niedziela, 26 lutego 2017

"Ścieżki nadziei" lanie wody przy brzegu

Pięć tomów to za dużo. Zwłaszcza, że gdyby wyciąć opisy jedzenia, zostałaby jedna książeczka. Ale jak się przeczytało 4 części, to i po ostatnią można sięgać, choć doskonale wiadomo, jak rzecz się skończy. O tym, co było wcześniej piszę tu-3 pierwsze tomy a tu 4. 

W skrócie: Alan, facet, który miał wszystko i wszystko (żonę i firmę) stracił, postanawia przewędrować Amerykę. Po drodze zostaje pobity, ma wyciętego oponiaka mózgu, spotyka znajomych i nieznajomych. Na ostatniej prostej musi zmierzyć się z jeszcze jedną stratą- jego ojciec trafia do szpitala i tam panowie muszą sobie jeszcze coś wyjaśnić. Alan poznaje historie swojej rodziny i rusza dalej. Po drodze zastanawia się, dokąd prowadzi jego wędrówka i na końcu chyba znajduje to, czego szukał. A po drodze oczywiście rozmyśla i ...je. Na nużące opisy jedzenia już się skarżyłam, ale w takiej ilości robią się nieznośne. Tak samo jak szczegóły dotyczące otwierania bagażnika, żeby wyciągnąć walizkę, wyjmowania prania z pralki i wkładania go do suszarki oraz otwierania drzwi do samochodu zanim się do niego wsiądzie... Poza tym  Alan drażnił mnie swoim skrajnym egotyzmem. O ile na początku żałowałam faceta, o tyle teraz stracił moje cieplejsze uczucia. Przyznam, że czekałam końca. Naciągane to i, niestety, nudne!

Pięć książek, które skondensowane dałyby jedną i może to by wystarczyło? Zdania Evansa o wierze, miłości i nadziej, bez wtrętów o roztopionym serze na hot-dogu miałyby jakąś wartość, a pomieszane z opisami przydrożnych moteli stają się dziwnym miksem przewodnika hotelarskiego z "filozofią" alla Coelho. Powtarzanie znanych prawd czasem się przydaje, bo o tym, co oczywiste łatwo zapomnieć, ale równie łatwo to strywializować, gdy obok rozważań o Bogu i nadziei pojawiają się opisy, że przed wypiciem kawy, trzeba sięgnąć po kubek i wsypać doń kawę i wlać wodę. Laniu wody mówimy NIE, tym bardziej, że nawet sensowne zdanie w tej powodzi zbędności idą na dno.

Richard Paul Evans, "Ścieżki nadziei". Przeł. Hanna de Broekere.Wyd. Między słowami. Kraków 2017.

niedziela, 19 lutego 2017

"500 zdań polskich" Bralczyka czytać trzeba!

To, co pisze Jerzy Bralczyk nie wymaga rekomendacji. "500 zdań polskich" to leksykon zawierający subiektywny wybór pięciuset najważniejszych polskich zdań. Zdań z rożnych epok i bardzo różnych kontekstów. To jedna z tych książek, w której skrzydlate słowa Reja i Mickiewicza sąsiadują z przysłowiami i piosenkami sprzed kilkudziesięciu lat ("Miłość ci wszystko wybaczy") i kilku ( "Baśka miała fajny biust"). Życzenia, cytaty czasem dla nas niewiadmowego pochodzenia, których zagadki rozwiązuje profesor, wypowiedzi polityków, hasła reklamowe naszych czasów i lat wcześniejszych. Zdania, które kołaczą się po głowie.  Bo  żyjemy w świecie różnorodnych cytatów, czasem sobie zarzucimy Sienkiewiczem, a czasem "świstakiem, co siedzi i zawija je w te sreberka". Taki jest nasz świat. A że świat się zmienia, profesor ze swoim błyskotliwym humorem opisuje to, co współczesne i to, co dawniejsza np. świat w starym stylu, gdy "padano do nóżek i całowano rączki".

 Lektura nie do połknięcia, ale do czytania, odkładania, znajdowania nowego zdania i pownego czytania.  Lektura erudycyjna (rozbiór hasła "no to frugo"- stworzonego zresztą przez syna Jeremiego, Kota Przyborę- na czynniki pierwsze i nawiązania do psycholingwistyki), ale też książka dla każdego, kto językiem się interesuje albo kto go używa. Czyli dla wszystkich! Zwłaszcza, gdy przed nami (już we wtorek!) Międzynarodowy Dzień Języka Ojczystego! 

