środa, 19 marca 2025

"Little black dress" czy dres?


Michalina nawet nie spodziewa się, jak w jej życiu (znienawidzona praca fryzjerki, opieka nad dziadkiem z Parkinsonem, marzenia o Portugalii) namiesza znaleziona przypadkiem mała czarna, którą Audrey Hepburn nosiła w "Śniadaniu u Tiffany'ego". 

Będzie wariacki pościg za paczką, wyprawa po Europie, podobny z uśmiechu do Paddingtona  prawnik do zadań specjalnych. Będzie też codzienność pełna troski o bliską osobę i wzruszająca, oparta na cytacie scena pewnego pożegnania. 

"Little black dress" to taki wiosenny oddech w powieściowej formie. Bezpretensjonalny, lekki, napisany dowcipnie i z ping pongiem dialogów, do którego Basia Kwinta już przyzwyczaiła.  Postać Michaliny jest tak samo zdeterminowana, racjonalnie myśląca i bystra jak Magda z "Razem na święta". Łączy je też słabość do prawników. Aż chciałoby się, by bohaterka kolejnej powieści była równie dowcipna, ale trochę inaczej doświadczana przez los. Tu ciut zabrakło mi osadzenia postaci Michaliny w przeszłości, momentu refleksji nad tym, co się działo z nią i jej rodzicami, zanim ich drogi się rozeszły. Bo Basia Kwinta pisze o postaciach podobnych do nadziewanej czekolady-ze skorupką i czymś miękkim w środku, ale żeby te smaki i struktury się przenikały i smakowały jeszcze lepiej, warto dać czytelnikom jeszcze więcej czasu na przegryzanie. 

To nie jest powieść w typie sukienkowej małej czarnej. To raczej historia dresowa, która nie krępuje ruchów, jest lekka, czasem drapnie, by potem otulić wrażliwością i miękkością. To też powieść o gotowości na zmiany i wypadaniu z kołowrotka życia, w którym biegniemy jak szalony chomik. To powieść pozwalająca zrozumieć znaczenie portugalskiego słowa suadade. Historia na wiosenny moment zatrzymania i uśmiechu. Taka, która może dodać wiary w siebie i nadziei na to, co nadejdzie. Dla tych, co jak Holly Golightly i Michalina są w podróży.
 
Za książkę dziękuję Autorce.  
 Barbara Kwinta "Little black dress".  Wyd. Lira.  Warszawa 2025. 

czwartek, 13 marca 2025

"Stolik dla dwojga" Amor Towles serwuje opowieści

 

  Siadam przy stoliku dla dwojga. Wiem, kogo się spodziewam. Gawędziarza, który potrafi opowiadać historie pozornie zwykłe.   Dostaję od niego to, czego się spodziewam.Kilka opowiadań i mikropowieść o ludzkich marzeniach.  
Amor Towles  przedstawia mi najpierw Puszkina, który nie pisze wierszy, ale lubi stać w kolejkach. Potem opowiada o młodym pisarzu, który jeszcze za mało przeżył, by to opisać, ale ma chłopak perspektywy. Dalej jest jeszcze o podróży i chwilowym wejściu w cudze życie, o podglądaniu ojczyma w Central Parku, szmuglerze nagrań z filharmonii i obrazie podzielonym między czterech synów. Opowiadania różnego ciężaru, dziejące się w różnych czasach, w Rosji i USA. Formalnie bez zarzutu. O czym? O marzeniach. O realizacji celów. O kontakcie z innymi ludźmi.  A potem, po serii przystawek wchodzi danie główne. Mikorpowieść o Eve, starej znajomej z „Dobrego wychowania”, bo czas dopowiedzieć jej historię.  Wracamy do lat 30.,by poznać stare Hollywood. Wielkie gwiazdy, wielkie produkcje i wielkie skandale. I ona, Olivia de Havilland, która szykuje się do grania Melanii w „Przeminęło z wiatrem”. I Dawid Selznick,  producent-legenda ze specjalnym zadaniem dla naszej Eve.  A do tego jeszcze narracja, która niczym w filmie pozwala kilka razy przeżywać te same chwile, widząc je z perspektywy różnych bohaterów i nakładach na siebie osi losów kolejnych postaci (m.in. byłego policjanta, byłego aktora). Po początkowym składaniu kto jest kim i kogo właśnie obserwuje kamera, wpadam w historię i  daję się prowadzić bardzo filmowej opowieści.
Nasze spotkanie przy stoliku trwa długo. Bo dobre dania warto sobie dozować, by poczuć smak.  Docenić kompozycję i dodatki (sporo życia Nowego Jorku, trochę muzyki: od Bacha do Glorii Gaynor i sztuki).  Amor Towles nie zawodzi. Opowiadania są dowodem jego warsztatu i błyskotliwego zmysłu obserwacji. Opowieść o Eve potwierdza, że czasem drugoplanowe postaci zasługują na więcej uwagi.  Wstaję od stolika zadowolona. Uraczona, ale nie przejedzona. Kto wie, może jeszcze przy nim usiądę. 
 A Towles w szczytowej powieściowej formie: Dżentelmen w Moskwie
Za książkę dziękuję Wydawnictwu. 
Amor Towles. "Stolik dla dwojga". Przeł. Aleksandra Kamińska. Wyd Znak Literanova. Kraków 2025. 
 
