wciąż tymi samymi, ścieżkami. I jeszcze jedno: żeby przeczytać i przeżyć wiersz, trzeba się zatrzymać, a momenty zatrzymania to coś, co jest koniecznie potrzebne Nie tylko w listopadzie.