Jerzy Bralczyk, "500 zdań polskich". Wyd. Agora. Warszawa 2015.

środa, 15 lutego 2017

Dobrać książkę, dobrać się do duszy


fot. Na szagę
Jednym z podstawowych zadań bibliotekarza jest dobór lektury. Czytelnicy nam wierzą i trudno o lepszy komplement niż "trafiła pani z tą książką" (potem następuje druga część z(a)dania - ma pani coś podobnego?). Oczywiście na zaufanie czytelnika trzeba sobie zasłużyć- gdy zaczynałam pracę stali czytelnicy patrzyli na mnie z obawą, bo jak usłyszałam układając książki na regale "co taka młoda może wiedzieć?". Na szczęście moja ówczesna kierowniczka starała się robić wszystko, aby czytelnicy dali mi szansę się wykazać. A przy okazji zrozumieć, że o gustach się nie dyskutuje.Po jakimś czasie usłyszałam, będącą na szczycie bibliotecznych bon motów frazę "ma pani coś dla mnie?". Albo, wypowiedziane hipnotyzującym basem maturzysty zdanie, które sprawiło, że pani z drugiej strony regału chciała mnie oskarżać o deprawacją młodzieży "ostatnio mnie pani tak cudownie przeczołgała... Proszę o jeszcze" (chodziło o przeczołganie intelektualne przy lekturze Hessego!). Oczywiście, zdarzały się chybione wybory  "mówią pani, że się synowi spodoba, a mi się nie podobało!- A synowi? -On jest jeszcze za mały, żeby się wypowiedzieć"... Zdarzały się problemy komunikacyjne na poziomie co rozumiem przez ambitną literaturę  (żeby się powtarzać- ostatni akapit tego postu)  

Dobór odpowiedniej lektury nie jest sprawą błahą. Trzeba coś wiedzieć o czytelniku, mieć minimalny punkt zaczepienia. Czasem tylko z krótkiego spojrzenia w oczy. Książka, którą się poleciło, staje się po jakimś czasie punktem wyjścia do rozmowy, do poznania drugiego człowieka (to może sekret pracy bibliotekarza- widzieć człowieka w czytelniku;). I, ponieważ od ponad roku nie mam już kontaktu z czytelnikami i typowym wypożyczaniem książek, to właśnie tego doradzania i gadania o książkach najbardziej mi brakuje. I informacji zwrotnej, bo nie chodzi o to, by dać cokolwiek, chodzi o to, by dobrać książkę i przekonać się co czytający w niej dla siebie znalazł. Taką informacją zwrotną jest oczywiście rozmowa przy oddawaniu książki, ale także telefon do pewnej  małej telewizji i stanowcze domagania się podania tytułów książek,  które polecałam w robionym dla nich programie. Może właśnie z racji braku tej informacji zwrotnej dość sceptycznie podchodzę do pomysłu zamawiania u specjalnych firm książek, które klient (klient, nie czytelnik!) ustawi na półce w swoim salonie. Tak, tak, przemawia przeze mnie zazdrość, że to nie ja wpadłam na taki biznes;) Ale przede wszystkim zastanawiam się czy ktoś, kto nie ma czasu iść kupić książki, gdy już mu taką dobiorą i postawią na widoku, będzie miał czas ją przeczytać... A czytelnik biblioteczny przychodzi do biblioteki z zamiarem przeczytania książki. I o to chodzi!

 Choć już nie jestem bezpośrednim przewodnikiem po świecie książek dla naszych czytelników,  czasem ktoś prosi o polecenie książki- dla siebie, na prezent... I to są bardzo miłe momenty, bo  zostaję w takich chwilach dopuszczona "na odległość ręki"- kupić pierwszy bestseller i odfajkować prezent można bez problemu, ale gdy się chce aby był on wyrazem prawdziwej sympatii, trzeba się trochę postarać. I nie mówię tylko o prezencie dla innych, bo przecież książka, która sami czytamy jest swoistym prezentem dla nas, szkoda czasu i pieniędzy na coś, co nie będzie warte czytania. Na coś, co nie wzbudzi chęci podzielenia się lekturą z kimś mniej lub bardziej znajomym.  A rozmowy o książkach... kto ma za sobą kilka takich książkowych dysput wie, o czym mówię i wie, że rozmowa o książkach rzadko bywa tylko rozmową o tekście. Np. dogorywający Sylwester,  pięcioro czytających polonistów w jednym pokoju i debata o książkach... jedno z najlepszych wspomnień!.  Obserwując gusta czytelników, rozmawiając z nimi przez te kilka lat miałam przyśpieszony kurs psychologii i przekonałam się, że bibliotekarstwo  to nie mechaniczne podawania książek, tylko kontakt. I rozmowa.  I zaufanie!  A na koniec pewien niezwykle ważny cytat, który zbiera w kilku słowach ten cały wpis: "Bibliotekarka zajrzała w głąb mojej duszy i ujrzała tam lukę, która domagała się zapełnienia. (...)W końcu to właśnie uświęcony przysięgą cel bibliotekarza-kojarzyć księgi z ich wiernym czytelnikiem" K. Morton, "Milczący zamek".