 


środa, 5 marca 2025

"Nie ma przed czym uciekać" z biblioteki w świat

 


Myśleliście o bibliotece jako o azylu? Miejscu wolności, bezpieczeństwa? Tak bibliotekę traktuje dziesięcioletni Ian, który do bibliotek i książek ucieka od wymagań i pomysłów bardzo konserwatywnej matki. Książki i przestrzeń wolności, którą dają są też ważne dla pracującej w bibliotece Lucy, która pewnego dnia, gdy zastaje chłopca w bibliotece po tym jak spędził w niej noc, postanawia odwieźć  Iana do babci. I ruszają w drogę, która wcale nie będzie krótka. A literatura (od antyku do wielkich Amerykanów) uczy, że droga zmienia tego, kto nią kroczy.

Początek tej książki to początek świetnej historii. Jest  wymarzone miejsce(biblioteka), bohaterowie: młoda bibliotekarka i oczytany dziesięciolatek, który umie znaleźć przestrzeń wolności wśród zakazów i nakazów ostro nakreślonej matki. Lecz gdy ruszają w drogę, sytuacja trochę się rozjeżdża. Mam wrażenie, że autorka w swoim debiucie chciała załapać za dużo tematów i one się jej wymknęły. Bo są sowieckie wspomnienia rodziców Lucy i jej pytania o korzenie, a także jej lawirowanie przy znajomych i rodzinie związane z tym, że patrząc z boku, porwała dziecko. I pytanie czy ucieczka ma sens. Są mafijne działania znajomych ojca, działalność pastora Boba, do którego wysyła chłopca jego matka. Zmieniająca się każdym miasteczkiem historia babci Iana i sam Ian, który czasem jest młodym intelektualistą, czasem uroczym dzieciakiem, czasem wytrawnym manipulatorem.  Jest wreszcie podróż po Ameryce (aż pod Kanadę). Małe hotele, wielkie miasta i bezdroża.. Tematów naprawdę sporo, ale mi  trochę zabrakło myśli przewodniej. 

Epilog historii, z kilkoma ładnymi, acz ciut banalnymi zdaniami o książkach, które ratują istnienie, zostawia czytelnika w dobrym humorze i z częściową nadzieją. Częściową, bo post scriptum życia bibliotekarki nie pokazuje, że młodzieńczy idealizm (a może nawet chęć rewolucji?) ma ciąg dalszy i wystarcza na długo (to tak w kontrze do tych ratujących świat książek). 

Autorka wie jak pisać: czyta się historię dobrze, a literackie nawiązania są zawsze mile widziane. Wie, co pisać, bo historia ma potencjał. Czy te lata temu wiedziała: po co? Tego nie jestem pewna. Ale taki urok debiutów, w których widać jaką drogą będzie dalej kroczyć pisarka i jak ta droga wije się po tematach, szukając najlepszego kierunku.

 

Za książkę dziękuję Wydawnictwu Poznańskiemu. 

Rebecca Makkai, "Nie ma przed czym uciekać". Przeł.  Rafał Lisowski. Wyd. Poznańskie. Poznań 2025.