Nowy Jork to miasto legenda. Zna je każdy, nawet jeśli go nie odwiedził. Zna z filmów, kultowych fotografii, opowieści, książek, choćby "Opowieści zimowej". Ze zdjęć znajomych, którzy czasem uchwycili w kadrze coś innego niż widz się spodziewa, albo pstryknęli zdjęcie z myślą o konkretnym odbiorcy... Nie byłam w Nowym Jorku (jakby ktoś miał wolny bilet do MET niech da znać), ale nie mogę powiedzieć, że nic o nim nie wiem... Dzięki książce Edwarda Rutherfurda wiem jeszcze więcej. Pomysł w sumie prosty-opisanie historii rodziny na tle wydarzeń historycznych. A wykonanie bardzo dobre. Czytelnik otrzymuje powieść, w której śledzi koleje losu Masterów i kilkudziesięciu związanych z nimi bohaterów, a wśród postaci zdarzają się znani z historii politycy, artyści, działacze społeczni. Opowieść o rodzinie jest też pretekstem do opowiedzenia o bardzo złożonej historii Ameryki i miasta, które z Nowego Amsterdamu zmienia się w Nowy Jork, stolicę świata. Wielość narodowości, religii, kultur, które kształtowały miasto; wojny i pakty polityczne, konstytucja i strajki, niewolnictwo i kształtująca się klasa uprzywilejowana, rodzący się feminizm, chęć pokazania reszcie świata, że ma się swój głos, który nie jest powtarzaniem europejskich pomysłów... Waszyngton, Roosevelt, ale także Armstrong, Pollock i wielu innych, pojawiających się w epizodycznych rolach, jako ci, którzy w jakiś sposób wpływają na losy bohaterów. Rodzina Masterów dorabia się majątku, sami budują swój amerykański sen przez lata pomnażając dobra, pnąc się w hierarchii i aspirując do dobrego towarzystwa tych, którzy fundują bibliotekę, jedzą kolację z panią Astor i pojawiają się na otwarciu Metropolitan. A potem czarny czwartek... Historia, która rozpoczyna się w roku 1664 kończy się w 2009, ale nie trudno sobie wyobrazić, że trwa nadal. Być może gdzieś mieszka taka rodzina i jej opowieść toczy się cały czas. Opowieść, której hasłem nadrzędnym jest wolność- wolność dla czarnych niewolników, wolność od obcych wpływów, wolność głosu dla kobiet, wolność wyrażania poglądów, wolność pozwalająca biednym emigrantom po latach ciężkiej pracy osiągnąć sukces. Książka ma prawie tysiąc stron, więc nie ma sensu wymieniać wątków, które mnożną się i w bardzo pomysłowy sposób splatają losy tej rodziny z innymi bohaterami.
Nie jest to lektura trudna, ale wymagająca od czytelnika dwóch rzeczy. Po pierwsze pewnej chęci zgłębiania historii. Dzieje USA nie są aż tak powszechnie znane, by w lot kojarzyć wszystkie wydarzenia(zwłaszcza te z XVII i XVIII wieku), warto więc samemu trochę doczytać. Druga sprawa- książka wymaga tężyzny fizycznej;-)Czysto praktycznie mówiąc- utrzymanie cegły mającej ponad 980 stron wymaga do czytelnika albo kształtowania bicepsów podczas czytania, albo znalezienia dogodnej pozycji i miejsca do zagłębienia się w lekturę, bo czytanie opowieści z taką mnogością bohaterów i wątków wymaga skupienia. Warto? Warto, bo po lekturze takich książek zawsze zostaje coś więcej niż wspomnienie fabuły, autor próbuje pokazać mechanizm miasta, które cały czas się zmienia i chce wyprzedzić czas. Nie ukrywam, że po lekturze "Nowego Jorku" (ponieważ na wizytę w opisywanym mieście póki co się nie zanosi), mam ochotę przeczytać, co Rutherfurd wyciągnął z wiele dłuższej historii Paryża... Zapoluję! A do drugiej ręki będę musiała wziąć kilka innych książek, by dbać o równomierny przyrost muskulatury po wyciskaniu w czytaniu.
Edward Rutherfurd, "Nowy Jork". Przeł. Elżbieta Smoleńska. Wyd. Czarna Owca. Warszawa 2015.