niedziela, 12 lutego 2017

"O dziewczynce, która połknęła chmurę tak wielką jak Wieża Eiffla" i "nieznośna lekkość zakochanej listonoszki"

Absurdalna, wzruszająca, bardzo francuska. Taka jest powieść Puertolasa. Czytamy historię, którą kontroler lotów opowiada  fryzjerowi, opowieść o miłości tak silnej, że jest skłonna ratować życie i upiększać codzienność. O miłości, która pozwala  paryskiej listonoszce wzbić się w powietrze (bez samolotu, lub innego sprzętu) i lecieć do Maroka do szpitala, w której czeka jej ukochana dziewczynka. Opowieść z oryginalnym zakończeniem, które pozwala zrozumieć pozorną lekkość, absurdalność i nonsensowność tego, co czytamy od początku. Ale że nonsens jest wspaniały, czytamy i kibicujemy listonoszce Providence w jej kursie latania prowadzonym przez guru ze zgromadzenia Modliszek robiących na drutach.  Mimo świadomości, że wszystko jest szalone, książka angażuje i sprawia, że losy Providence (obdarzonej "nieznośną lekkością zakochanych listonoszek" ) i jej adopcyjnej córki z mukowiscydozą naprawdę nas dotykają. I jesteśmy w stanie uwierzyć w to, że miłość uskrzydla nie tylko metaforycznie...

A gdy  pełna szalonych wydarzeń historia się kończy, wierzymy  w miłość i w niezwykłą siłę opowieści, bo to też historia o mocy słowa i wielkiej sile tego, co można obłaskawić i wytłumaczyć baśnią.  Brzmi to trochę zbyt sentymentalnie i nie oddaje stylu książki, który jest lekki, dowcipny i pełen dobrodusznego absurdu i baśniowości. Bo właśnie ta kolorowa, niezwyczajna i zabawna opowieść w zderzeniu z zakończeniem, przestaje być banalnym, sentymentalnym gadaniem o uczuciach. Jest po prostu ciekawą historią o wielkich rzeczach, które zdarzają się obok, a czasem potrzebują odrobiny niesamowitości i dobrej wiary, by je przyjąć i dostrzec. Przeczytałam błyskawicznie i ogromną przyjemnością! I jeszcze ten dystans autora do snutej przez niego opowieści... Warto!

 Romain Puertolas, "O dziewczynce, która połknęła chmurę tak wielką jak Wieża Eiffla". Przeł. Agnieszka Rasińska-Bóbr. Wyd. Sonia Draga. Katowice 2016.

PS Gdyby ktoś zapytał, co robią Modliszki, gdy nie robią na drutach ubrań z sera (nie szukajcie w tym sensu!), to słuchają Iglesiasa ... Zwłaszcza tej piosenki o świecie szalonym i pięknym...

niedziela, 5 lutego 2017

"Dwaj panowie z branży" szarlatanów

Marian Godlewski i Adam Piasecki zostają wyrzuceni ze studiów prawniczych i postanawiają zrealizować swoje marzenie: mieć własne kino. I, choć czasy (rok 1909) niepewne, stawiają na swoim. Kolejne wojny wchodzą im w drogę, ale dwaj przyjaciele z kinematografu z godnym pozazdroszczenia uporem realizują swój plan. Europa się zmienia, Polska się zmienia, kino się zmienia, a oni wciąż pozostają najlepszymi przyjaciółmi i wyznawcami X Muzy. I ani pożar, ani kontrole przeciwpożarowe, ani podejrzani Argentyńczycy nie są w stanie im przeszkodzić. 

