|
Część mojej najpotrzebniejszej podręcznej biblioteczki |
Moją pierwszą biblioteką była biblioteka domowa. Do dziś mam jeszcze wiele książek, które kartkowałam jako dziecko- zostały "Baśnie z gór" i "Baśnie" Collodiego , "Mary Poppins wraca"- wydanie, które dostała w dzieciństwie moja Mama i cały karton książeczek drukowanych w ZSRR m.in. "Bajka o carze Sałtanie" Puszkina, w przekładzie Brzechwy drukowana w Mińsku w 1987 roku... Potem była biblioteka szkolna, z której książki Mama-nauczycielka wypożyczała dla mnie długo przedtem zanim zastałam uczennicą. A gdy już sama chodziłam do szkoły, w bibliotece spędzałam długie godziny, bo po pierwszym semestrze pierwszej klasy kategorycznie odmówiłam chodzenia do świetlicy i po lekcjach siedziałam w bibliotece. Miej więcej w tym czasie razem z Agnieszką z mojej klasy zapełniałyśmy domowe książki kartami bibliotecznymi i bawiłyśmy się w bibliotekę. To musiał być znak! Biblioteka w liceum mieściła się na ostatnim piętrze i nie byłam tam częstym gościem, bo cały czas lektury i inne potrzebne książki (w tym i podręczniki) pożyczałam na kartę Mamy w podstawówce (która była wtedy też gimnazjum i liceum, a co za tym idzie miała bardzo duży księgozbiór). Pożyczanie na kartę nauczycielską miało same plusy, bo nie trzeba było martwić się o terminy i limity wypożyczeń.
Potem nastało 5 lat studiów polonistycznych, które w dużej mierze upłynęły w bibliotekach. Początek października kojarzy mi się nieodmiennie z rundą po bibliotekach i kolejkami do odnowienia karty. W Bibliotece Uniwersyteckiej korzystałam przede wszystkim ze zbiorów z magazynu, do czytelni zaszłam tylko kilka razy, bo jej niezmiernie naukowa, poważna atmosfera trochę mnie przytłaczała. Za to wiele godzin przesiedziałam w czytelni Biblioteki Raczyńskich. Ta skrzypiąca podłoga i możliwość zajrzenia przez ramię innemu czytelnikowi, który czytał np. "Przegląd sportowy" dużo bardziej do mnie przemawiało. Była rzecz jasna jeszcze Biblioteka Poznańskiego Towarzystwa Przyjaciół Nauk i Biblioteka Pedagogiczna, która miała trzy wielkie plusy- mieściła się wtedy jeszcze niedaleko domu mojej Babci, odwiedzanej co sobotę; poloniści zwiedzeni nazwą nie zawsze z niej korzystali, więc można było w Pedagogicznej spokojnie pożyczyć sporo aktualnych lektur; wreszcie- podszywając się pod Mamę-nauczycielkę mogłam pożyczyć nie 4, a 6 książek;) Osobną opowieścią była biblioteka instytutowa, w której bywało się 2 razy dziennie- zwykle po to, aby znaleźć w pudełku z odrzuconymi rewersami swój plik z pieczątką WYPOŻYCZONE.W trakcie mojego studiowania polonistyka przenosiła się do Collegium Maius z Collegium Novum, w którym jednak została jeszcze biblioteka-okazało się, że kwadrans między zajęciami to akurat tyle, by pognać do biblioteki, pożyczyć co trzeba (lub odebrać odrzucone rewersy) i wrócić na do Maiusa (biorąc pod uwagę, że jakdojadę twierdzi, że droga w jedną stronę zajmuje 13 minut, to było to pewne osiągniecie sportowe). Biblioteka instytutowa przeszła na moim 5 roku rewolucyjną zamianę i zaczęła komputerowe wypożyczenia. Zamiast przedstawiania się jako W-132 (prawie jak J-23!), podawałam legitymację, na której bezlitośnie pojawiały się te dwudniowe przetrzymania... Tak czy inaczej nie było chyba milszego uczucia i większej świadomości wakacji niż chwila, gdy maszerowałam z plecakiem pod biblioteki, do biblioteki i w każdej z nich, po zostawieniu kilku kilogramów, słyszałam: "ma pani czyste konto".
Wreszcie zaczęła się praca po drugiej stronie... Okazało się, że za tym, iż książki są widoczne w systemie komputerowym nie stoją krasnoludki, tylko długie godziny inwentaryzowania nowości i retrokonwersji starych zbiorów. Że książki nie mają magicznych właściwości samodzielnego wracania na półki, a praca w bibliotece, wbrew stereotypom, nie polega na czytaniu i picu kawy. I że nie jest cicha i spokojna;) Teraz, gdy pracuję w bibliotece, ale nie mam już bezpośredniego kontaktu czytelnikiem i książkami (skłamałbym, gdyby powiedziała, że mi tego nie brakuje!), sama jestem czytelnikiem. Cieszę się, widząc na półce książki, na które czekam, widok nowości ciągle wywołuje nadzieje...
Cały czas korzystam z biblioteki, bo jest tona książek, które chcę przeczytać, a nie chcę mieć ich w domu- ze względu na oszczędności pieniędzy i miejsce w domu. Korzystam z biblioteki, bo mogę z niej bez wyrzutów sumienia wypożyczyć książki, które mogą mi się nie spodobać. Korzystam z biblioteki, bo wbrew temu, co niektórzy sądzą, jest tam mnóstwo nowości, a nie rozpadająca się makulatura oprawiona w szary papier. Korzystam z biblioteki, bo między regałami widzę, ludzi, z którymi łącz mnie przynajmniej jedno: zainteresowanie książką. I korzystam z biblioteki, bo to coś więcej niż wypożyczalni, to miejsce, w którym czas płynie odrobinę innym rytmem, a świat wydaje się bardziej przyjazny i lepszy. Korzystam z biblioteki, bo inaczej już nie umiem.