"Dwóch panów z branży" to książka o spełnianiu marzenia, o tym, że człowiek z pasją nie dorośleje i nawet po latach w interesie jest w stanie nosić za pazuchą gaśnicę, gdy strażak stoi przy wejściu. Jednak mimo sporych oczekiwań, liczyłam na coś więcej. Na co? Na barwny opis międzywojennej Warszawy, anegdotki o ówczesnych gwiazdach, jakiś blask tej chwili, gdy Polska zrobiła sobie przerwę między dwiema trudnymi lekcjami historii. I tu tej lekkości zabrakło. Są oczywiście opisy tego, jak w kinie pojawia się dźwięk, jak nagle rozbłyskują wielkie wytwórnie, jak kino przestaje być eksperymentem, a staje się masową rozrywką, a jego technologia jest coraz bardziej rozwinięta.  Rozdziały, przynoszące kolejne lata życia i interesu bohaterów, prezentują kolejne epizody z ich zawodowego życia (domowe jest epizodyczne). Jednak nie ma nerwu, który spina całość. Następujące po sobie wydarzenia toczą się ot tak, po prostu, a kilka z nich łatwo przewidzieć (Godlewski jest Żydem, więc lata trzydziesta zasnute są cieniem nazizmu). W pewnym momencie zmienia się narrator- niby zasadne, bo kwestia żydowska jest coraz bardziej paląca, ale cóż, kiedy obaj panowie z branży mają ten sam styl... I choć książka ma ładną klamrę, to, co znajduje się pomiędzy lekko się rozmywa. Przyznam, że nie do końca zrozumiałam, kto ma być odbiorcą tej książki. Jak na powieść dokumentalną (autorka ma wielką wiedzę o filmie, a książka jest trochę produktem ubocznym badań prowadzonych do pracy magisterskiej), za mało tu faktów; jak na powieść- za mało fabuły i akcji.   Pewna pani profesor na studiach powiedziała, że mówienie innym o tym, co nam najbliższe (mając na uwadze także zainteresowania naukowe) jest najtrudniejsze, bo potrzeba dystansu i umiejętności wczucia się w potrzeby odbiorcy, który nie ma ani tak wielkiej wiedzy jak my, ani takiego entuzjastycznego podejścia do tematu. Czytając debiut literacki Katarzyny Czajki, czyli Zwierza popkulturalnego, nie mogłam sobie wybić z głowy tego stwierdzenia. Bo albo dystansu, albo pomysłu na złapanie czytelnika trochę zabrakło.

Katarzyna Czajka, "Dwaj panowie z branży". Wyd. Czwarta strona. Poznań 2016.

środa, 1 lutego 2017

"Wieczorny wiatr" i kalejdoskop losów



Wielość postaci, mnogość wydarzeń, narrator, który wspomina czas przeszły, zaznaczając, że sporo opisywanych przez niego scen to tylko prawdopodobne zajścia. A jednak jest w tym jakiś urok.  Urok opisania czasu i wypełniających go wydarzeń, splatających się ze sobą losów ludzi z pozornie w innych światów.  Bo jest tu wątek południowoamerykański, irlandzki, rosyjski. Są historie, dzięki którym przenosimy się wraz  z synem rabina z Lublina do USA, jest romans rosyjskiej księżnej i Verdiego i losy  ich syna, który prowadzi nas od Szwajcarii, przez Włochy do Francji.  Wydarzenia z życia kilkunastu postaci fikcyjnych łączą się z wspomnieniami prawdziwych  ludzi, którzy tu pojawiają się jako epizodyczna postać na kolacji. I nikogo aż tak bardzo nie obchodzi to, że gość nazywa się Oskar Wilde.  

Autor z wielkim smakiem miesza miejsca geograficzne, wydarzenia historyczne, a przede wszystkim ludzkie emocje i losy.  Bohaterów jest dużo, siłą rzeczy czytelnik wybiera sobie te postaci, których losy najbardziej go interesują. W kolejnym tomie być może sytuacja skupi się na mniejszej liczbie bohaterów, a wydarzenia z Wieczornego wiatru będą czymś w rodzaju uwertury. Zobaczymy. To nie jest powieść, która czyta się z wypiekami na twarzy, ale losy bohaterów są ciekawe, bo autor cały czas twierdzi, że najciekawsze jest (nie)zwykłe ludzie życie. Jednak największą wartością opowieści jest język, przejrzysty, czasem dygresja, czasem lekko nostalgiczną woltą. Ciekawe, bo tak już dziś się nie pisze, a Jean D’Ormesson  (rocznik 1925) tworzy wyjątkowy wiatr, ożywczy wiatr historii i ludzkich losów.

Jean D’Ormesson, „Wieczorny wiatr”. Przeł.  Joanna Polachowska.  Wyd. Marginesy, Warszawa 2016.